niedziela, 28 kwietnia 2019

"The Concert For Bangladesh" - George Harrison And Friends [Recenzja]


W 1971 roku nie działo się za dobrze w Bangladeszu. Trwała tam wojna między rebelią, która chciała doprowadzić do oderwania się od Pakistanu, a Pakistańczykami, którzy próbowali utrzymać to wszystko w ryzach. Podczas walk zginęło wiele niewinnych istnień. Jakby tego było mało, w listopadzie 1970 roku wielki cyklon spustoszyły te ziemie, głód i choroby dziesiątkujące masy, a ludność musiała w większości emigrować do Indii. George Harrison i jego przyjaciel, Ravi Shankar pomyśleli, że nie można siedzieć bezczynnie i trzeba poruszyć ludzkie sumienia.
Wynajęli więc Madison Square Garden na 2 koncerty (oba tego samego dnia - jeden po południu, drugi wieczorem), a dodatkowo postanowiono zebrać prawdziwą śmietankę ówczesnej sceny rockowej. Harrison marzył o występie całej czwórki Beatlesów, jednak McCartney i Lennon odmówili. Stawił się za to Ringo, który odniósł wtedy wielki sukces swoim singlem It Don't Come Easy. Oprócz niego na koncercie wystąpili także m.in. Eric Clapton, Leon Russell, Billy Preston, a także Bob Dylan. Muzycy mieli w zasadzie tylko kilka dni na próby, a mimo wszystko udało im się wspólnie przygotować pierwszy w historii koncert charytatywny. Artystom udało się dzięki właśnie temu wydarzeniu zwrócić oczy bogatego, zachodniego świata na problemy innych części globu. W 1973 roku album też otrzymał nagrodę Grammy w kategorii "Album Roku".

George Harrison/Ravi Shankar Introduction zaczyna się od wielkiego aplauzu publiczności spowodowanego - nie ma co się oszukiwać - głównie wejściem na scenę samego Harrisona. On też zabiera głos. Zaczyna od podziękowań dla wszystkich zebranych muzyków i zapowiada, że zacznie się od pokazu indyjskiej muzyki tradycyjnej. Przedstawia Ravi Shankara, grającego na sitarze i kilkoro innych muzyków. Krótkie życzenie udanego koncertu i George znika ze sceny, ustępując miejsca Shankarowi i reszcie zespołu. Swoje "mówione" 5 minut ma także Shankar, który m.in. mówi o tym, że zdaje sobie sprawę, na jaką muzykę czekają zebrani tam fani, jednak prosi o chwilę cierpliwości i skupienia, których wymaga muzyka indyjska. Mówi także chwilę o tym, jak wielkim problemem jest sytuacja panująca w Bangladeszu, po czym kończy "Dziękuję. Niech Bóg was błogosławi" i zaczyna coś brzdąkać na sitarze.
Bangla Dhun to ponad 15-minutowa dawka tradycyjnej, indyjskiej muzyki. O ile oglądanie tego daje może nawet jakąś przyjemność, o tyle samo słuchanie, dla laika tego typu muzyki (w tym i mnie na przykład), może być ciężkie do przebrnięcia. Skala używana tutaj jest na dłuższą metę nie do zniesienia dla europejsko-amerykańskiego słuchacza. Ponadto, może się mylę, ale jak dla mnie wszystko brzmi jak zagrane na jedno kopyto. Nie ma tu szczególnej mnogości motywów ani czegoś, co dodawałoby całości jakiegokolwiek charakteru. 15 minut takiej muzyki to naprawdę potężna dawka dla osoby nie obcującej z tym na co dzień i nie przyzwyczajonej do takich brzmień.
Gdy wreszcie się to kończy, na scenę wchodzi zespół złożony z samych gwiazd (m.in. Leon Russell, Klaus Voorman, Eric Clapton, Ringo Starr, Billy Preston, no i rzecz jasna, George Harrison). Część "piosenkowa" koncertu rozpoczyna się od Wah-Wah, czyli jednego z najlepszych utworów pochodzących z longplaya All Things Must Pass ex-Beatlesa. Wokale George'a różnią się tu znacznie od wersji studyjnej. Używa tu więcej swojej charakterystycznej, "łamanej" maniery. Całość wypada jednak znakomicie, a dęciaki w punkcie kulminacyjnym sprawiają, że całość to istny wulkan energii. 
My Sweet Lord to - bez wątpienia - największy przebój z All Things Must Pass. Po reakcji publiczności już po pierwszych akordach słychać, że i wówczas cieszył się on znaczną popularnością (mimo uprzednich oporów Harrisona przed wydaniem go na singlu ze względu na to, że jest to jednakowoż pieśń religijna). Chwytliwa, prosta melodia, a także podniosły śpiew wypadają znakomicie. Piosenka może nie prześcignęła wersji studyjnej, ale rytmiczne klaskanie publiczności dodaje jej jednak momentami jeszcze bardziej "wspólnotowego" charakteru. Poważnym minusem są tu jednak... wokale Harrisona, który w części z chórem jakby odśpiewywał tylko swoje partie. Brak tu tego polotu, pasji i żarliwości wylewającej się z wersji studyjnej. Szkoda.
Swój błąd naprawia jednak w Awaiting On You All. Tutaj mamy już zdecydowanie większą paletę emocji. Słychać wyraźnie, że w refrenach śpiewa oktawę niżej niż w wersji znanej fanom z płyty, jednak poza tym, wszystko odegrane jest "po bożemu", a cała piosenka wypada nad wyraz przekonująco. Szkoda, że jest to jeden z bardziej zapomnianych kawałków, bo ten wykon dowodzi tego, że potrafi porywać publiczność. 
That's the Way God Planned It to najnowsza wówczas piosenka Billy'ego Prestona, której producentem był zresztą Harrison, i właśnie Preston ją tu wykonuje. Ma ona zdecydowanie charakter gospelowy, a wokale są tu bezbłędne, pełne religijnej żarliwości i uczucia. Wrażenie robi też zdecydowanie świetna partia organów Hammonda, na których gra wokalista. Tym wspaniałym akcentem kończy się pierwsza płyta oryginalnego wydania.


Drugą rozpoczyna solowy mega-przebój Ringo, It Don't Come Easy. Jak nie trudno się domyślić - on też jest tu wokalistą. Był to jego pierwszy solowy numer, wydany 2 kwietnia 1971 roku. Zamknął on usta wszystkim krytykom, naśmiewającym się ze Starra, że nie potrafi sklecić żadnego dobrego numeru bez swoich bardziej utalentowanych kolegów i cała jego kariera opierać się będzie na śpiewaniu starych, sprawdzonych numerów (pierwsze 2 płyty Ringo były zbiorami standardów z lat 50. i 60.). Tutaj piosenka zostaje wykonana bardzo żywiołowo, dzięki czemu ani na krok nie odstępuje od studyjnego pierwowzoru (w jednym tylko momencie Starr pogubił się w tekście, jednak jest to prawie niesłyszalne). Znakomity wykon.
Beware of Darkness to już powrót do mikrofonu Harrisona. Dzieli się jednak wokalami z Leonem Russellem, legendą amerykańskiej muzyki (którego z powszechnego zapomnienia wyciągnął dopiero w 2010 roku Elton John, nagrywając z nim nominowany do nagrody Grammy album The Union). Jeśli chodzi o tę piosenkę, to jest to jeden z moich ulubionych solowych numerów George'a, a i tu wykonany zostaje z prawdziwą "duszą". Tutaj dodatkowo mamy piękną solówkę gitary, a wokal Russella dodaje tutaj tego "czegoś", przez co wersja studyjna już zawsze jest dla mnie wybrakowana. Pięknie i nastrojowo.
Band Introduction to już Harrison przedstawiający "kilku ludzi" ze sceny i przypomina, że każdy występuje tu charytatywnie. Wymienia kolejno: Ringo na perkusji, Jima Keltnera na drugich bębnach, na basie Klaus Voorman - "o którym wielu ludzi słyszało, ale niewielu go widziało", na gitarze Jesse Ed Davis, na drugiej gitarze Eric Clapton, przy fortepianie Leon Russell, następnie chórek, dęciaki,  po czym rozgląda się po scenie, czy o nikim nie zapomniał, a ostatecznie przedstawia jeszcze Billy'ego Prestona.
Następnie przychodzi pora na największe muzyczne dokonanie Harrisona, czyli nieśmiertelne While My Guitar Gently Weeps. Głos George'a zmienił się przez te kilka lat, w związku z czym jego styl śpiewania jest tu nieco bardziej "szorstki", a także sprawia wrażenie, jakby ciężej było mu wyciągnąć góry w refrenach. Nawet w takiej wersji jednak piosenka wciąż robi wrażenie i wypada porażająco, a Eric Clapton, grający na "łkającej gitarze", kradnie wręcz Harrisonowi całe show. Całość rozbudowano o piękną, instrumentalną codę, przez co wersja nagrana przez Beatlesów wydaje mi się teraz zbyt krótka. Jeśli napisałem więc, że jest coś zrobione lepiej niż nagranie Beatlesów, to komentarz, że to naprawdę dobry wykon jest chyba zbędny. Bez wątpienia to punkt kulminacyjny całego koncertu, a sądząc po reakcji publiczności, nietrudno się domyślić, że to właśnie na klasyki Beatlesów fani czekali w szczególności.
Teraz mikrofon na 5 minut (choć w rzeczywistości na niecałe 10) dostaje Leon Russell, który śpiewa medley złożony z klasyka Rolling Stonesów, Jumpin' Jack Flash, a także utworu napisanego już w 1957 roku, Youngblood (po który sięgali zresztą także Beatlesi podczas koncertów w Cavern Club). Leon wyśpiewuje oba kawałki z typową dla siebie manierą wokalną, która jednych może denerwować, a innych zachwycać. Ja osobiście słucham go z przyjemnością, choć może nie na co dzień. Oba kawałki wypadają w jego wersjach bardzo żywiołowo i znakomicie rozgrzewają publikę do czerwoności.
Wystarczy kilka pierwszych akordów na gitarze, by zgromadzeni na tym niezwykłym koncercie fani rozpoznali kolejny klasyk Beatlesów, Here Comes the Sun, pochodzący z ich opus magnum - Abbey Road. Piosenkę tę George wyśpiewuje tylko do wtóru gitary akustycznej. Całość zagrana jest bardzo poprawnie, bez większych odstępstw czy rewelacji (oprócz tego smaczku aranżacyjnego). Muszę jednak przyznać, że w takiej wersji utwór ten nabiera jeszcze więcej ciepła i podoba mi się nawet bardziej niż w wersji oryginalnej.


