piątek, 13 listopada 2020

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]


Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną większą tragedią okazało się zdiagnozowanie demencji u Malcolma Younga w 2014 roku. Zespół planował wtedy trasę związaną z nadchodzącym nowym albumem Rock or Bust. Niestety, Malcolm musiał zrezygnować z koncertowania, by skupić się na leczeniu. Zmarł 3 lata  później, 18 listopada 2017 roku.
Był to cios dla zespołu nie tylko z przyczyn osobistych, ale i muzycznych. Odpowiadał on bowiem za lwią część repertuaru ACϟDC. Grupa stanęła więc przed prawdziwym wyzwaniem - stworzyć pierwszy album bez jego pomocy. Musieli sięgnąć głębiej do szuflad i wygrzebać parę niewykorzystanych pomysłów, które pisał z myślą o poprzednich płytach. Za ich dokończenie wziął się Angus Young i udało się skompletować 12 nowych utworów. Sam Angus mówił o tej płycie: "Ten album jest w pewnym sensie dedykowany pamięci Malcolma, mojego brata. To nasz hołd dla niego, tak samo jak Back in Black był hołdem dla Bona Scotta".
Ale po kolei, bo śmierć Malcoma była tu bardziej istotna, ale wypadałoby przybliżyć nieco okoliczności nagrywania i dlaczego w związku z tą płytą fani mieli wiele obaw (oprócz oczywiście śmierci jednego z głównych kompozytorów). Pod koniec 2014 roku ACϟDC wyruszyło w 17-miesięczną trasę promującą Rock or Bust. Już na samym początku muzyków spotkał cios, bowiem perkusista Phil Rudd został aresztowany za próbę zabójstwa i posiadanie narkotyków. Na szybko trzeba było znaleźć zastępstwo. Na jego miejsce trafił Chris Slade, który grał już z ACϟDC w latach 90. (na płycie The Razors Edge i trasie ją promującej). O wiele poważniejsza komplikacja pojawiła się w 2016 roku. Brian Johnson wygłosił wtedy oświadczenie, że traci słuch, co tłumaczył jednak nie działalnością muzyczną, a swoim zamiłowaniem do samochodów wyścigowych. Tak czy siak, musiał jednak na jakiś czas zaprzestać koncertowania i poddać się leczeniu. Ostatnie 10 koncertów najpierw przełożono, a potem w roli wokalisty zaprezentował się na nich Axl Rose (wokalista Guns N' Roses).
Sporo fanów obawiało się więc, czy ACϟDC w tej sytuacji nagra w ogóle kolejną płytę. Już przy okazji Rock or Bust musieli bazować na odrzutach z Black Ice, bo Malcolm nie był w stanie napisać nic nowego. Więc z czego mieliby nagle uzbierać kolejną nową płytę (pamiętajmy, że Rock or Bust trwało niewiele ponad pół godziny, więc tego materiału nie było już wtedy za dużo)? A skoro Brian się wycofał, to znaczy że Axl będzie wokalistą? Chyba mało kto był do tego przekonany. 
W sierpniu 2018 roku pojawiły się jednak doniesienia o nagrywaniu nowej płyty. Mało tego, pojawiły się nawet zdjęcia wchodzących do studia Angus Younga, Briana Johnsona, Phila Rudda i Steviego Younga (bratanka Malcolma, który zastąpił go w zespole). Wtedy właśnie zaczęto plotkować, że chyba wreszcie nadchodzi nowy album. Przez kolejne 2 lata co parę dni w internecie pojawiały się "nowe, sensacyjne" doniesienia o nowej płycie ACϟDC. Jednak zespół milczał i ludzie chyba powoli przestawali wierzyć, że faktycznie muzycy nad czymś pracowali.
1 października 2020 roku pojawił się wreszcie pierwszy oficjalny trailer nowego albumu - parę taktów Shot in the Dark, który stał się wiodącym singlem płyty. 7 października piosenka trafiła do internetu i została ciepło przyjęta. Długo wyczekiwany krążek zatytułowany ostatecznie PWRϟUP ukazał się 13 listopada 2020 roku.

Już od pierwszego utworu - Realize - wiemy, że to wciąż to samo ACϟDC, co zawsze i panowie nie zamierzają tu redefiniować swojej muzyki. Już na dzień dobry dostajemy mięsisty i szybki riff, za którym w parze idą: hard rockowy, czadowy kawałek, świetna melodia, chrypiące wokale Johnsona i znakomita sekcja rytmiczna. Piosenka ta była znana fanom jeszcze przed wydaniem longplaya, bowiem udostępnioną ją w sieci 11 listopada - 2 dni przed premierą płyty. To po prostu ACϟDC - i tyle powinno wystarczyć za rekomendację, bądź zniechęcenie. Energetyczny kawałek z wykopem, ale tyle wystarcza, by świetnie się bawić przy jego słuchaniu, serio. Jeden z najlepszych momentów płyty. 

When we recall and
Realize
Make you realize

I've got the power to hypnotize
Make a play, mesmerize
Feel the chills up and down your spine
I'm gonna make you fly

Mocne wejścia perkusji przerywane ostrą i melodyjną gitarą? Skądś to chyba znamy. Rejection to już bardziej "kroczący" kawałek, niż ostre i energetyczne Realize. Szczerze mówiąc, bardziej przekonuje mnie ACϟDC w wydaniu ostrzejszym i szybszym, ale i Rejection posłuchałem z przyjemnością, choć brakuje tu dobrej, wpadającej w ucho już od pierwszego przesłuchania, melodii. Gdyby poświęcić trochę więcej czasu na dopracowanie refrenów, byłoby dużo lepiej, a tak - jest tylko poprawnie.

If you reject me
I'll take what I want
Disrespect me
And you get burned
Best keep me satisfied
Or you know I'll eat you alive
If you reject me
I'll take what I want

Mimo że nie nazwałbym się wielkim fanem ACϟDC, skłamałbym, mówiąc, że nie czekałem na premierę ich nowego albumu, gdy tylko w mediach pojawiły się pierwsze przecieki. Gdy wreszcie zaczęły się zapowiedzi, byłem podekscytowany i z niecierpliwością wyczekiwałem pierwszego singla. A gdy wreszcie w sieci wylądował pierwszy singiel, Shot in the Dark, podczas pierwszego odsłuchu cieszyłem się, jak dziecko. To przecież dokładnie takie ACϟDC, jakiego wszyscy oczekiwali. Świetny riff, melodia, którą ciężko wyrzucić z głowy, rewelacyjna solówka Angusa, no i śpiewane chóralnie refreny. Już przy pierwszym przesłuchaniu piosenka bardzo mi się spodobała, a po n-tym kontakcie - tym razem w konfrontacji z resztą albumu - wywołuje we mnie niemniejszą radość słuchania. Jeden z lepszych momentów PWRϟUP.

I need a pick me up
A Rollin' Thunder truck
I need a shot of you
A tattooed lady wild
Like a mountain ride
I got a hunger, that's the loving truth

You got a long night coming
And a long night pumping
You got the right position
The heat of transmission

Through the Mists of Time wypada może mniej ostro, ale wciąż jest to kawałek, który niesie ze sobą naprawdę sporą porcję energii. Może nie ma takiego hitowego zacięcia jak Shot in the Dark, ale co z tego? Słucha się tego wybornie.

See dark shadows
On the walls
See the pictures
Some hang, some fall
And the painted faces
All in a line
And the painted ladies
Yeah, the painted ladies

Nietypowo zaczyna się za to Kick You When You're Down, bowiem pierwsze, co słyszymy, to wokalizy. Dopiero potem wchodzi niewyobrażalnie chwytliwa i energetyczna gitara, a utwór tylko się rozwija, prowadząc w naturalnej konsekwencji do refrenów, które ciężko wyrzucić z głowy. To nieco inny numer od tych czterech poprzednich, co przynosi fajne odświeżenie. Chociaż też, bez obaw, jest to wciąż ACϟDC, a więc wszystko jednocześnie jest na swoim, dobrze ugruntowanym, miejscu. Jednakże, jak dla mnie, piosenka bez wątpienia przykuwa uwagę i wybija się in plus względem reszty.

As you're slipping down the wall
And you're headed for a fall
As you're slipping down the wall...

Why do they kick you when you're down?


Mocno wypada też Witch's Spell. Na szczęście muzycy kontynuują tu - podjęty na Kick You When You're Down wątek chwytliwych refrenów, które przecież nie zawsze się trafiają. Tu mamy zdecydowanie wpadającą w ucho melodię i świetną porcję gitarowego grania, która usatysfakcjonuje chyba nawet najbardziej sceptycznego wobec nowego wydawnictwa fana.