Największą gwiazdą na tym koncercie obok Harrisona był Bob Dylan. Otrzymał on najwięcej czasu scenicznego (po George'u, rzecz jasna), bo jego część artystyczna zajęła aż całą jedną stronę płyty winylowej. Zaczął od klasycznego protest songu, A Hard Rain's A-Gonna Fall. Ten utwór zawsze robi na mnie tak samo wielkie wrażenie - zarówno tekstowo, jak i wykonawczo. Warto zwrócić tu uwagę, w jak dobrej formie wokalnej był wówczas Dylan. Śpiewa tak delikatnie i czysto, jak nieczęsto mu się to zdarzało. Wiadomo - Dylana można lubić bądź nie. Jeśli ktoś go uwielbia, tak ja, będzie zachwycony tym występem. Natomiast jeśli nie - właśnie za sprawą tego wykonu jest największe prawdopodobieństwo, że się przekona.
It Takes a Lot To Laugh, It Takes a Train To Cry to kawałek pochodzący z jednego z pierwszych (o ile nie pierwszego) dwupłytowego albumu w historii, Blonde On Blonde. Wypada podobnie świetnie jak poprzednik, ale i ponownie - raczej tylko dla tych, co Dylana lubią i akceptują. Dla reszty, te dwa utwory mogą być po prostu nierozróżnialne. 
Następnie przychodzi pora na największy hit Dylana i zarazem jeden z jego najgenialniejszych tekstów, czyli nieśmiertelny Blowin' In the Wind. I tutaj muszę powiedzieć, że jego wokale są o wiele lepsze niż w pierwowzorze. Śpiewa tu mniej powściągliwie, odważniej i melodyjniej; może dzięki temu piosenka wypada tak świetnie. Brzmi to znakomicie i po reakcji publiczności słychać, że na żywo usłyszenie tego kawałka w takiej wersji musiało robić wrażenie.
Mr. Tambourine Man to kolejny wielki przebój Dylana, którzy kojarzą nawet najwięksi laicy w kwestii jego repertuaru. Nic dziwnego, gdyż - jak na dokonania barda - jest on wyjątkowo melodyjny i łatwo zapada w pamięć nie tylko dzięki wybitnemu tekstowi, a przez właśnie melodię. Publika próbowała nawet klaskać do rytmu, jednak wypadło to jednak słabo, gdyż nikt nie nadążał i całość rozeszła się w szwach.
Prawdziwie wybitny wykon i - mogę to śmiało powiedzieć - nowe życie dostaje tu jednak Just Like a Woman. Wykonany przepięknie i delikatnie przez Dylana z nienachalnymi chórkami w refrenach (o ile można tu o takim podziale mówić). Z całej piątki wykonywanych tu przez Dylana utworów to właśnie ten numer lśni najjaśniej. Przepiękna rzecz.
Gdy Bob Dylan kończy swój mini-recital, pałeczkę ponownie przejmuje Harrison, serwując publiczności swój kolejny przebój z czasów Beatlesów, czyli niezapomniany Something. Piosenka wykonana zostaje raczej poprawnie, bez większych rewolucji czy eksperymentów brzmieniowych. Pięknie, ale bez rewelacji. I na tym właśnie kończy się regularna część koncertu. Publiczność nagradza muzyków huraganem owacji, a artyści nie mają innego wyjścia, jak tylko zagrać bis...
Jako ostatnia, zabrzmiała tu premierowa, napisana specjalnie na ten koncert piosenka o tytule Bangla Desh. Zaczyna się delikatną zwrotką do wtóru fortepianu, organów Hammonda i gitary elektrycznej. Refren to już rzecz zdecydowanie bardziej żywiołowa, która wypada znakomicie. Mimo, że tekst nie jest wesoły, to piosenka jest chwytliwa i nietrudno odgadnąć, dlaczego George zdecydował się na takie połączenie: piosenka miała stać się przebojem i dzięki temu dotrzeć do większej ilości ludzi i nagłośnić tę sprawę. Mamy tu znakomite solówki gitarowe, piękne wokale Harrisona i solo dęciaków. Wszystko w tym numerze gra i stanowi on godne domknięcie tego niezwykłego koncertu.


The Concert For Bangladesh to niezwykłe wydawnictwo. Zazwyczaj koncerty charytatywne złożone z tylu gwiazd to po części improwizacje, po części odstawianie fuszerki, byleby tylko pokazać znane twarze. Tutaj nie ma miejsca ani na jedno, ani na drugie. Każdy daje z siebie wszystko, a mimo tego, że próby trwały tylko kilka dni, słychać tu wyjątkowe zgranie muzyków i to, że każdy dźwięk został tu przygotowany. Całość trzyma w ryzach George, który zaprezentował creme de la creme swojego ówczesnego dorobku muzycznego (szczególnie wybitnie wypadły Beware of Darkness i While My Guitar Gently Weeps). Wspaniale wypadł tu także Bob Dylan, a także Billy Preston i Ringo Starr, którzy porwali publikę, choć każdy za pomocą innych środków. Instrumentaliści, którzy tu grają to największej miary fachowcy, którzy udowodnili tu swój kunszt. Pomimo nieco nudnego początku z muzyką indyjską, uważam że jest to po prostu wielki album. Jedna z najlepszych koncertówek w historii muzyki, a jednocześnie najlepsza, pod którą podpisał się którykolwiek z Beatlesów. Wspaniała rzecz. Bardzo polecam!

Ocena: 10/10


The Concert for Bangladesh: 99:32

CD 1: 
1. George Harrison/Ravi Shankar Introduction - 5:19
2. Bangla Dhun - 16:40
3. Wah-Wah - 3:30
4. My Sweet Lord - 4:36
5. Awaiting On You All - 3:00
6. That's the Way God Planned It - 4:20
7. It Don't Come Easy - 3:01
8. Beware of Darkness - 3:36
9. Band Introduction - 2:39
10. While My Guitar Gently Weeps - 4:53

CD 2:
1. Medley: Jumpin' Jack Flash/Youngblood - 9:27
2. Here Comes the Sun - 2:59
3. A Hard Rain's a-Gonna Fall - 5:44
4. It Takes a Lot to Laugh, It Takes a Train to Cry - 3:07
5. Blowin' in the Wind - 4:07
6. Mr. Tambourine Man - 4:45
7. Just Like a Woman - 4:49
8. Something - 3:42
9. Bangla Desh - 4:55

"Wild Life" - Wings [Recenzja]


Paul McCartney zdecydowanie nie próżnował po rozpadzie The Beatles. W 1970 roku wydal bowiem swój debiut, McCartney, a już w 1971 na rynku pojawiły się kolejne 2 albumy, jednak jeden był sygnowany nazwą nikomu nieznanemu zespołu Wings. Paul stęsknił się bowiem za pracą w zespole. Jego jedynym stałym muzycznym towarzyszem była żona, Linda, jednak zdał sobie sprawę, że być członkiem zespołu to jednak o wiele większa frajda niż działać solowo. W 1971 roku zawiązał więc zespół o nazwie Wings, którego był liderem przez cały jego okres działania. W trakcie 10-letniej działalności Wingsów, miały miejsce liczne zmiany personalne, jednak trzonami grupy byli zawsze Paul i Linda, a także gitarzysta, Denny Laine.
Wiele piosenek McCartney miał już gotowych przed nagraniem albumu. Nagrania powstały w tydzień, gdyż Paulowi zależało na uchwyceniu świeżości, żywiołowości i rockandrollowego szaleństwa. (Później przyznał, że ten sposób nagrywania "na szybko" podpatrzył u Boba Dylana). 5 z ośmiu piosenek nagrano już przy pierwszym podejściu. Próby zespołu odbywały się studiu nagraniowym Paula w Szkocj - nazywanym Rude Studio - a nagrania zrealizowano na Abbey Road.
2 sierpnia ogłoszono powstanie tegoż zespołu. 9 października nadano mu nazwę Wings. 8 listopada zorganizowano premierowy odsłuch Wild Life, którego premiera miała miejsce 7 grudnia. Z miejsca album natychmiast zasypała fala krytyki zarówno od recenzentów, jak i od fanów.

Mumbo nagrano właściwie przez przypadek. Zaczęło się bowiem od zwykłego jammowania, a gdy Tony Clark włączył nagrywanie, Paul to zobaczył, krzyknął "Take it, Tony" i zaczął wymyślać tekst na bieżąco. Powiedzieć o tej piosence, że jest "głupawa", to jak nic nie powiedzieć. Jest to po prostu 4-minutowe granie bez ładu i składu. Jedynymi fajnymi momentami są zaśpiewy McCartneya, który naprawdę był wtedy w wyśmienitej formie wokalnej (co nie raz jeszcze pokaże na tym krążku). Takie otwarcie jednak nie zapowiada dobrze dalszego ciągu płyty, bo to naprawdę żenujące granie i aż serce ściska, gdy pomyślimy, że ex-Beatles dopuścił do wydania czegoś tak słabego i niedopracowanego.
Bip Bop to ponownie porcja mało ambitnego, aczkolwiek - tu dla odmiany - chwytliwego bluesa. Fajny, wpadający w ucho riff grany w kółko przez cały czas trwania piosenki i świetny, chrypiący wokal Paula. Ambicji w tym za grosz, ale ciężko wyrzucić to z głowy. Nie jest to może granie, którego oczekiwałoby się od zespołu, na czele którego stoi Paul McCartney, ale przynajmniej miło się tego słucha.

Take your bottom dollar, hold it in your hand
And you go Bip bop, bip bop bop
Bip bop, bip bop, bam

Jedynym coverem na tej płycie jest wielki hit R&B Love Is Strange wykonywany w oryginale przez duet Mickey & Sylvia. Jest to bardzo przyjemne, odprężające granie z całkiem niezłymi partiami gitary. Nie jest to jednak wciąż TEN poziom, którego powinno się oczekiwać od takich muzyków.

Many people, they don't understand
They think that having love is
Like having money in the hand

My sweet baby, love is strange
Many many people, seem to take it for a game

Wild Life to wreszcie upragniony kawał genialnego grania, na który czeka się od początku tej płyty. Jest to znakomita, ciężka i bluesowa ballada, w której Paul wspina się na wyżyny swoich wokalnych możliwości, wyśpiewując większość manierą znaną z Oh! Darling czy Maybe I'm Amazed. Inspiracją dla tej piosenki był znak drogowy na środku pustyni, który zobaczył Paul podczas wycieczki do Afryki. Głosił on: ZWIERZĘTA MAJĄ PIERWSZEŃSTWO. Zainspirowany tym zdaniem, McCartney napisał najbardziej niesłusznie zapomnianą piosenkę w całej jego karierze. Oszczędne klawisze, gwałtowna perkusja, no i ten wyśmienity wokal. W miarę trwania utworu, Paul zdaje się coraz bardziej ponosić duchowi piosenki. Potem dochodzą jeszcze chórki, przez co całość nabiera podniosłego, niezwykle mistycznego charakteru, jednak solówki gitarowe nie pozwalają nam zapomnieć, że to przede wszystkim czysty rock and roll. Ten niezwykle natchniony song to bez wątpienia punkt kulminacyjny całej płyty i jeden z najlepszych kawałków w karierze ex-Beatlesa.

You'd better stop
There's animals everywhere
And man is the top, an animal too
And, man, you just got to care

Wild life, what's gonna happen to?
Wild life, the animals in the zoo?

Some People Never Know to już powrót do bardziej akustycznego, delikatnego grania. Po takiej perle jak Wild Life przyda nam się wszakże chwila oddechu. Może niewiele się tu dzieje, ale jest to porcja bardzo przyjemnej muzyki. Jak dla mnie jednak mogłoby być to trochę krótsze. W przypadku poprzedniego utworu ponad 6 i pół minuty jest jak najbardziej uzasadnione, jednak tu wydaje się to trochę nad wyrost i pod koniec piosenka zaczyna już męczyć.

Like a fool, I'm far away
Every night I hope and pray
I'll be coming home to stay and it's so
Some people never know

I Am Your Singer to utwór, gdzie obowiązki głównego wokalu wraz z Paulem dzieli Linda. Jest to numer nad wyraz urokliwy z chwytliwą melodią. Dobrze jednak, że trwa tylko nieco ponad 2 minuty, gdyż gdyby Paul poszedł śladem Some People Never Know, rozciągając go do granic możliwości, mógłby to tylko zepsuć. Podoba mi się zwłaszcza moment, gdy po refrenie wchodzi partia fletu, któremu zaczynają następnie wtórować McCartneyowie. W takiej niezbyt rozbudowanej wersji utwór wypada uroczo i całkiem znośnie. Nie jest to może rzecz, która najbardziej zapada w pamięć, ale - jak na wypełniacz - jest bardzo dobrze.

You are my one
You are my own melody
You are my song
I am your singer

Someday when we're singing
We will fly away
Going winging

Bip Bop Link to krótki, nieszkodliwy przerywnik-odnośnik do Bip Bop. Ani nie zawyża ani nie zawyża mojej oceny tego longplaya. Jest, ale jakby nie było to specjalnej różnicy bym nie zauważył.
Tomorrow to natomiast kolejny mocny punkt tego albumu. Bardzo beatlesowska melodia, tak typowa dla wrażliwości muzycznej Paula. Podczas słuchania, można odpłynąć. Wspaniała rzecz i mój kolejny faworyt, do którego lubię często wracać. 

Honey, pray for sunny skies
So I can speak to rainbows in your eyes
Let's just hope the weather man
Is feeling fine and doesn't spoil our plan

Tomorrow when we both abandon sorrow
Oh, baby, don't you let me down tomorrow
Holding hands we both abandon sorrow
Oh, baby, don't you let me down tomorrow

Dear Friend to rzecz uznawana powszechnie za odpowiedź na ripostę Johna Lennona (How Do You Sleep?) na zaczepkę McCartneya z poprzedniej płyty (Too Many People). W rzeczywistości Paul napisał ją jednak już podczas sesji do Ram. Wydał ją jednak teraz, by spełniła funkcję swoistego pojednania z byłym muzycznym partnerem. Bez dwóch zdań jest to kolejna wybitna piosenka, którą popełnił McCartney. Piękna melodia, niestandardowa aranżacja i cudowne wokale. Piosenka, której nie sposób opisać żadnymi słowami. Tego trzeba po prostu posłuchać.

Dear friend, what's the time
Is this really a borderline
Does it really mean so much to you

Are you afraid, or is it true
Dear friend, throw the wine
I'm in love with a friend of mine
Really truly, young and newly wed
Are you a fool, or is it true

Mumbo Link to rzecz zupełnie niepotrzebna, psującą piękny nastrój wytworzony za pomocą Dear Friend, na którym album powinien się zdecydowanie skończyć. Zdaję sobie sprawę, że miało to podkreślić - tak lubianą przez Paula - kompozycję klamrową całości, jednak w praktyce szkodzi tylko całości. Niby niecała minuta, a ile szkód potrafi przynieść.