Let me tell you your fortune
It could be sinister
Or maybe not
Like a leopard
Can't change it's own spots

Ride a moon beam
See the starlight
My blaze in the night sky
See the witch's flight

Demon Fire to z kolei dobra wiadomość dla fanów Angusa Younga, bowiem to właśnie w tym numerze muzyk sobie najwięcej pograł. Śpieszę donieść, że jego gitara wciąż nie straciła na ostrości, chwytliwości i szybkości. Oczywiście, nie jest to jakaś gitarowa miniaturka, bowiem nie zapominajmy, że to kolejny świetny, chwytliwy utwór, w którym panowie wciskają gaz aż do oporu. To jeden z najbardziej energetycznych kawałków na nowej płycie, któremu po prostu nie sposób się oprzeć.

Yeah, born of no family
Born of no creed
Yeah, raised by Jekyll
Raised a bad seed
You better look around
Before you hit the ground
Gimme no quarrel
Life's all fine

Wild Reputation jednak, dla odmiany, coś za szybko mi przeleciało między uszami. Może dlatego, że to najkrótszy utwór na płycie? A może dlatego, że po prostu niczym szczególnym mnie nie zaciekawił?

In a one-horse town
They try to pull you down
And make you feel out of place
Don't care to look in your face

Ciężej wypada natomiast No Man's Land. Nie jest to już rytmiczne czadowanie, a raczej kroczący, acz wciąż chwytliwy, wypełniacz. Bo tak, niestety, ale No Man's Land daleko od najlepszych momentów płyty. Nie jest może słaby i słucha się go z przyjemnością, ale nie wyróżnia się niczym specjalnym, jak czyniły to np. Shot in the Dark czy Demon Fire.

Come on new plain
Come on need to get out
I said, come on new plain
Come on, don't you mess me about

You see
I tried and I found no way to get out
I said I tried and I found
There's no comin' back for me

Systems Down to jednak powrót do energetycznego czadowania. Chwytliwa gitara Angusa znów wyznacza szybszy rytm, a pozostali chętnie to podłapali i po raz kolejny dociskają gaz do dechy. Mocny kawałek, tylko słuchać.

We got a chain reaction
It needs immediate action
This furnace is about to blast

Systems are going down
Systems are burning out
And they all fall down

Money Shot "są momenty". Sama piosenka jest bowiem dość średnia, ale poziom podnosi znakomite wykonanie. Dzięki temu słucha się tego bez bólu, ale i też bez specjalnej ekscytacji.

Feel in the rock 'n' roll mood
Gonna make you feel good
Might be a little dangerous
I believe, I believe, you will see, it could be
Contagious

Doctor, what's the antidote?
Lady, try the money shot
Doctor, what's the antidote?
Lady, just try the money shot
Best taken when hot

Wszystkie najlepsze cechy najlepszych momentów PWRϟUP zespół zawarł w Code Red. Zupełnie, jakby muzycy mieli świadomość, że trzeba zakończyć płytę czymś mocniejszym, by zostały lepsze wspomnienia po tej muzyce. Zgodnie z tą zasadą na sam koniec zostawili nam kolejną petardę, która już od pierwszego przesłuchania potrafi niemiłosiernie zniewolić słuchacza swoją energią i po prostu znakomitym brzmieniem. Mocniejszy moment albumu, który domyka go w wielkim stylu.

Loading up the memory
Erasing off this energy
Feeling like the old time blues
Crawling up the walls
Slipping on a waterfall
Better turn off that tune


Rock or Bust trwał niecałe 35 minut. Gdy więc pojawiła się informacja, że PWRϟUP będzie składał się z szkiców Malcolma, poważnie się zawahałem. Przecież już wtedy nie udało się zespołowi sklecić dłuższego longplaya, więc skąd nagle wytrzasną dosyć materiału na kolejną płytę? Udane single nie musiały wcale świadczyć o tym, że będzie to płyta udana - mogli wydać te 3 lepsze piosenki, nie zwracając uwagi fanów na te słabsze. Jednak, podczas słuchania, z każdą kolejną piosenką, moje wątpliwości topniały, wypychane przez najzwyczajniejszą w świecie ekscytację. To przecież ACϟDC, ludzie! Chyba nikt nie oczekiwał od nich wynalezienia prochu po tylu latach, kiedy ugruntowali sobie pozycję najbardziej zachowawczego zespołu rockowego w historii. I tak też się nie dzieje, bowiem to właśnie to ACϟDC, na które wszyscy czekali. Jedni powiedzą: "Ile można grać to samo?". Ja na to odpowiem: "Tak długo, dopóki robi się to dobrze". A fani ACϟDC z pewnością zawsze na nowy materiał będą czekać. Ja od czasu do czasu lubię do tej muzyki wrócić, a PWRϟUP przekonał mnie już od pierwszego przesłuchania. Swoją energią, czadem i - tak! - świeżością. To niesamowite, że tym gościom się wciąż jeszcze chce. I po prostu w każdej piosence słychać, że grają to z wielką przyjemnością. To spory wyczyn, grać cały czas to samo, wciąż porywając. I mnie PWRϟUP porwało bez reszty; od pierwszego do ostatniego numeru. Są oczywiście nieco bardziej monotonne momenty, ale wynagradzają je te bardziej udane, bowiem nie brak tu prawdziwych "złotych strzałów". Mimo, że ta płyta nie jest arcydziełem, to uważam PWRϟUP, za jeden z najlepszych krążków w karierze zespołu. Może nie na równi z Back in Black czy Highway to Hell, ale z pewnością tuż za nimi. 

Ocena: 7/10


PWRϟUP: 41:03

1. Realize - 3:37
2. Rejection - 4:06
3. Shot in the Dark - 3:06
4. Through the Mists of Time - 3:32
5. Kick You When You're Down - 3:10
6. Witch's Spell - 3:42
7. Demon Fire - 3:30
8. Wild Reputation - 2:54
9. No Man's Land - 3:39
10. Systems Down - 3:12
11. Money Shot - 3:05
12. Code Red - 3:31

czwartek, 12 listopada 2020

"Songs of Leonard Cohen" - Leonard Cohen [Recenzja]


Mało kto wie, że Leonard Cohen wcale nie miał planów na bycie muzykiem. A przynajmniej, jak już próbował, to wszystko szło nie po jego myśli. Na początku Cohen otrzymywał bardzo dobre recenzje od krytyków... z tym, że za poezję i powieści, które wychodziły spod jego ręki. Jako nastolatek grał na gitarze w zespole country o nazwie Buckskin Boys. W 1966 roku wyjechał do Nashville, mając nadzieję stać się piosenkarzem country. Ostatecznie skończył jednak w Nowym Jorku jako wokalista folkowy. Przełom nastąpił w listopadzie, kiedy to Susan Collins nagrała jego utwór Suzanne na album In My Life. To właśnie ta piosenka przykuła uwagę znanego producenta, Johna Hammonda. To właśnie za jego wstawiennictwem Cohen podpisał kontrakt z Columbia Records. Hammond miał być również producentem jego debiutanckiego albumu, jednak pech chciał, że rozchorował się w czasie, gdy miały ruszyć nagrania, więc zastąpić go musiał John Simon. I tak oto w październiku 1967 roku 33-letni Leonard Cohen rozpoczął poważną karierę muzyczną, wchodząc do studia.
Hammond miał w planie nagranie Master Song i Sisters of Mercy tylko z Cohenem na gitarze i z jazzowym basistą, Willie'm Ruffem. Leonard czuł się jednak nieswojo, obcując z o wiele zdolniejszym i doświadczonym muzykiem. Zażyczył sobie więc, by ustawić w studiu wielkie lustro, w którym mógłby się oglądać podczas gry na gitarze. Dodawało mu to pewności siebie i pokazywało, że przecież on wygląda tak samo profesjonalnie podczas gry na instrumencie, co Ruff. To jednak nie brak pewności siebie Cohena był największym problemem podczas nagrywania, a konflikt z Simonem; obaj mieli bowiem zupełnie różne wersje powstającego longplaya. Cohen chciał, by był to krążek surowy, ascetyczny wręcz, natomiast Simon chciał obudować piosenki potężnymi symfonicznymi aranżacjami. Oczywiście, to w końcu producent postawił na swoim, a Leonard musiał przełknąć gorzką pigułkę i do końca życia nie pogodził się z tym, jak ostatecznie brzmiał Songs of Leonard Cohen. Suzanne brzmiało dla niego zbyt pompatycznie, podczas gdy Hey, That's No Way to Say Goodbye - zbyt mało wyraziście. Był też bardzo przeciwny nadmiernemu eksponowaniu perkusji. I mimo że mógł wprowadzić parę zmian w finalnym miksie, to pewnych rzeczy, nagranych przez Simona na oryginalnej taśmie nie dało się już usunąć.
Songs of Leonard Cohen zebrał mieszane recenzje. Krytycy wskazywali na dość nierówny poziom materiału, doceniając jednak piosenki, które ostatecznie stały się jednymi z najważniejszymi w repertuarze Cohena. Album odniósł dość umiarkowany sukces, aczkolwiek pozwolił artyście zaistnieć na listach przebojów, choć nie na długo.