Wild Life to jeden z najbardziej zapomnianych krążków w karierze McCartneya. "Musisz bardzo mnie lubić, żeby docenić tę płytę" powiedział kiedyś o niej Paul. Zdaję sobie sprawę, że pierwsze piosenki może nie nastrajają pozytywnie, ale jednak nie ma co tak szybko tej płyty skreślać. Znajduje się tu całkiem spora porcja grania wybitnego (Wild Life, Tomorrow, Dear Friend), a także po prostu dobrych melodii (I Am Your Singer, Some People Never Know). Oczywiście mamy tu też niewypały i spadki formy, jednak ostatecznie album zostawia po sobie raczej pozytywne wrażenie. Ta surowość, krytykowana przez recenzentów, moim zdaniem stanowi o sile tego longplaya i, mimo panującej powszechnie o nim złej opinii, ja lubię do niego wracać. Chociaż w jednej kwestii nie mogę się nie zgodzić z McCartneyem: tylko dla fanów Paula!

Ocena: 5/10


Wild Life: 37:43

1. Mumbo - 3:54
2. Bip Bop - 4:14
3. Love is Strange - 4:50
4. Wild Life - 6:48
5. Some People Never Know - 6:35
6. I Am Your Singer - 2:15
7. Bip Bop Link - 0:52
8. Tomorrow - 3:28
9. Dear Friend - 5:53
10. Mumbo Link - 0:45

czwartek, 25 kwietnia 2019

"Imagine" - John Lennon [Recenzja]


Płyta John Lennon/Plastic Ono Band ukazała się w 1970 roku, ale ex-Beatles nie próżnował, gdyż już w kolejnym roku wypuścił w świat swoje kolejne dziecko, które określał, jako "Plastic Ono Band polane czekoladą i gotowe do publicznej konsumpcji". Już właściwie z tego jednego zdania można wywnioskować, w jakim nastroju będzie utrzymany album: będzie intymnie, prywatnie, czasem ostro, ale i melodyjnie.
John, wraz z towarzyszącymi mu sprawdzonymi muzykami, zamknął się w studiu Tittenhurst Park, gdzie z pomocą wziętego producenta, Phila Spectora, rozpoczął pracę nad następcą ascetycznego debiutu. Towarzyszyła mu - oczywiście - Yoko Ono. Na podstawie jej pomysłu zresztą, Andy Warhol wykonał, ikoniczną już dziś, okładkę (chociaż początkowo miało to wyglądać nieco inaczej - chmury miały być tylko w oczach Johna - jednak gdy cała trójka na to spojrzała, Yoko zasugerowała, by to odwrócić, czyli zdjęcie Lennona prześwietlić chmurami).
Dwie piosenki na płycie to odpowiedź na przypuszczone przez Paula ataki na Johna i Yoko na jego longplayu Ram. Lennon postanowił je odeprzeć, a dodatkowo pozwolił sobie na jeszcze jedną uszczypliwość względem byłego kolegi. Mianowicie: do oryginalnego wydania dodawana była pocztówka, na której Lennon trzyma za uszy świnie. Była to jasna parodia okładki Ram, na której Paul trzyma za rogi barana. McCartney zakończył tę wojnę jeszcze w tym samym roku na pierwszym albumie grupy Wings, Wild Life, pojednawczym Dear Friend. Możliwe, że powiedział, co miał do powiedzenia, ale znając wyrachowanie Paula, mógł po prostu zdać sobie sprawę, że John jest za cięty i ma za dużą wprawę w takich pojedynkach; mógł więc po prostu poczuć, że z nim nie wygra.
Płyta ta to największy komercyjny sukces Lennona, a także najlepiej sprzedające się dzieło któregokolwiek byłego członka The Beatles.


Imagine to nie tylko najbardziej znany kawałek Lennona, ale i najpopularniejszy utwór któregokolwiek ex-Beatlesa. Ta oparta na delikatnym brzmieniu fortepianu ballada, tekstowo jest lewicowym manifestem o utopijny świat (choć John odcinał się od poglądów komunistycznych). Do powstania tych słów zainspirowała go Yoko Ono; pewnego dnia, leżąc w łóżku zaczęła mówić do niego "Wyobraź sobie to, wyobraź sobie tamto...". John zerwał się wtedy, usiadł do fortepianu i w rekordowym czasie napisał całą piosenkę. Jak ta piosenka brzmi po upływie niemal pół wieku? Wciąż znakomicie. Wciąż może poruszać i wciąż słuchane jej daje nadzieję na lepsze jutro. Refren wpada w ucho, a melodia jest naprawdę przepiękna. Utwór-wizytówka Johna i całej jego post-beatlesowskiej twórczości (choć mało reprezentatywny dla reszty jego solowych utworów). Dziś piosenka ta jest uznawana za jeden z najlepszych utworów wszech czasów i zajmuje poczesne miejsca na listach najbardziej wpływowych numerów. Ciężko się temu dziwić. Świetna rzecz.

Imagine there's no country
It isn't hard to do
Nothing to kill or die for
And no religion too
Imagine all the people
Living life in peace

You may say I'm a dreamer
But I'm not the only one
I hope someday you'll join us
And the world will be as one

Crippled Inside to już rzecz utrzymana bardziej w stylistyce country. Jest to pierwszy atak na Paula McCartneya (chociaż tu jeszcze raczej łagodny). Trzeba przyznać, że wojnę zaczął właśnie Paul na swoim albumie Ram, krytykując Lennona w Too Many People. Wściekły John doszukał się też ataków na swoją osobę w utworach: Dear Boy, Back Seat of My Car oraz singlowym Another Day. Te podejrzenia są jednak bezpodstawne, gdyż McCartney wypierał się bowiem później ataków w tych trzech numerów, wskazując na inne, bardziej przekonujące, inspiracje. Przyznam się, że mimo że piosenka jest naprawdę przyjemna i wciąż na poziomie, to jest to mój najmniej lubiany moment Imagine. Nie dlatego, że jest słaby, ale po prostu poprzeczka jest zawieszona zbyt wysoko.

You can go to church and sing a hymn
You can judge my by the colour of my skin
You can live a lie until you die
One thing you can't hide
Is when you're crippled inside

Well now, you know that your cat has nine lives
Nine lives to itself
But you only got one
And a dog's life ain't fun
Mamma, take a look outside

Najstarszą piosenką na płycie jest Jealous Guy. Napisana została w 1968 roku, w okresie sesji do "Białego Albumu" Beatlesów. Nosiła wtedy jednak tytuł Child of Nature i muszę przyznać, że tamta wersja w ogóle mnie nigdy nie urzekała. Nie ze względu na melodię - bo ta jest fenomenalna - ale przez tekst, który po prostu jest bardzo naiwny. Tutaj jednak John prezentuje już nieco dojrzalsze słowa, z którymi może utożsamiać się niejeden słuchacz. Jest to kolejna po Imagine balladowa wizytówka płyty, która za każdym razem mnie urzeka swoim wdziękiem i delikatnością. Wpadający w ucho refren i delikatny wydźwięk całości. Tak subtelnie Lennon grywał bardzo rzadko, a tu mamy to w najlepszym wydaniu.

I was dreaming of the past
And my heart was beating fast
I began to lose control
I din't mean to hurt you
I'm sorry that I made you cry
I didn't want to hurt you
I'm just a jealous guy

It's So Hard to pierwszy mocniejszy cios na płycie. Nie ma tu już miejsca na balladowość. Całość utrzymana jest w bluesrockowej konwencji, a miejsce gitary bardzo często zajmuje saksofon. Lennon sięga tu po swoją charakterystyczną chrypkę, sprawiając że jest to jeden z najbardziej hipnotyzujących kawałków płyty. Może brak tu jakiegoś punktu kulminacyjnego, czegoś, gdzie całe napięcie znajdowałoby ujście, ale w przypadku tak zgrabnej kompozycji nie wydaje się to obowiązkowe. Ciekawie natomiast wypada zagranie głównego riffu przez smyczki. Tak bluesowo John jeszcze nie grał; saksofon i smyczki zamiast gitary elektrycznej, która tylko pobrzękuje gdzieś w tle? Oryginalne podejście do konwencji. Brawo!

You gotta live
You gotta love
You gotta be somebody
You gotta shove
But it's so hard, it's really hard
Sometimes I feel like going down

Jeżeli powiedziałem, że It's So Hard był hipnotyzujący, to I Don't Wanna Be a Soldier Mama to majstersztyk transowości. Gęsta faktura, znakomita gitara i prosty tekst to przepis na znakomity protest song, bo w tej kategorii traktować należy ten numer. Mamy tu nieskomplikowaną linię melodyczną i przez 6 minut właściwie nic nowego się nie dzieje, a mimo to... uwielbiam ten numer. Świetne, uzależniające granie, gdzie - mimo dość długiego czasu trwania - wciąż nie mamy tego dość.

Well, I don't wanna be a a rich man mama, I don't wanna cry
Well, I don't wanna be a poor man mama, I don't wanna fly
Well, I don't wanna be a lawyer mama, I don't wanna lie
Well, I don't wanna be a soldier mama, I don't wanna die

Delikatne zwolnienie mamy w Gimme Some Truth, choć absolutnie nie nazwałbym tego balladą. W tym gęsto tekstowym numerze, John wyrzuca z siebie kolejne zwrotki (a zwłaszcza refreny) z prędkością karabinu, plując na zakłamanie otaczającego go świata. Śpiewa, że ma już dość wszechobecnego fałszu i jedyne, czego oczekuje od wszystkich, to po prostu prawda. Trzeba przyznać, że muzyka jest jak najbardziej adekwatna do tego najbardziej zaangażowanego politycznie tekstu na tej płycie i spokojnie można go zestawić z takimi utworami jak Working Class Hero z poprzedniego longplaya, a także wydanym w tym samym okresie singla Power to the Pople. Piosenka ta może stanowić niejako zapowiedź kolejnej płyty Lennona, Some Time In New York City, która cała była przepełniona politycznymi manifestami. Nie jest to może mój ulubiony fragment albumu, ale słuchanie go dostarcza sporo przyjemności.

I'm sick and tired of hearing things
From uptight, short-sighted, narrow-minded hypocritics
All I want is the truth
Just gimme some truth
I've had enough of reading things
By neurotic, psychotic, pig-headed politicians
All I want is the truth
Just gimme some truth

Oh My Love to najbardziej beatlesowska rzecz na płycie. Najłagodniejsza strona Johna. Wszechstronny minimalizm, prosty i szczery tekst, a także delikatny głos Lennona. Nie zdarzyło mi się jeszcze podczas słuchania tego kawałka się nie wzruszyć. Piosenka, na której płycie by się nie znalazła, zdecydowanie podniosłaby poziom całości. Mi osobiście kojarzy się to bardziej z dokonaniami muzycznymi Paula (chociaż ten obudowałby to zapewne pompatyczną orkiestrą). Delikatnie, z wdziękiem, klasą, ale i bez przesady. Poruszający numer.

Oh my love for the first time in my life
My mind is wide open
Oh my love for the first time in my life
My mind can feel

I feel sorrow, I feel dreams
Everything is clear in my heart
I feel life, I feel love
Everything is clear in our world

How Do You Sleep? John wytacza już najcięższe działa wobec McCartneya. Mamy tu, momentami zahaczającego o hard rocka, bluesa ze znakomitymi partiami slide na gitarze, które zagrał George Harrison. Na perkusji usłyszeć można tu także Ringo Starra. Cała trójka gra w numerze, w którym Lennon pluje jadem na swojego byłego partnera w zespole. Tekst na początku - choć trudno w to uwierzyć - był jeszcze ostrzejszy. Mimo, że Yoko zachęcała go do większej bezkompromisowości, to jednak John ostatecznie posłuchał George'a i Ringo, którzy prosili o większe umiarkowanie. Nawet jednak po utemperowaniu, jest to niezwykle mocny cios, który musiał mocno sponiewierać McCartneya. John wyśpiewuje, że piękna twarz przeminie, ale muzyka Paula (którą określa tu jako "muzak") zostanie już na zawsze. Często jednak, skupiając się na warstwie tekstowej, wielu krytyków zapomina o tym, że jest to też znakomity muzycznie numer. Mamy tu dramatyczne smyczki, znakomite partie gitary (solo!), a także wpadający w ucho refren. Łagodniejsza melodia w połączeniu z tym tekstem mogłaby nie zrobić takiego wrażenia, jednak w połączeniu efekt jest piorunujący. Co prawda umieszczenie tego z antywojennym Imagine na jednej płycie to mocna niekonsekwencja ze strony Johna (zahaczająca nawet o hipokryzję), jednak ten utwór jest tak dobry, że można to wybaczyć twórcy.

A pretty face may last a year or two
But pretty soon they'll see what you can do
The sound you make is muzak to my ears
You must have learned something all those years
How do you sleep?
Oh, how do you sleep at night?

How? to kolejna delikatniejsza rzecz, opowiadająca o zagubieniu we współczesnym świecie. Może jest to zanadto przesłodzone, ale w sumie bardzo przyjemne i satysfakcjonujące. Szkoda, że jest to też jeden z najmniej znanych momentów płyty, bo zasługuje na pochylenie się nad nim. Właściwie sytuacja ma się tu podobnie jak z Crippled Inside - dobra i przyjemna rzecz, jednak nie dość dobra, by stawiać ją w jednym szeregu z poprzednikami.

How can I give love when I don't know what it is I'm giving?
How can I give love when I just don't know how to give?
How can I give love when love is something I ain't never had?
Oh no

You know life can be long
You've got to be so strong
And the world she is though
Sometimes I feel I've had enough

Oh Yoko!, czyli rzecz kończąca album, to pełen optymizmu i radości prościutki song napisany dla Yoko Ono - wielkiej miłości Lennona. Tekst tu jest tak prosty i banalny, jak nigdy wcześniej się Johnowi nie zdarzało. W połączeniu z tą prostą melodią, której jedynym zadaniem jest chyba wpaść w ucho, jest to jednak do wybaczenia. Bardzo przyjemna rzecz, której ciężko pozbyć się z głowy.

In the middle of a dream
In the middle of a dream I call your name
Oh Yoko
My love will turn you on


Imagine to bez wątpienia opus magnum Johna. Nie jest to jednak rzecz idealna i równa, jak oczekiwałoby się od dzieła życia takiego twórcy. Mamy tu delikatne spadki formy, ale natychmiast są one wynagradzane z nawiązką przez utwory po prostu wybitne. Lennon nie ogranicza się tu w tekstach tylko do zagadnień związanych bezpośrednio z nim (jak rzecz miała się na John Lennon/Plastic Ono Band). Znalazło się tu miejsce dla uniwersalnych miłosnych piosenek (Oh My Love, Jealous Guy), antywojennych manifestów (Imagine, I Don't Wanna Be A Soldier Mamma), a także oceny współczesnego świata (Gimme Some Truth, How?). Lennon nie mógł odmówić sobie także dwóch ostrych ataków na Paula, które jednak dobrze wpisują się muzycznie w całość. W trakcie tych niecałych czterdziestu minut John zaprezentował nam cały wachlarz brzmień i nastrojów: od optymistycznego, prostego grania, aż po zahaczające o hard rock transowe brzmienia. Album ten jest nieidealny, ale nie zmienia to tego, że to jedna z najwspanialszych płyt, jakie kiedykolwiek nagrano. Uwaga: nie "najlepszych", tylko "najwspanialszych".

Ocena: 10/10

poniedziałek, 15 kwietnia 2019

"Ram" - Paul and Linda McCartney [Recenzja]


Wydaje się, że Paul McCartney pozazdrościł Johnowi Lennonowi tak bliskiej zażyłości z żoną, przechodzącą z życia prywatnego w zawodowe. Postanowił więc, że wraz ze swoją drugą połówką, Lindą, nagra kolejną płytę, a nawet podpisze ją ich nazwiskami, a nie tylko swoim. Nagrywając McCartney, Paul samodzielnie zagrał na wszystkich instrumentach. Zdecydował jednak, że jego kontynuacja będzie bardziej rozbudowana i zorganizował 3-dniowe przesłuchania na muzyków. Sam zagrał na fortepianie i sporo partii gitary, śpiewając jednocześnie, a bas nagrał w postprodukcji. 6 z 11-tu piosenek napisał wspólnie z Lindą, która wspomaga go na całej płycie w chórkach (a w Long Haired Lady razem z mężem śpiewa wokal wiodący). McCartney tą właśnie płytą rozpoczął też ostrą muzyczną kłótnię z Lennonem (którą ostatecznie sam zakończył na kolejnym longplay'u). Poczynając od wydanego 3 miesiące przed Ram singla, Another Day, przez Too Many People po Dear Boy (chociaż McCartney twierdzi, że było to zadedykowane byłemu mężowi Lindy) i The Back Seat of My Car, John odebrał wszystko jako ataki na siebie (ponadto George Harrison i Ringo Starr odczytali 3 Legs jako atak na całą trójkę pozostałych Beatlesów). Lennon nie pozostał "koledze" dłużny i na swoim opus magnum "zadedykował" Paulowi 2 piosenki: Crippled Inside oraz How Do You Sleep? Do pierwszych wydań płyty Imagine John dodawał także pocztówkę, na której trzymał świnię za uszy - bezpośrednie odniesienie do okładki Ram.
Całość nagrywano dość długo, bo od października 1970 do marca 1971 roku. Album wydano w maju i zebrał miażdżące recenzje od przeważającej ilości krytyków. W Wielkiej Brytanii singiel The Back Seat of My Car dotarł tylko do 39. miejsca. O wiele lepiej poradził sobie w Stanach Uncle Albert/Admiral Halsey, który dotarł na szczyt notowania, zapewniając Paulowi pierwszy numer 1 w karierze solowej. Po latach jednak krytycy zaczęli wypowiadać się o tym albumie bardziej przychylnie, a ostatecznie sprzedało się ponad 2 miliony jego kopii.