Album otwiera jeden z największych przebojów Leonarda Cohena - Suzanne. Ten wspaniały, poetycki i intymny tekst opowiada historię relacji Cohena z niejaką Suzanne Verdal. Wszystko, o czym podmiot liryczny opowiada w tej piosence, to w istocie zapis ich wspólnych przeżyć. Za wyjątkiem jednego - ta przyjaźń (bo para nigdy nie była ostatecznie w związku) nie miała podtekstu seksualnego. Tekst ten ukazał się najpierw w formie wiersza w 1966 roku. Zauważyła go Judy Collins i jeszcze w tym samym roku nagrała, co nieco ośmieliło Cohena, a także zwróciło uwagę na jego twórczość. Można więc powiedzieć, że, dość symptomatycznie, Leonard rozpoczął swoją debiutancką płytę piosenką, od której wszystko się zaczęło. I, powiem szczerze, nawet po tych wielu latach, trudno się dziwić, że ten utwór stał się zachętą do zainwestowania w tego artystę. To wspaniała, akustycznie brzmiąca (mimo chóru w tle) piosenka o niezwykle czułym, kameralnym i intymnym wokalu Cohena. Uderza nie tylko znakomity tekst, ale i interpretacja Leonarda, która może poruszyć nawet tych, którzy niezbyt znają angielski bądź też po prostu nie chcą wgłębiać się w słowa. Przepiękny, melodyjny i urzekający swoją intensywnością utwór.

And Jesus was a sailor
When he walked upon the water
And he spent a long time watching
From his lonely wooden tower
And when he knew for certain
Only drowning men could see him
He said "All men will be sailors then
Until the sea shall free them"
But he himself was broken
Long before the sky would open
Forsaken, almost human
He sank beneath your wisdom like a stone

And you want to travel with him
And you want to travel blind
And you think maybe you'll trust him
For he's touched your perfect body with his mind.

W niczym nie ustępuje mu Master Song. To już znacznie mroczniejszy numer, przesycony ironią i zgryźliwością, ale i ze sporą dawką smutku i melancholii. Mamy jednostajny podkład gitary akustycznej, ale co chwila przerywają je niepokojące odgłosy. Hipnotyzuje ponura recytacja Cohena czasami tylko przyozdabiana melodią (nasuwa jednoznaczne skojarzenia ze strumieniami świadomości Dylana). Po tak intymnej i romantycznej Suzanne taki utwór jak Master Song działa ze zdwojoną siłą i z pewnością nie pozostawi słuchacza obojętnym.

And will you kneel beside this bed
that we polished so long ago,
before your master chose instead
to make my bed of snow?
Your eyes are wild and your knuckles are red
and you're speaking far too low.
No I can't make out what your master said
before he made you go.

Nieco mniej intrygująco wypada zachowawcze Winter Lady. To kolejna piosenka utrzymana w bardziej romantycznym nastroju, jednak jakoś to nie urzeka. Jest dość miałko, nudnawo i monotonnie. Dobrze, że trwa tylko trochę ponad 2 minuty, bo nie ma nawet kiedy się zanadto zmęczyć.

And why are you so quiet now
standing there in the doorway?
You chose your journey long before
you came upon this highway.

Trav'ling lady stay awhile
until the night is over.
I'm just a station on your way,
I know I'm not your lover.

Poprzeczkę wysoko zawiesza ponownie The Stranger Song. Jest to utwór o dynamicznym podkładzie gitarowym, jednak wolnym i spokojnym śpiewie Cohena. Leonard zdaje się drwić ze słuchacza, który oczekuje na przyspieszenie tempa po wsłuchaniu się w gitarę akustyczną. Wokale są jednak niespieszne, niepokojące, a rozedrgana i niespokojna gitara wprowadza w całość atmosferę nerwowości i napięcia. Sam tekst wypada również intrygująco i poetycko, co znakomicie podkreśla głęboka intonacja Cohena.

It's true that all the men you knew were dealers
Who said they were through with dealing
Every time you gave them shelter
I know that kind of man
It's hard to hold the hand of anyone
Who is reaching for the sky just to surrender
Who is reaching for the sky just to surrender

Sisters of Mercy to kolejny świetny numer. Jest zdecydowanie bardziej melodyjny niż kilka poprzednich; utrzymany jest w rytmie walca, ma o wiele bardziej złożoną aranżację (choć wciąż nazwałbym ją akustyczną), charakteryzuje się delikatnymi, czułymi i melodyjnymi wokalami Cohena. Rewelacyjna piosenka, której magii nie sposób się oprzeć.

Well they lay down beside me, I made my confession to them.
They touched both my eyes and I touched the dew on their hem.
If your life is a leaf that the seasons tear off and condemn
they will bind you with love that is graceful and green as a stem.

So Long, Marianne
to kolejna, po Suzanne, piosenka zainspirowana prawdziwą kobietą. Tym razem była nią Marianne Ihlen, którą Cohen poznał na wyspie Hydra w 1966 roku. Nie tak dawno opuścił ją mąż i została sama z półrocznym dzieckiem na własnych barkach. Leonard zaprzyjaźnił się z nią i pomógł jej wrócić do jej prawdziwego domu, w Oslo. Niedługo potem zamieszkali u Cohena w Montrealu. Leonard zadedykował jej swój trzeci tomik wierszy (Kwiaty dla Hitlera), a jej zdjęcie można zobaczyć na tylnej okładce płyty Songs from a Room. (Marianne zmarła w lipcu 2016 roku. Do końca z Leonardem pozostali przyjaciółmi; dostała od niego list krótko przed swoją śmiercią. Sam Cohen zmarł 3 miesiące po niej). Sama piosenka to jeden z bardziej rozpoznawalnych utworów artysty z niebywale wpadającymi w ucho refrenami z tytułową frazą. Tekst jest oczywiście bardzo przekonujący, jednak to właśnie w tej piosence najbardziej przekonująco udało się połączyć go z chwytliwą melodią (coś, co Cohen miał udoskonalić jeszcze na kolejnych płytach), co czyni So Long, Marianne chyba tym kawałkiem, który najdłużej gra nam w głowie jeszcze po zakończeniu albumu.

Come over to the window, my little darling,
I'd like to try to read your palm.
I used to think I was some kind of Gypsy boy
before I let you take me home.
Now so long, Marianne, it's time that we began
to laugh and cry and cry and laugh about it all again.

Well you know that I love to live with you,
but you make me forget so very much.
I forget to pray for the angels
and then the angels forget to pray for us.

Now so long, Marianne, it's time that we began ...

Mimo że już raz wyprzedziła go Judy Collins, również i w przypadku Hey, That's No Way to Say Goodbye Cohen okazał się minimalnie spóźniony. Songs of Leonard Cohen z tą piosenką pojawiło się bowiem miesiąc po Wildflowers Collins, na której między innymi znalazł się ten numer. Cóż mam nowego o niej powiedzieć, czego jeszcze nie pisałem wcześniej w odniesieniu do wcześniejszych kawałków. Nie nasuwa mi się nic świeżego, więc powtórzę: kolejny bardzo udany, romantycznie i smutno brzmiący utwór, który jak najbardziej może poruszyć.

I loved you in the morning, our kisses deep and warm,
your hair upon the pillow like a sleepy golden storm,
yes many loved before us, I know that we are not new,
in city and in forest they smiled like me and you,
but let's not talk of love or chains and things we can't untie,
your eyes are soft with sorrow,
Hey, that's no way to say goodbye.