Rozpoczyna się nieprzyzwoicie chwytliwym, ale i nie pozbawionym ambicji Too Many People. Mamy tu przede wszystkim naprawdę rewelacyjną melodię w szybkich zwrotkach i delikatnych zwolnieniach w refrenach. Gdzie nie gdzie przebija się gitara, która 2 razy gwarantuje nam znakomite solówki, w których nie brak zarówno melodii, jak i rockowego szaleństwa. Ta piosenka to pierwszy na tej płycie przytyk do Johna Lennona. Sam "obrażony" wypowiadał się o tym, że Paul śpiewa tu o opuszczeniu The Beatles w kontekście, jakoby dla Johna miałaby być to jakaś wielka katastrofa. Na szczęście poradził sobie bez zespołu znakomicie, a - sądząc po Too Many People - i McCartneyowi nie ubyło rewelacyjnego, kompozytorskiego talentu i weny. Szkoda, że dziś ten utwór jest nieco zapomniany, bo jest świetny i znakomicie otwiera album, dając mu rewelacyjny rozpęd i wyznaczając kierunek stylistyczny.

That was your first mistake
You took your lucky break and broke it in two
Now what can be done for you
You broke it in two

3 Legs - według inżyniera dźwięku, Eirika Wangberga - oparty był na rysunku najstarszej córki małżeństwa McCartneyów, Heather, który przedstawiał psa z trzema nogami. Paul nie wahał się jednak, by zrobić z tego kolejny przytyk pod kątem pozostałych Beatlesów - chociaż sam artysta zaprzecza. Jakby jednak nie było, muzycznie jest to jeden z najlepszych kawałków na płycie. Niepozbawiony rock and rolla ale i świetnych melodii, nagłych zmian nastrojów i zrywów. Sam John Lennon - oceniający Ram bardzo krytycznie, twierdząc że jest to bezwartościowa "kupa gówna i zbitek muzaków" - uznał 3 Legs jako jeden z ciekawszych i bardziej wartościowych numerów albumu. Zgadzam się z nim w pełni (jednak tylko w tej drugiej kwestii). Jest to naprawdę znakomity i porywający kawałek.

When I walk
Park my horse upon the hill
And I lay me down
Will my lover love me still

Ram On. Co właściwie oznacza to sformułowanie? Otóż Paul Ramon to pseudonim McCartneya z czasów koncertów Beatlesów w Hamburgu. Jest to oczywiste odniesienie do tytułu albumu, ale wydaje się też apelem Paula do samego siebie, by przestał martwić się rozpadem swojego macierzystego zespołu i znalazł spokój ducha. Piosenka powstała, gdy w swoim spokojnym domku na wsi, z dala od miejskiego zgiełku i trosk, otoczony kochającą rodziną, zaczął godzić się z rozstaniem z Beatlesami. Piosenka, muzycznie, oparta jest głównie na dźwiękach elektrycznego pianina, chociaż instrumentem wiodącym jest tu ukulele. Zapytany o ten kawałek, Lennon mówił że podoba mu się tylko początek. Nie mogę się jednak z tym zgodzić. Mimo, że traktuję ten numer bardziej jako miniaturkę niż pełnoprawny utwór, to uważam, że jest to naprawdę udana, bardzo przyjemna rzecz. Znowu melodia, która wpada w ucho i miła, ciepła aranżacja. Coś pięknego.

Ram on, give your heart to somebody soon
Right away

Kolejna piosenka, to wiadomość Paula do byłego męża Lindy, Josepha Melvina See Jr. Dear Boy opowiada bowiem właśnie o tym. Nie jest żadnym przytykiem do Johna Lennona, a w każdym razie nie w takim kontekście była pisana. Lennon, rozjuszony już przez singiel Another Day, a także rozpoczynający album, Too Many People, z łatwością wykrył tu aluzje do swojej osoby. Tymczasem Paul napisał ją, myśląc o Lindzie; jak bardzo jest z nią szczęśliwy i jak bardzo See musi być załamany, że ją utracił. Pomijając jednak kwestie tekstowe, muzycznie jest to kolejna piękna i zabójczo melodyjna rzecz. Może nie ma tu jakichś większych rewelacji, jednak jest to piosenka na pewno udana i przyjemna.

I hope you never know, Dear Boy
How much you missed
And even when you fall in love, Dear Boy
It won't be half as good as this
I hope you never know how much you missed, Dear Boy

Najwybitniejszym kawałkiem na płycie jest jednakże wielowątkowy, niczym medley z Abbey RoadUncle Albert/Admiral Halsey. Rozpoczyna się bardzo delikatnie i smutno. To właśnie Uncle Albert. Admiral Halsey to już rzecz dynamiczna i muszę przyznać, że z całego utworu najbardziej cenię sobie właśnie to niespodziewane przejście, a także wejście słów "Hands across the water/Heads across the sky". Oczywiście, wyróżniłem tu tylko 2 części, chociaż - gdyby być drobiazgowym - naliczyć ich można aż 12. Jest to zbitka kilku nieukończonych przez Paula pomysłów, bezbłędnie złożonych w jeden, wybitny kawałek. W orkiestrowej aranżacji McCartneyowi pomógł producent nagrań Beatlesów, George Martin. O tym, jak chwytliwy ten utwór jest niech świadczy fakt, że stał się pierwszym numerem 1 w post-beatlesowskiej karierze Paula. Trwa to 5 minut, a cała piosenka przez cały ten czas nie zatrzymuje się ani na moment, serwując nam kolejne, znakomite rozwiązania muzyczne. Wybitna rzecz. Jeden z moich ulubionych numerów McCartneya.

We're so sorry, Uncle Albert
We're so sorry if we caused you any pain
We're so sorry, Uncle Albert
But there's no one left at home
And I believe I'm gonna rain
(...)
Hands across the water
Heads across the sky

Kończący pierwszą stronę płyty, Smile Away to już bardziej rockowa rzecz, odwołująca się do tradycji rock and rolla z lat 50. i 60. Tekst ten jest postrzegany jako kolejna aluzja do Beatlesów i Allana Kleina, jednak dla mnie jest to tylko pretekst do wyśpiewania kolejnej, wpadającej w ucho, pop-rockowej (o ile taka hybryda w ogóle istnieje) melodii. Słowa są tu kompletnie bez sensu, jednak zupełnie to nie przeszkadza. Pastiszowe chórki i mocny wokal Paula - tyle wystarczy by stworzyć niebanalną warstwę wokalną, która napędza tak naprawdę całą piosenkę przez prawie 4 minuty trwania (chociaż nie wiem, czy nie wyszłoby jej na lepsze delikatne skrócenie). 

I was walking down the street the other day
'Ah, who did you meet?'
'I met a friend of mine and he did say'
'Man I can smell your feet a mile away!'

Heart of the Country to już - dla odmiany - rzecz zdecydowanie łagodna i, obok Ram On, można uznać to za najdelikatniejszą piosenkę na płycie. Jeśli uznać całą płytę za próbę ucieczki od miejskiego zgiełku i zachwytem spokojnym życiem na wsi, to ta piosenka musi być jego koncepcyjnym epicentrum. Utwór może przywodzić nieco na myśl dokonania Ringo Starra z płyty Beaucoups of Blues, bowiem utrzymana jest raczej w stylistyce country. Niemniej, jest to bardzo udana i niesłusznie pomijana rzecz.

I look high, I look low
I'm looking everywhere I go
Looking for a home
In the heart of the country

Najbardziej odstającą od całości piosenką jest Monkberry Moon Delight. Przez cały czas trwania tej piosenki Paul sięga bowiem po swoją najostrzejszą manierę wokalną, podczas której zdziera gardło i bardziej wrzeszczy niż śpiewa (znamy to z beatlesowskiego Oh! Darling). Tekst nie ma tu najmniejszego sensu, co przyznawał sam McCartney, mówiąc że bardziej niż o słowa chodziło tu o fonetykę poszczególnych sformułowań. Uznało się, że "monkberry moon delight" to nazwa drinku, który pijali Paul i Linda, jednak muzyk twierdzi, że inspiracją do powstania tego tekstu były jego dzieci, które wymyślały dla różnych produktów spożywczych coraz bardziej kreatywne nazwy, z których McCartney postanowił stworzyć piosenkę. Piosenka jest dość monotonna, jednak nie można odmówić jej rockowej żarliwości i płynącej z niej pokaźnej ilości energii. Kolejna świetna rzecz, choć nie tak dobra, jak poprzednie.