Stories of the Street może być ciekawym doświadczeniem dla słuchaczy, którzy Cohena kojarzą tylko z głębokich i niskich melorecytacji. Tu bowiem wokalista śpiewa całkiem wysoko, pokazując, że niegorzej odnajduje się w wyższych rejestrach, niż w tych bardzo niskich. Sama kompozycja jest jak najbardziej udana, aranżacja nie jest aż taka ascetyczna, a melodia może wpaść w ucho.

O come with me my little one, we will find that farm
and grow us grass and apples there and keep all the animals warm.
And if by chance I wake at night and I ask you who I am,
O take me to the slaughterhouse, I will wait there with the lamb.

With one hand on the hexagram and one hand on the girl
I balance on a wishing well that all men call the world.
We are so small between the stars, so large against the sky,
and lost among the subway crowds I try to catch your eye.

Teachers wypada równie rozedrganie i niepokojąco co The Stranger Song. Tu jednak Cohen decyduje się na szybsze wokalizy bardziej odpowiadające niespokojnym gitarom akustycznym i dość nerwowym akompaniamentem. Mocniejszy i jeden z bardziej emocjonalnych numerów na płycie.

I met a man who lost his mind
in some lost place I had to find,
follow me the wise man said,
but he walked behind.

I walked into a hospital
where none was sick and none was well,
when at night the nurses left
I could not walk at all.

Na koniec robi się jednak trochę nudnawo. One of Us Cannot Be Wrong ma wspaniała melodię, rewelacyjny tekst i świetny wokal Cohena, ale jest zdecydowanie za długie. Jak na 4 i pół minuty, to za mało się tu dzieje, by piosenka nie zdążyła się znudzić.

I heard of a saint who had loved you,
so I studied all night in his school.
He taught that the duty of lovers
is to tarnish the golden rule.
And just when I was sure that his teachings were pure
he drowned himself in the pool.
His body is gone but back here on the lawn
his spirit continues to drool.


Songs of Leonard Cohen to album specyficzny. Jak cała twórczość kanadyjskiego barda, wymaga od słuchacza atencji podczas słuchania, ale i klimatu. Nie jest to muzyka, która może pobrzmiewać sobie gdzieś w tle podczas letniego spaceru plażą. To kompozycje, które wymagają skupienia, zasłuchania się i próby pochłaniania tych dźwięków całym sobą. To album ascetyczny, akustyczny, raczej melancholijny. Kompozycje są nieco za mało zróżnicowane, co stanowi spory minus, gdyż piosenki zaczynają się na pewnym poziomie ze sobą zlewać. Parę z pewnością można wyróżnić: Suzanne, Master Song, The Stranger Song, Sisters of Mercy, So Long, Marianne, Stories of the Street i Teachers, a pozostałe jakoś giną w mroku niepamięci. Cohen nie ma tu jeszcze skrystalizowanego, głębokiego wokalu, którym miał dopiero zasłynąć, a także czuć, że jest trochę wycofany i nie odnajduje się w roli wokalisty. To jednak momentami dodaje mu niespotykanej świeżości i większej szczerości w interpretacjach. Jest też jednym z mocniejszych argumentów przemawiającym za Songs of Leonard Cohen, które jest debiutem udanym i niebanalnym.

Ocena: 8/10


Songs of Leonard Cohen: 41:09

1. Suzanne - 3:48
2. Master Song - 5:55
3. Winter Lady - 2:15
4. The Stranger Song - 5:00
5. Sisters of Mercy - 3:32
6. So Long, Marianne - 5:38
7. Hey, That's No Way to Say Goodbye - 2:55
8. Stories of the Street - 4:35
9. Teachers - 3:01
10. One of Us Cannot Be Wrong - 4:23

poniedziałek, 9 listopada 2020

"More" - Pink Floyd [Recenzja]


Gdy David Gilmour dołączył do Pink Floyd, zastał obraz nędzy i rozpaczy. Zespół był na krawędzi rozpadu. Z przyczyn mniej i bardziej prozaicznych. Choroba Barretta sprawiła, że pozostali muzycy czuli się zagubieni i pozbawieni lidera, który nadawał ton ich dotychczasowym nagraniom (The Piper at the Gates of Dawn i singlom z See Emily Play i Arnold Layne na czele). Syd coraz bardziej zamykał się w sobie i stawał się wyobcowany, jakby przebywający na innej planecie. Z pewnością nie pomagały mu też psychodeliki, w które zaczął coraz częściej uciekać. Jego pogarszający się stan psychiczny skutkował też odwoływaniem kolejnych koncertów, co z kolei wpędzało grupę w jeszcze większe problemy finansowe. Muzycy pogrążali się w długach, zarabiali mniej niż techniczni i ciężko było im z tego wyżyć. 
Próbę odbicia się od dna podjęli przyjmując Gilmoura i w nowym składzie nagrywając A Saucerful of Secrets. Teoretycznie w zespole był jeszcze Syd Barrett, jednak poza zaśpiewaniem, skomponowaniem i graniem w Jugband Blues (skądinąd fascynującym wglądem w jego szalony, acz wciąż wspaniały i niebanalny umysł), to jego wkład w resztę materiału był raczej znikomy. Barrett więc został wyrzucony z zespołu, a Pink Floyd musiało podjąć próbę wydostania się z finansowego dołka. A Saucerful of Secrets nie przyniósł wielkich zysków, ale grupie trafiła się wkrótce okazja do zastrzyku gotówki.
Zgłosił się do nich reżyser, Barbet Schroeder, z propozycją skomponowania muzyki do jego filmu. Pink Floyd już jako takie doświadczenie z muzyką ilustracyjną mieli, bo wcześniej zdarzyło im się co nieco napisać do niskobudżetowych obrazów. Nie mieli wątpliwości, że More nie okaże się kasowym hitem, jednak liczyli, że da im to szansę zostać zauważonym przez większe wytwórnie i słynniejszych reżyserów. Dostali od Schroedera kasę i... nie mieli kiedy wziąć się do roboty. Mieli zaplanowane koncerty, więc cały materiał nagrali w tak zwanym międzyczasie, na szybko.
To właśnie na tej płycie na pozycję lidera po raz pierwszy wysunął się Roger Waters. Napisał większość kompozycji, podczas gdy pozostali muzycy ograniczyli się tylko do improwizacji w studiu. Waters przyniósł jednak gotowe utwory, które były gotowe do nagrania. Muzycy dziś wspominają te sesje bardzo dobrze, wskazując na to, że dobrze, że powstały w tak krótkim czasie. Gdyby mieli więcej czasu, zapewne dłubaliby nad tymi nagraniami i wciąż coś poprawiali, a tak mogli skupić się na tym, co było istotne i na niczym innym. To też pierwsza płyta, na której muzycy podjęli się produkcji. Powód był prozaiczny: More nagrywane było spontanicznie i właściwie z dnia na dzień i nie zdążyli nikogo znaleźć. Od tego czasu muzycy zaczęli przywiązywać do tego wagę i na większości późniejszych płyt znajduje się adnotacja o wyprodukowaniu materiału przez Pink Floyd.
Soundtrack from the film More (nazywany później po prostu More) ukazał się 13 lipca 1969 roku i został bardzo ciepło przyjęty przez słuchaczy. Z pewnością zaskoczyło to muzyków, którzy traktowali ten materiał jako chałturę. Niemniej, More okazało się nieostatnią chałturą w dorobku Pink Floyd.

Gdy muzycy podchodzili do projektu, nie byli zbyt chętni do pisania piosenek do poszczególnych scen, bowiem wiedzieli, że film opowiadać będzie o narkotykach. Przeżycia z Sydem były jeszcze wciąż świeże i nie bardzo chcieli do nich wracać. Jednak, kasa to kasa, więc trzeba było schować gorycz i złe wspomnienia do kieszeni. Album otwiera Cirrus Minor opowiadające właśnie o pierwszym kontakcie głównego bohatera z heroiną. Ta scena pojawia się wprawdzie dopiero pod koniec filmu, jednak Pink Floydzi zdecydowali się dać tę piosenkę na początek płyty. Waters znał scenę, do której pisał ten utwór, jednak swoje doświadczenia opierał na wspomnieniach związanych z Barrettem. Sam termin "cirrus minor" to slangowe określenie rozmazanego obrazu, który widzi się będąc na haju. Waters genialnie balansuje na krawędzi radosnego upojenia i czającego się w oddali mroku. Zaczynamy od śpiewu ptaków, a po chwili do nieco "kosmicznie" brzmiących klawiszy i gitary akustycznej dołącza ponury wokal Gilmoura. To delikatna, przepiękna piosenka, którą można nawet nazwać "snujem", ale w zdecydowanie dobrym tego słowa znaczeniu. Rewelacyjna rzecz na otwarcie, wprawiająca nas w stan upojenia i rozmarzenia.

Willow weeping in the water,
Waving to the river daughters,
Swaying in the ripples and the reeds.
On a trip to Cirrus Minor,
Saw a crater in the sun
A thousand miles of moonlight later.

A teraz utwór nietypowy dla dyskografii Pink Floyd (przynajmniej dotychczasowej), bowiem The Nile Song to czysty hard rock. Rewelacyjnie wykrzyczany przez Gilmoura rozkłada na łopatki. Wrażenie robi również tekst, który opowiada o tajemniczych stworzeniach wabiących żeglujących po Nilu swoim śpiewem, by przynieść im śmierć i cierpienie (zapewne to watersowska interpretacja mitu o syrenach). To rzecz jakby z zupełnie innej planety w stosunku do Cirrus Minor. O ile tam mieliśmy piękną balladę z dźwiękami przyrody, tak tu mamy hard rock z przesterami, głośnymi gitarami i drapieżnym wokalem Gilmoura, który po prostu wbija w fotel. Jeśli ktoś kojarzy Davida tylko z piosenkami typu Wish You Were Here, Breathe czy Goodbye Blue Sky, to warto puścić mu The Nile Song, by zobaczył, jak świetnie radzi sobie także w mocniejszych odmianach. Mimo, że to rzecz raczej odległa od "zwyczajnej" muzyki Pink Floyd, to nie wieje tu nudą i słucha się tego bardzo dobrze.

I will follow in her shadow
As I watch her from my window.
One day I will catch her eye.

She is calling from the deep,
Summoning my soul to endless sleep.
She is bound to drag me down,
Drag me down.

Crying Song wracamy do klimatów znanych już z Cirrus Minor. Z tym, że Crying Song to rzecz jeszcze piękniejsza. Gilmour wkłada w wykonanie całe serce, wyśpiewując jeden z prostszych, ale i piękniejszych tekstów Pink Floyd, opowiadający o miłości na dobre i na złe. Niby prosta to rzecz, którą słyszeliśmy już wiele razy, a mimo to - działa.

We smile and smile
We smile and smile
Laughter echoes in your eyes
We climb and climb
We climb and climb
Footfalls softly in the pines
We cry and cry
We cry and cry
Sadness passes in a while
We roll and roll
We roll and roll
Help me roll away the stone

Up the Khyber to efekt fascynacji Wrighta i Masona jazzem. Sama kompozycja powstała zresztą wskutek jamowania tego pierwszego, do którego dołączył perkusista. Z tej improwizacji wynurzył się ten oto utwór instrumentalny, któremu bardzo blisko do nowoczesnego jazzu. Jest to z pewnością rzecz ciekawa, jednak do mnie jakoś nie przemawia. Może to dlatego, że nie jestem jakimś wielkim fanem jazzu albo awangardy? 
Lepiej robi się przy okazji Green is the Colour. Jednak, jak dla mnie, to już jest "snuj" pełną gębą. Wieje tu trochę nudą, jakoś specjalnie to nie wciąga i piosenka właściwie broni się tylko pod względem wykonawczym. A, no i tekst jest też piękny. Ale kompozycyjnie, raczej średniawka.

Heavy hung the canopy of blue
Shade my eyes and I can see you
White is the light that shines through the dress that you wore

Cymbaline to jedna z bardziej znanych piosenek z albumu, choć wpływ na to raczej miał fakt, że Pink Floyd ogrywali ją wówczas na koncertach. To jeden z pierwszych utworów, w których Roger Waters próbuje poradzić sobie ze stratą ojca. Nie jest to jednak antywojenny manifest typu Pow R. Toc H. czy Corporal Clegg, a raczej próba uporządkowania sobie w głowie tego, że stracił ojca. Cymbelin to postać ze starożytnego Rzymu, a także bohater sztuki Szekspira. Waters napisał ten utwór pod wpływem koszmaru sennego, który go nawiedzał od jakiegoś czasu. Spróbował też połączyć tu stary, "barrettowy" Pink Floyd z "gilmourowym". Mamy tu więc trochę psychodelii, trochę przepięknych melodii, ale i nostalgiczny klimat pełen smutku i przygnębienia. Zdecydowanie mój ulubiony moment More.

A butterfly with broken wings
Is falling by your side
The ravens all are closing in
And there's nowhere you can hide
Your manager and agent
Are both busy on the phone
Selling coloured photographs
To magazines back home

And it's high time
Cymbaline
It's high time
Cymbaline
Please wake me

Party Sequence to kompozycja, którą muzycy komponowali naprędce, byle tylko mieć "cokolwiek". Ot, Mason pograł sobie trochę na bongosach. Zwykła zapchajdziura i to po prostu słychać.
Main Theme
to kolejny utwór instrumentalny tworzony właściwie na bieżąco. Tu pojawiła się chociaż jakaś melodia, ale za mało tego, bym uznał ten instrumental za jakąś dobrą rzecz. Jest po prostu przyzwoicie i czuć tu nawet momentami nawiązania do A Saurcerful of Secrets. I, tak samo, momentami jest tu tylko interesująco. Całościowo jednak jest trochę przydługo.
Ibiza Bar powstała prawdopodobnie ze wspólnego jamu opartego na The Nile Song. I, tak samo jak i tam, jest tu sporo hard rocka; mocne gitary, drapieżny śpiew Gilmoura... a jednak wypada to zdecydowanie mniej drapieżnie i już nie tak ekscytująco. Wydaje się to być po prostu odgrzewanym kotletem i graniem drugi raz tego samego. O ile The Nile Song zaskakiwała i wbijała w fotel, o tyle Ibiza Bar jest już tylko jej marnym cieniem.

Are days are made since the first page
I've lived every line that you wrote
Take me down, take me down, from the shelf above your head
So give me a time when the countries will lie on the storyline if kind

Dalej mamy More Blues, czyli - jak sama nazwa mówi - improwizacji ciąg dalszy. To jednak mój ulubiony utwór instrumentalny na tej płycie, głównie ze względu na znakomitą, natchnioną gitarę Gilmoura, który gra tu wspaniale, lirycznie i klimatycznie.
Quicksilver to zdecydowanie rzecz ciekawa. Pink Floyd postanowili tu rozprawić się ze swoja "psychodeliczną przeszłością". Kto wie, może jest to próba obrazowania, co wówczas działo się w umyśle Barretta? Wiem, jak to brzmi, ale nie wydaje się to chyba aż tak absurdalne, szczególnie, gdy posłuchać Quicksilver uważniej. Tu pobrzmiewa melodia... tu narastający dźwięk talerzy perkusyjnych... motyw na klawiszach raz cichnie, by po chwili znów zabrzmieć głośniej... Sporo się tu dzieje, jednak jest to przeżycie raczej jednorazowe. Wypada to interesująco, ale tylko, gdy weźmie nas "z zaskoczenia". Potem, gdy wiemy już, czego się spodziewać, raczej nie ma tu szczególnie nad czym się pochylić.
Zabawnie wypada natomiast A Spanish Piece z partią gitary w rytmie flamenco i żartobliwymi szeptami Gilmoura. Ot, taka ciekawostka.

Pass the tequila, Manuel
Listen, gringo, laugh at my lisp and I kill you
I think
This Spanish music
It sets my soul on fire
Lovely seniorita
Your eyes are like stars
Your teeth are like pearls
Your ruby lips

Czy Dramatic Theme wypada rzeczywiście "dramatycznie"? Raczej nie, to dość mętny instrumental z piszczącą gitarą Gilmoura i fajną partią Masona, ale poza tym, to dramatyzmu tu tyle, co kot napłakał.


More to album, który umieściłbym raczej wśród "tych gorszych" w dyskografii Pink Floyd. Znaczy to, że w konfrontacji z resztą dyskografii wypada zdecydowanie bardzo, bardzo słabo (kto wie, czy nawet nie najsłabiej?). Jednak, gdy odsunie się na bok inne osiągnięcia zespołu, to nie jest to album aż taki zły. Owszem, nie wracałbym do tej płyty za często, a jednak znajduje się tu parę momentów, o które można się uchem zaczepić. Nie da się zaprzeczyć, że materiał powstawał pod presją czasu. Nie da się też zaprzeczyć, że po prostu to słychać. Ale z drugiej strony, może to właśnie z tego powodu Waters wziął się do kupy, przejął rolę nieformalnego lidera i napisał te parę gorszych, parę słabszych kawałków? Z perspektywy historii Pink Floyd, dobrze że ta płyta powstała, jednak ja wracam do niej raczej okazjonalnie. Całościowo wypada bowiem trochę nudnawo.