When I rattled the brass I'd awoken
The sinews the nerves and the veins
My piano was boldly out-spoken
Had a chance to repeat its refrain

Eat At Home to już piosenka, która z powodzeniem mogłaby trafić na którąś z późniejszych płyt Beatlesów. Jedzenie w tej piosence jest eufemizmem dla uprawiania seksu, więc myślę, że tłumaczenie genezy utworu jest tu zbędne. Ponownie może nie dzieje się tu za dużo, ale mamy tu przyjemną melodię i bardzo zachowawczą aranżację. Brzmi to nawet trochę jak odrzut z epoki singli z Revolvera (mogło powstać między Paperback Writer a Day Tripper) - ze wszystkimi wadami i zaletami tego sformułowania. Niby "okres Revolvera", ale jednak "odrzut".

Bring the love that you feel for me
Into line with the love I see
And in the morning you'll bring to me love

O wiele ciekawiej prezentuje się Long Haired Lady, gdzie Paul dzieli się wokalami z Lindą. Jest to zdecydowanie najdłuższy numer płyty (6 minut) i składa się z dwóch wątków, które świetnie się ze sobą zazębiają. Ta piosenka jest często określana jako "Hey Jude solowego Paula". Porównanie jak najbardziej na miejscu, z tą różnicą że w Long Haired Lady mamy więcej niespodziewanych zmian nastroju, a mniej angażujących linii melodycznych. Tak czy siak, uważam, że to naprawdę wspaniały numer i najmniej banalna rzecz z całego zestawu. 

Who's the lady that makes that brief occasional laughter?
She's the lady who wears those flashing eyes
Who'll be taking her home when all the dancing is over?
I'm the lucky man she will hypnotize
Long haired lady

Ram On to nic innego jak prawie identyczna powtórka wcześniejszej wersji. Ta sama melodia, to samo ukulele, chociaż nieco inny aranż. Ponadto pod koniec mamy zwiastun piosenki Big Barn Bed z albumu Red Roose Speedway, czyli drugiego longplay'a zespołu Wings (choć wydanego pod szyldem Paul McCartney & Wings). To wciąż ta sama, piękna piosenka i dobrze, że ten motyw wrócił, choć na chwilę, podkreślając spójność materiału.

Ram on, give your heart to somebody soon
Right away

The Back Seat of My Car to piosenka napisana przez Paula jeszcze z myślą o Beatlesach. Została jednak przez zespół odrzucona. Ten kawałek to po prostu "hymn nastolatków", jak określa to McCartney, mówiąca o marzeniach o świecie znanym im z piosenek The Beach Boys. Ponownie mamy tu ciekawe zmiany klimatu, znakomite wokale, wpadające w ucho melodie no i znakomite zakończenie, kiedy Paul i Linda wyśpiewują "Wierzymy w to, że nie możemy się mylić". Credo na przyszłość? Przytyk pod kątem Johna i Yoko? Czym by nie było, stanowi znakomite zwieńczenie albumu.

Speed along the highway
Honey I want it my way
But listen to her daddy's song
Don't stay out too long
We're just busy hiding
Sitting in the back seat of my car
(...)
We believe that we can't be wrong


Ram to album zdecydowanie lepszy od debiutu Paula. Jest to płyta zaskakująco równa, wypełniona świetnymi, wpadającymi w ucho (ale i często niebanalnymi) melodiami. Mamy tu zapowiedź tego, co będzie w przyszłości robił McCartney: całkowity misz-masz. Dowód na to, że jego wyobraźnia twórcza nie zna granic. Od delikatnego akustycznego brzmienia, przez niemal hardrockowe, wykrzyczane songi, aż po wielowątkowe, rozbudowane kompozycje. Wbrew powszechnym opiniom ówczesnych krytyków, uważam Ram za naprawdę znakomity album. Może nie wybitny, ale naprawdę bardzo niewiele mu do tego brakuje. Moim zdaniem, jest to jeden z atutów dyskografii Paula i podsumowanie jego Beatlesowskiej twórczości. Esencja Paula-Beatlesa. Paula Ramona.

Ocena: 9/10

niedziela, 14 kwietnia 2019

"John Lennon/Plastic Ono Band" - John Lennon [Recenzja]


John Lennon - mimo, że uchodził przez lata za najbardziej twórczego i kreatywnego członka zespołu - jako ostatni z Beatlesów dorobił się debiutanckiego, piosenkowego albumu. W 1969 roku wydał album Live Peace In Toronto 1969, jednak nie uznaję tego za pełnoprawny, premierowy krążek, gdyż był to tylko zapis koncertu nagranego wraz z super-grupą The Plastic Ono Band. (3 awangardowe albumy nagrane z Yoko Ono, gdyż są one zupełnie niezdatne do słuchania, więc spuszczam na nie zasłonę milczenia).
W 1970 roku, po rozpadzie zespołu The Beatles, John wraz z Yoko Ono udał się do Los Angeles, by tam wziąć udział w psychoterapii prowadzonej przez Arthura Janova - twórcę tzw. techniki regresywnej. Polega ona najpierw na całkowitej izolacji pacjenta, a następnie wyzbywaniu się swoich traum za pomocą najbardziej pierwotnej formy ekspresji, czyli krzyku. Dzięki tej terapii, Lennon uporał się wreszcie z demonami swojej przeszłości (odejście ojca, oddanie go pod opiekę ciotki, tragiczna śmierć matki, z którą zaczynał nawiązywać bardzo bliskie relacje). Zainspirowany terapią "leczniczego krzyku", postanowił nagrać płytę bardzo ascetyczną, surową, zawierającą w większości wykrzyczane i bardzo proste utwory.
Na producenta wybrał Phila Spectora - twórcę słynnej "ściany dźwięku", który pracował z Beatlesami nad miksowaniem płyty Let It Be, a także współpracował z Harrisonem nad jego opus magnum, czyli All Things Must Pass. Do studia Lennon zaprosił także Klausa Voormana (basistę), Billy'ego Prestona (klawiszowca), a także swojego kolegę z zespołu The Beatles, Ringo Starra. John natomiast samodzielnie śpiewa w każdej piosence, gra partie gitarowe i większość klawiszowych. Nagrywanie nie trwało długo, bo od 26 września do 9 października. Płyta, ostatecznie zatytułowana John Lennon/Plastic Ono Band, wydana została 11 grudnia 1970 roku. (Co ciekawe, tego samego dnia wydany został także awangardowy krążek jego żony, zatytułowany Yoko Ono/Plastic Ono Band, opatrzony bliźniaczą okładką, która różni się tylko zamianą miejsc w uwiecznionej pozycji przez Lennona i Ono).

Mother rozpoczynają dźwięki pogrzebowego dzwonu. Muzyka pojawia się niespodziewanie i jest rozliczeniem Lennona z jego przeszłością. Wytyka rodzicom, że go opuścili wtedy, gdy najbardziej ich potrzebował. Całość kończy się ostrymi, przenikliwymi wrzaskami Lennona, który zdziera gardło, jak nigdy dotąd, wyrzucając z siebie cały ból. Nie ubywa jednak piosence przez to melodyjności. Kawałek ten stał się jednym z większych przebojów Lennona (chociaż docenionym należycie dopiero po jego śmierci). Uderzeniem w smutne tony John otwiera album dość mocnym akcentem, zapowiadając jednocześnie, że nie będzie to przyjemny krążek wypełniony mdłymi, popowymi melodiami. Poruszający utwór.

Children, don't do what I have done
I couldn't walk and I tried to run
So I gotta tell you
Goodbye

Mamma, don't go
Daddy, come home

Hold On to już zdecydowanie łagodniejszy kawałek. John mówił o nim, że opisuje jego zdecydowane pragnienie prywatności i życia bez pośpiechu. Piosenka ta jest bardzo krótka, jednak zapada w pamięć, ma uroczą melodię i chwytliwy tekst. Zaaranżowana została bardzo surowo, a mimo to nie ma się poczucia niedbałości bądź wybrakowania. W przeciwieństwie do poprzednika, jest to numer optymistyczny, dający nadzieję. Piękna rzecz.