Ocena: 5/10


More: 44:57

1. Cirrus Minor - 5:18
2. The Nile Song - 3:26
3. Crying Song - 3:33
4. Up the Khyber - 2:12
5. Grees is the Colour - 2:58
6. Cymbaline - 4:50
7. Party Sequence - 1:07
8. Main Theme - 5:27
9. Ibiza Bar - 3:19
10. More Blues - 2:12
11. Quicksilver - 7:13
12. A Spanish Piece - 1:05
13. Dramatic Theme - 2:15

sobota, 7 listopada 2020

"Tribute to Uncle Ray" - Little Stevie Wonder [Recenzja]


11-letni Little Stevie Wonder był dla Motown zarówno darem, jak i utrapieniem. Otóż, nie dość, że trafiło im się tak młode, a więc i plastyczne, tworzywo w postaci młodziutkiego, ale bardzo muzykalnego dzieciaka, to jeszcze było niewidome, więc można było grać na emocjach słuchaczy. Problem jednak leżał w tym, że Berry Gordy (szef Motown) nie bardzo wiedział, jaką muzykę Stevie ma grać. Czuł, że jest tu potencjał na maszynkę do produkowania hitów, a jednak jazzowe kompozycje trochę nie bardzo do tego pasowały. Utwierdziła go w tym porażka debiutu muzyka, The Jazz Soul of Little Stevie, skąd nie udało się wypromować ani jednego przeboju, a płyta się praktycznie nie sprzedawała. Trzeba było spróbować wziąć byka za rogi z nieco innej strony.
Wtedy jakiś geniusz marketingu pomyślał zapewne: "Little Stevie Wonder... Niewidomy czarnoskóry... Kurde, przydałoby się pokazać ludziom, że i tacy już odnosili sukcesy... Ale, cholera, czy mamy jakiegoś niewidomego czarnoskórego? No tak!" I tak właśnie 11-letni Stevie Wonder wszedł do studia, celem nagrania albumu będącego hołdem dla Raya Charlesa. Oczywiście, nie wszystkie piosenki na albumie były autorstwa legendarnego muzyka, bo Motown zależało jednak, by przy pomocy wielkiego nazwiska wypromować Stevie'ego. Tak więc na albumie Tribute to Uncle Ray połowa kompozycji to repertuar Charlesa, a druga połowa - piosenki premierowe, bądź też na nowo zaaranżowane klasyki. 
Tak więc Stevie Wonder, w wieku 12 lat, miał już dwie płyty na koncie. (Choć nagrywał, gdy miał tych lat zaledwie 11). Na nieszczęście, również Tribute to Uncle Ray okazało się knotem. Nie sprzedawało się, a i nie udało się wypromować z niego żadnego przeboju. 

Na otwarcie dostajemy żarliwy, dynamiczny Hallelujah I Love Her So z repertuaru Raya Charlesa. Już pierwsze wokale Wondera udowadniają, jak wielkim błędem ze strony menadżera było wydanie The Jazz Soul of Little Stevie. Tak świetnego głosu szkoda bowiem na płytę instrumentalną. Młodzieńcze, radosne, pełne ekscytacji wokale dosłownie wbijają w fotel i mogą przywodzić na myśl młodego Michaela Jacksona. Świetny, znakomicie zaaranżowany i wspaniale zaśpiewany numer.

Let me tell you 'bout a girl I know.
She is my baby and she lives next door.
Ev'ry morning 'fore the sun come up,
She brings my coffee in my fav'rite cup.
That's why I know, yes, I know,
Hallelujah, I just love her so.

Równie dynamicznie wypada Ain't That Love. Właściwie mogę tu napisać dokładnie to samo, co o Hallelujah I Love Her So. To znów świetnie zagrany i zaśpiewany utwór Raya Charlesa. Klimatu nagrań mistrza dodaje tu damski chórek, który świetnie wypada w tle głośnego, melodyjnego wokalu Steviego.

When your friends
Turn their back on you
I'll be here
Just to see you through

Now, ain't that love
Ain't that love
Ain't that love
Ain't that love
That I feel in my heart for you

Mniej porywa za to dość jednowymiarowy Don't You Know. Niby to samo, a znacznie słabiej.

Say, have you heard baby
Ray Charles is in town
Let's mess around till the midnight hour
See what he's puttin down
Come on, all night long
Turn your lamp down low
Cause I love you so
Baby please come on
Love your daddy all night long
You hear me talkin, baby
Baby please come on

Filmowo wypada The Masquerade, w którym niestety zawodzie Stevie. 11-letni chłopiec nie ma jeszcze wyczucia w śpiewaniu tak delikatnych i pięknych utworów, w związku z czym okropnie masakruje tę piosenkę. Zapewne miała ona przywołać klimat Georgia On My Mind, ale - mówiąc delikatnie - nie wyszło.

My blue horizon is turning gray
And my dreams are drifting away
Your eyes don't shine like they used to shine
And the thrill is gone when your lips meet mine
I'm afraid the masquerade is over
And so is love, and so is love

Wrażenia nie udaje się też poprawić za sprawą bardziej dynamicznego Frankie & Johnny. Ni to ziębi, ni grzeje.

A friend came running to Frankie
Said you know I wouldn't tell you no lie
I saw your man riding in his Jaguar
With a chick named Mary Bley
Oh if he was your man honey
Let me tell you he was doing you wrong
Let me tell the story

Świetnie wypada natomiast soulowe Drown in My Own Tears. Może za mało tu Wondera, a za dużo stylu śpiewania i grania Charlesa, ale ostatecznie cel tej płyty był taki, by na jednym niewidomym czarnoskórym artyście podciągnąć drugiego. Więc chyba nie powinienem mieć o to większych pretensji. Tym bardziej, że wynagradza to naprawdę wysoki wykonawczy poziom tego utworu.

It brings a tear,
Into my eyes,
When I begin,
To realize,
I've cried so much,
Since you've been gone,
I guess I'm drowning in my own tears,

Ponownie słabiej wypada za to Come Back Baby. Trochę za dużo tu bałaganu i napompowania, a za mało autentycznych emocji z grania.

Oh come back, baby
Oh mama please dont go, yeah
Cause the way I love you
Child you'll never know
Oh come back baby, yeah yeah
Let's talk it over one more time
Oh now now
Well I admit, baby
That I was wrong
Don't you know, baby
Child you been gone too long
Oh come back baby, yeah yeah
Let's talk it over one more time

Nieco lepiej wybrzmiewa Mary Ann. Nie ma tu może rewelacji, ale chociaż fajnie się tego słucha.

Well now, oh Mary Ann
Well you sure look fine
Well, oh oh now
I could love you all the time

Nienajgorzej wypada też Sunset. Szkoda tylko, że tak mało się tu dzieje.

You went and left happy
You're all alone
You turned and walked away
About this time of day
It was always sunset

Nie lepiej jest w My Baby's Gone. Kolejny słaby numer bez polotu.

Woke up this morning, my baby's gone
Woke up this morning, my baby's gone
I ain't had no loving since my baby been gone


Tribute to Uncle Ray mimo kilku fajniejszych momentów, to jednak kolejny słaby album. Ludziom z Motown chyba nie bardzo zależało na nagraniu czegoś ciekawszego niż jedynie paru coverów, paru autorskich, słabych utworów, a wszystko w otoczeniu mało ciekawych (choć wówczas bardzo modnych) soulowych aranżacji. Efekt jest taki, że ta płyta to kolejna zmarnowana pozycja w dopiero co startującym katalogu Steviego Wondera. Na pierwszy ciekawy i wartościowy longplay trochę nam przyjdzie jeszcze poczekać, bo Tribute to Uncle Ray z pewnością nie można nazwać ani ciekawym, ani wartościowym. Na usta ciśnie się tylko jeden przymiotnik: kiepski.