When you're one
Really one
You get things done
Like they've never been done
So hold on

Przychodzi pora na nieco beatlesowski I Found Out. Rytmiczne zwrotki i zdecydowanie szybszy, pędzący utwór. Zwraca uwagę świetna gra Ringo na perkusji. Tekstowo jest to reakcja Lennona na współczesny świat, pogrążony ślepą fascynacją w bezwartościowych idoli i fałszywe religie. Naprawdę znakomity numer z ostrymi ale i chwytliwymi partiami gitary i żywiołowymi wokalami Johna. 

Now that I showed you what I been through
Don't take nobody's word what you can do
There ain't no Jesus gonna come from the sky
Now that I found out I know I can cry

Jeśli w przypadku tej płyty można mówić o jakimkolwiek przeboju, to najbliżej tego statusu był Working Class Hero, czyli gorzki, polityczny manifest przeciwko zróżnicowaniu klasowemu. Lennon, wywodzący się z klasy robotniczej, krytykuje to środowisko i wskazuje na jego upodlenie. Jeśli chodzi o polityczne manifesty, stanowi nieco rozwinięcie Revolution, granego z Beatlesami, ale i zapowiedź tego, co miał zaprezentował na longplay'u Some Time In New York City. Piosenka - zwłaszcza po śmierci Johna - cieszyła się wielkim zainteresowaniem, a jej covery nagrywali tacy artyści jak Ozzy Osbourne, Marilyn Manson, David Bowie czy Green Day. Muzycznie może nieco przypominać Masters of War Boba Dylana. Wywołała niemałe kontrowersje, ze względu na dwukrotne użycie przymiotnika "fucking", przez co utwór został zbanowany w rozgłośniach radiowych. Do dzisiaj jednak jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych kawałków Lennona i ciężko się dziwić jego popularności. Stanowi idealny "złoty środek" między melodyjnością a bezkompromisowością brzmienia i tekstu. Wspaniały utwór.

Keep you doped with religion and sex and T.V.
And you think you're so clever and clasless and free
But you're still fucking peasents as far as I can see
A working class hero is something to be

Isolation to wspomnienie pierwszego etapu psychoterapii Janova. Tekstowo jest to rozliczenie ze sławą, rozpadem Beatlesów i atakami, które bezustannie podejmowano na niego i Yoko za kontrowersyjne działania. Jest to utwór bardzo spokojny i delikatny, jednak mniej więcej w połowie Lennon sięga po nieco mocniejsze wokale, nie zmieniając jednak zanadto nastroju. Na pierwszy plan wysuwa się tu pięknie brzmiący fortepian. Tym pięknym, delikatnym akcentem kończy się strona pierwsza albumu.

I don't expect you to understand
After you've caused so much pain
But then again, you're not to blame
You're just a human, a victim of the insane

We're afraid of the sun
Afraid of the sun
Isolation

W zdecydowanie szybszym i bardziej optymistycznym tempie utrzymany jest natomiast Remember. Jest to już jasne wspomnienie psychoterapii, na zasadzie hasłowości i luźnych skojarzeń. Niestety, mamy tu również do czynienia z najsłabszym utworem na płycie; nie dzieje się tu nic nadzwyczajnego, a całość niestety zalatuje nawet nieco banałem. Jest zanadto rozciągnięta i nagle się urywa. Szkoda.

Remember how the man
Used to leave you empty handed
Always, always let you down
If you ever change your mind
About leaving it all behind
Remember, remember today

Love to jeden z bardziej znanych momentów longplay'a, stanowiący zapowiedź Oh My Love z kolejnego albumu Lennona. Jest to bardzo minimalistycznie zaaranżowana, delikatna ballada, będąca hymnem napisanym dla miłości, jako uczucia. Jak dla mnie, jest to jedna z najwspanialszych piosenek, jakie zostały kiedykolwiek napisane. Od pięknego motywu na fortepianie po niezwykle czuły i delikatny wokal Johna, wszystko tutaj po prostu świetnie się sprawdza. Lennon rozważał nawet wydanie tej piosenki jako singla, jednak ostatecznie zdecydowano, że większy potencjał komercyjny posiada Mother. Zgadzam się z tym, jednak w moim prywatnym rankingu Love znajduje się kilka oczek wyżej od wspomnianego utworu.

Love is you
You and me
Love is knowing 
We can be

Love is free, free is love
Love is living, living love
Love is needing to be loved

Ostrzej rozpoczyna się natomiast Well, Well, Well. Przenikliwa gitara i ponownie znakomita perkusja Starra. Piosenka nie jest może zbyt ambitna i nie dorównuje poprzednikom (chociaż - co jasne - prezentuje się lepiej niż Remember), jednak zgrabnie wpasowuje się w nastrój całej płyty, ożywiając nieco po Love i przypominając o rockowym charakterze całości. Mniej więcej w połowie Lennon wydaje z siebie mocne, ostre, przeszywające wrzaski. Nie jest źle, ale nie jest to też poziom, którego wyjściowo powinno się oczekiwać po ex-Beatlesie. 

I took my loved one to a big field
So we could watch the English sky
Were both feeling guilty
And neither one of us knew just why

Look At Me to już powrót do stylistyki balladowej. Jest to zdecydowanie najstarsza piosenka z tej płyty, bowiem Lennon rozpoczął jej pisanie już w 1968 podczas podróży do Indii z Beatlesami. Słychać, że pochodzi z tamtego okresu, gdyż w swojej grze na gitarze John wykorzystuje specyficzną technikę palcową, którą opanował w tamtym czasie (używa jej również na skomponowanych wówczas Dear Prudence, Julia i Hapiness Is a Warm Gun). Całość zresztą jest wyśpiewana tylko do akompaniamentu gitary akustycznej. Jest to naprawdę piękny i poruszający utwór o wewnętrznym rozdarciu.

Who am I?
Nobody knows but me
Who am I?
Nobody else can see
Just you and me
Who are we
Oh My Love

God to bez wątpienia najlepszy utwór płyty. Można podzielić go na 3 segmenty. W pierwszym, Lennon wyśpiewuje słynny jednowers: "Bóg jest pojęciem, którym odmierzamy nasz ból". W drugim wypiera się wszystkiego, w co kiedyś wierzył (magię, mantrę, Dylana, Elvisa, a ostatecznie nawet Beatlesów). Ostatni natomiast to ostateczne zerwanie z zespołem The Beatles, wskazując, że dzisiaj jest już zupełnie kimś innym i nie chce wracać do przeszłości. John wyśpiewuje całość z pasją i zaangażowaniem. Jest to jedna z najwspanialszych piosenek, jakie napisał Lennon i do dzisiaj robi wielkie wrażenie. Ja w każdym razie wracam do niej z przyjemnością i niezmiennie mnie zachwyca. Genialna rzecz.

God is a concept by which we measure our pain
(...)
The dream is over
What can I say?
The dream is over
Yesterday
I was the dreamwalker
But now I'm reborn
I was the walrus
But now I'm John
And so, dear friends,
You'll just have to carry on
The dream is over

Płytę kończy trwająca niespełna minutę miniaturka My Mummy's Dead. Wystarcza to jednak, by John wyśpiewał trawiący go od środka ból wiążący się z utratą ukochanej matki. Jest ostatecznym rozliczeniem z tą tematyką (zapoczątkowaną przez Julia oraz Mother). Piękne zakończenie.

My Mummy's Dead
I can't get it through my head
Though it's been so many years
My Mummy's Dead


Już na początku warto nadmienić, że John Lennon/Plastic Ono Band to krążek nie dla każdego. Jest to muzyka wymagająca od słuchacza uwagi i zrozumienia. Nie jest to rzecz, którą można sobie puścić, by przyjemnie grała w tle, podczas gdy słuchacz - dajmy na to - będzie się krzątał po domu. Jest to album bardzo ascetyczny, niejednokrotnie nieprzyjemny i ostry. Gdy jednak oswoimy się z tą otoczką, nietrudno zauważyć, że pod tą warstwą kryje się spora dawka pięknych melodii i uniwersalnych tekstów. Magazyn "Rolling Stone" umieścił tę płytę na 22. miejscu listy 500 najlepszych albumów wszech czasów. Ciężko dziwić się tej decyzji, gdyż jest to album naprawdę zjawiskowy i w chwili ukazania był ujściem dla lęków i traum dręczących Lennona przez wiele lat. Kończąc: John Lennon/Plastic Ono Band to album niepozbawiony wad, ale i mający sporą wartość artystyczną. Nieidealny ale i niebanalny.

Ocena: 9/10


John Lennon/Plastic Ono Band: 39:16

1. Mother - 5:34
2. Hold On - 1:52
3. I Found Out - 3:37
4. Working Class Hero - 3:48
5. Isolation - 2:51
6. Remember - 4:33
7. Love - 3:21
8. Well Well Well - 5:59
9. Look At Me - 2:53
10. God - 4:09
11. My Mummy's Dead - 0:49

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...