Ocena: 3/10


Tribute to Uncle Ray: 31:13

1. Hallelujah I Love Her So - 2:28
2. Ain't That Love - 2:42
3. Don't You Know - 3:03
4. The Masquerade - 4:19
5. Frankie & Johnny - 2:51
6. Drown in My Own Tears - 4:01
7. Come Back Baby - 2:50
8. Mary Ann - 2:59
9. Sunset - 3:32
10. My Baby's Gone - 2:28

wtorek, 3 listopada 2020

"Queen" - Queen [Recenzja]


Mimo że grupa Queen nieodzownie kojarzy nam się dziś z Freddiem Mercurym, to warto pamiętać, że nie on był założycielem tego zespołu. Najpierw była grupa 1984 (taka nazwa), jednak w 1968 roku May porzucił ją, by skupić się na edukacji. Wrócił do studiowania, jednak ponownie poczuł, że jednak to muzyka bardziej go pociąga. Założył więc zespół Smile z Timem Staffellem na basie (co ciekawe, Staffell był też w poprzednim zespole Maya, jako wokalista), Chrisem Smithem na klawiszach i Rogerem Taylorem na perkusji. Niedługo potem Smith odszedł jednak z zespołu.
Podczas koncertu w zachodnim Londynie, Staffell zaprzyjaźnił się z Freddiem Bulsarą z Zanzibaru, który studiował modę i okazał się być wielkim fanem Smile. Bardzo chciał przystać do zespołu, jednak muzycy nie byli zbyt zainteresowani.W 1970 roku grupa straciła jednak kolejnego muzyka - Staffella; męczył go wciąż brak większego zainteresowania ze strony masowej publiczności, a także sam gatunek, w którym się poruszali, bowiem zamiast hard rocka, zaczął nagle interesować się soulem i r&b. W zespole zostali więc tylko May i Taylor. Zgodzili się przyjąć Bulsarę, jako wokalistę, a na basie od tej pory zaczął grać Mike Grose - kumpel Taylora.
To właśnie za sprawą sugestii Bulsary muzycy zdecydowali się zmienić nazwę ze Smile na Queen. Sam Freddie zmienił także nazwisko na Mercury (pomysł zaczerpnął z wersu piosenki My Fairy King, którą napisał mniej więcej w tym okresie - "Mother Mercury, look what they've done to me"). Swój pierwszy koncert w tym składzie zagrali 18 lipca w Londynie. Mieli już parę autorskich kompozycji (które potem nagrali na pierwszych dwóch albumach), a braki w repertuarze uzupełniali coverami rockandrollowych klasyków. To właśnie podczas jednego z tych koncertów wypatrzył ich producent, John Anthony, i był bardzo zainteresowany współpracą z nowym zespołem. Wytknął im jednak, że potrzebują lepszego basisty. Grose musiał więc odejść. Następnie przez grupę przewinęło się jeszcze dwóch basistów, zanim w lutym 1971 roku znaleźli tego właściwego, nazwiskiem John Deacon.
Pierwszy koncert z nowym basistą zagrali 2 lipca 1971 roku. Niedługo potem, dzięki znajomościom Maya, zespół wszedł do studia, gdzie nagrał na potrzeby płytki promocyjnej dla producentów i wytwórni, surowe, wczesne wersje ich pięciu autorskich piosenek - Liar, Keep Yourself Alive, Great King Rat, The Night Comes Down i Jesus. Zainteresowała się nimi Charisma Records, która wyłożyła nawet na stół fundusze na nagranie płyty i promocję. Muzycy Queen jednak odrzucili ofertę, gdy dowiedzieli się, że większość swoich środków i energii wytwórnia włoży w promocję Genesis. 
Na początku 1972 roku zagrali parę koncertów, ale zaniechali ich na całe 8 miesięcy. W tym czasie wzięli się za nagrywanie płyty, bez której uznali, że to nie ma sensu. Niestety, nie mieli za sobą wytwórni, która zarezerwowałaby im czas pracy w studiu, więc musieli nagrywać tylko wtedy, gdy akurat żadnego "poważnego" artysty tam nie było. A wypadało to tylko między trzecią w nocy, a siódmą rano. Raz minęli się w korytarzu nawet z Davidem Bowiem, który akurat nagrywał słynny The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars
Promocję albumu zaczęli w lutym 1973 roku, kilkoma nagraniami dla BBC. W marcu podpisali kontrakt z EMI Records, którzy niedługo później wydali na singlu Keep Yourself Alive. Płyta została bardzo dobrze przyjęta przez krytyków, a dzięki temu, że muzyka była zabarwiona nieco cięższymi odmianami rocka, album wstrzelił się też w gusta publiczności, a w następstwie tego pokrył się złotem w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych.

Już na dzień dobry dostajemy mocny, hard rockowy riff ze świetnie, nieco plastikowo, brzmiącą gitarą. To jeden z najlepiej pamiętanych utworów płyty - Keep Yourself Alive. Przede wszystkim kolejne dołączanie instrumentów znakomicie otwiera longplay, nie wspominając już o samej piosence. Szkoda jednak, że potencjału trochę nie wykorzystano i w zwrotkach tempo jakby trochę siada. Nadrabia na szczęście chwytliwy refren z chóralnymi zaśpiewami, które niedługo już miały stać się znakiem rozpoznawczym Queen. Kompozycja została napisana już po zmianie nazwy na Queen, jednak w jej powstawaniu nie brał jeszcze udziału John Deacon. Także Freddie niedużo wniósł do tego numeru jako współautor, a raczej jako aranżer; słychać zresztą już od pierwszego przesłuchania te próby wprowadzenia produkcji i aranżacji, które już niedługo miały zawojować cały świat. Nie zaskakuje także melodyjne, świetna solówka Maya, który wraz z Taylorem znakomicie sprawdza się, jako drugi wokal. Świetny, dynamiczny numer, choć trochę nierówny.

I was told a million times
Of all the troubles in my way
Mind you grow a little wiser
Little better every day

But if I crossed a million rivers
And I rode a million miles
Then I'd still be where I started
Bread and butter for a smile

Doing All Right to starsza piosenka, bowiem powstała jeszcze w czasach Smile, a jej pre-wokalistą był Tim Staffell. To zdecydowanie bardziej delikatna i balladowa kompozycja z uroczym śpiewem Freddie'ego i znakomitą - choć prostą - melodią fortepianu, za którym po raz pierwszy zasiadł Brian (to właśnie podczas wykonań tej piosenki na koncertach po raz pierwszy Mercury pełnił rolę pianisty). Sama kompozycja nie wyróżnia się niczym szczególnym; to dość miałka i mało odkrywcza ballada, która może angażować swoją aranżacją i ciekawą produkcją (również pełną bardzo charakterystycznych dla późniejszego Queenn zabiegów). Interesująco wypadają tylko zaostrzenia, choć są one trochę za rzadkie i mało porywające. Ot, taka sobie piosenka, która miło płynie, ale raczej nie wpadnie w ucho na dłużej.

Where will I be this time tomorrow?
Jumped in joy or sinking in sorrow
Anyway I should be doing all right
Doing all right

Should be waiting for the sun
Looking 'round to find the words to say
Should be waiting for the skies to clear
There ain't time in all the world

O wiele ciekawszym numerem jest Great King Rat. To pierwsza tak rozbudowana kompozycja w repertuarze Queen. Zaczynamy od świetnego riffu, dynamicznej perkusji i melodyjnego, acz drapieżnego wokalu Mercury'ego. To pierwsza (przynajmniej według kolejności utworów) piosenka napisana samodzielnie przez Freddie'ego. Czuć tu jego zamiłowanie do operowej formy pełnej stopniowania napięcia, zmian tempa i rozmachu. May stawia tu swoje pierwsze kroki jako znakomity gitarzysta, bo dostał naprawdę sporo miejsca na swoje popisy. Co jednak istotniejsze, tej szansy nie zmarnował i funduje nam kilka naprawdę świetnych riffów. To bardzo dobry utwór, a jednak nie zapada na dłużej w pamięć. Znakomicie się tego słucha, a kolejne jego części są naprawdę wspaniałe i zaskakujące, ale to jeszcze nie jest ten Queen, który umiejętnie łączy rock z popem, dzięki czemu te melodie zapamiętywałoby się na bardzo, bardzo długo. To póki co bardzo dobrze zagrany hard rock, jednak chwytliwy raczej tylko na czas słuchania.

Now listen all you people
Put out the good and keep the bad
Don't believe all you read in the Bible
You sinners get in line
Saints you leave far behind
Very soon you're gonna be his disciple
Don't listen to what mama says
Not a word not a word mama says
Or else you'll find yourself being the rival
The great Lord before He died
Knelt sinners by his side
And said you're gonna realize tomorrow

My Fairy King to kolejna samodzielna kompozycja Freddie'ego. W całości powstała w studiu i zasługuję na uwagę z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze: to naprawdę bardzo dobra piosenka. Jazgot na początku, świetny fortepian, nałożone na siebie wokale, przebijająca się tu i ówdzie gitara Maya, znakomita i (wreszcie) wpadająca w ucho melodia, a także operowy (lub, jak kto woli, musicalowy) rozmach. To jednak też właśnie w tym utworze możemy po raz pierwszy usłyszeć Mercury'ego grającego na fortepianie. W Doing All Right zasiadł za nim May, jednak był pod takim wrażeniem umiejętności Freddie'ego, że od tej pory na większości nagrań to właśnie wokalista odpowiadał za partie tego instrumentu. Rzeczywiście, po wsłuchaniu się w motywy wygrywane przez Mercury'ego na fortepianie nasuwają już jednoznaczne skojarzenia z takimi piosenkami jak Bohemian Rhapsody czy Somebody to Love. Z obiema kojarzy się także charakterystyczna perkusja i wielogłosy. Warto też pamiętać tę piosenkę choćby dlatego, że to właśnie od jej tekstu Freddie wziął swój pseudonim, o czym pisałem już we wstępie. Koniec końców, My Fairy King to jeden z najlepszych momentów albumu, który wpada w ucho, nie popadając jednak w banał.

My fairy king can do right and nothing wrong
Then came man to savage in the night
To run like thieves and to kill like knives
To take away the power from the magic hand
To bring about the ruin to the promised land

Bezbłędne riffowanie pojawia się w Liar. To jeden z najbardziej interesujących utworów na płycie. Samo instrumentalne preludium trwa ponad półtora minuty, dzięki czemu poszczególni muzycy mają szansę popisać się swoimi umiejętnościami (każdy wykorzystał swoje pięć minut). Dalej jest typowo, jednak dość ciężko, jak na Queen. Refreny wybuchają znakomitymi wielogłosami, zwrotki może i nie mają najlepszych melodii, ale bardzo dobrze korespondują z ciężkimi gitarami. To właśnie też w tej piosence Mercury po raz pierwszy w muzyce Queen zastosował charakterystyczny dla siebie zabieg nakładania na siebie kolejnych tematów wokalnych (pojawia się tylko przez chwilę, ale da się zauważyć), czego wirtuozerię zaprezentuje w The Prophet's Song na albumie A Night at the Opera. Liar trwa prawie 6 i pół minuty, jednak muzycy co chwila fundują nam coś nowego, więc nawet nie ma kiedy się znudzić. Świetny numer, choć raczej w pamięci na długo nie zostanie po pierwszym przesłuchaniu (ani też prawdopodobnie po kilku kolejnych).

Liar I have sailed the seas
Liar from Mars to Mercury
Liar I have drunk the wine
Liar time after time
Liar you're lying to me
Liar you're lying to me
Father please forgive me
You know you'll never leave me
Please will you direct me in the right way
Liar liar liar liar
Liar that's what they keep calling me
Liar liar liar

The Night Comes Down to piosenka, którą May napisał tuż po rozpadzie Smile, w trakcie kształtowania się Queen. To też pierwsza piosenka, którą zespół zarejestrował w studiu (jako test sprzętu) w trakcie nagrywania swojej pierwszej, pięciopiosenkowej taśmy demo. Wersja, którą słyszymy na płycie jest jednak nagrana od nowa, a pierwsza - do dziś nie została opublikowana. To dość typowa dla Briana akustyczna ballada opowiadająca o utracie dzieciństwa i problemach z poradzeniem sobie z dorosłym życiem. Co jednak ważniejsze, jest to piosenka o sporej dawce nostalgii i uroku (May nawiązuje tu nawet w tekście do Lucy in the Sky with Diamonds będąc zatwardziałym fanem Beatlesów). Problem jednak jest wciąż ten sam - to utwór praktycznie nie do zapamiętania.

Once I could laugh with everyone
Once I could see the good in me
The black and the white distinctively
Colouring, holding the world inside

Słabiej wypada natomiast chaotyczny Modern Times Rock 'n' Roll (momentami przypominający nieudolnie Rock and Roll Led Zeppelin). To rozpędzony i szalony, hard rockowy numer, jednak trochę za bardzo bałaganiarski. Warto jednak zwrócić na niego uwagę, bo to pierwszy utwór napisany i zaśpiewany przez Rogera Taylora.

Had to make do with a worn out rock and roll scene
The old bop is gettin' tired need a rest
Well you know what I mean
Fifty eight that was great
But it's over now and That's all
Somethin' harder's coming up
Gonna really knock a hole in the wall
Gonna hit ya grab you hard
Make you feel ten feet tall

Zaskakująco ciężko wypada za to Son and Daughter. Porównania z Black Sabbath są tu jak najbardziej uzasadnione. Serio, Tony Iommi nie powstydziłby się takiego mocnego i ociężałego riffu. Szkoda jednak, że poza ciężarem kompozycja nie ma nic ciekawego do zaoferowania. Mamy kolejne melodyjne wokale Mercury'ego, kolejne wielogłosy, kolejną świetną grę Maya, ale co z tego? Słucha się tego znakomicie, ale mam wrażenie że bardziej skupiono się t na ciężkim brzmieniu, niż na samej kompozycji, w związku z tym wypada to zbyt monotonnie i nużąco. 

Tried to be your son and daughter rolled into one
You said you'd equal any man for having your fun
Now didn't you feel surprise to find
The cap just didn't fit?
The world expects a man
To buckle down and to shovel shit

Równie mało ciekawie wypada nudnawe Jesus. To walczykowaty numer z rozbudowaną częścią instrumentalną, jednak wciąż wypadający raczej topornie i mało interesująco.

And then I saw Him in the crowd
A lot of people had gathered round Him
The beggers shouted and the lepers called Him
The old man said nothing
He just stared about Him
All going down to see the Lord Jesus
All going down to see the Lord Jesus
All going down

Na sam koniec dostajemy jeszcze krótki, instrumentalny Seven Seas of Rhye.... Jest to jednak zbyt krótki fragment, bym mógł cokolwiek więcej o nim napisać. To zaledwie zaczątek nieukończonej wówczas kompozycji Mercury'ego, którą w całości usłyszymy dopiero na kolejnym albumie zespołu.


Queen nie jest dla mnie debiutem idealnym. Queen postanowił wpisać się w modną na początku lat 70. stylistykę hard rocka, jednocześnie pokazując, że ma na siebie pomysł. Charakterystyczne, dublowane partie gitarowe Maya, wielogłosy, patiszowe, musicalowo-operowe oprawy wokalne, a do tego bardzo charakterystyczny styl kompozycji. Już niedługo miało się to objawić światu w o wiele lepszych wersjach. No właśnie, w o wiele lepszych. Bo chociaż Queen nie jest albumem słabym, jest co najwyżej średni. Nie dostajemy tu ani 100% Queen, ani 100% hard rocka, a jedynie coś, co jest dość nieciekawą próbą wykształcenia własnego stylu. Oczywiście, ja tę próbę szanuję i jest tu sporo momentów, które zasługują na uwagę, jednak nie czyni to z tych piosenek utworów lepszych, niż w rzeczywistości są. Bo, choć odwagi muzykom nie brakuje, mają pewne niedostatki jeśli chodzi o warsztat, ale i pracę w studiu. Produkcja jest tu zbyt wypolerowana, zbyt "idealna", zbyt klarowna, co działa na niekorzyść ostrzejszym i cięższym riffom, które wypadają po prostu sztucznie i nie porywają tak, jakby mogły. Mimo że każdy muzyk wypada tu bardzo dobrze, to brzmieniowo ani kompozycyjnie ten album nie zachwyca. Brak tu kompozycji, która zostałaby z nami trochę dłużej niż jej czas trwania, bo po wyłączeniu płyty ciężko przypomnieć sobie cokolwiek z tych piosenek (może oprócz Keep Yourself Alive). Queen to więc debiut, który jasno pokazuje aspiracje grupy, jednak obnaża też ich brak doświadczenia i zagubienie. Jest to album średni (z aspiracjami na: dobry), ale zachęcałbym jednak odłożyć sobie go na później przy poznawaniu dyskografii Queen.

Ocena: 5/10


Queen: 38:41

1. Keep Yourself Alive - 3:46
2. Doing All Right - 4:10
3. Great King Rat - 5:41
4. My Fairy King - 4:07
5. Liar - 6:26
6. The Night Comes Down - 4:24
7. Moder Times Rock 'n' Roll - 1:48
8. Son and Daughter - 3:24
9. Jesus - 3:45
10. Seven Seas of Rhye... - 1:10

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...