poniedziałek, 27 lipca 2020

"Fate for Breakfast" - Art Garfunkel [Recenzja]


Ciekawa sprawa z Fate for Breakfast. I nie mówię tu tylko o tym, że wydany był w sześciu różnych wersjach, każda z innym ujęciem Arta przy stole, jedzącym śniadanie (ta, którą prezentuję powyżej jest na dzień dzisiejszy jedyną "obowiązującą"), bo sam pomysł nie jest wcale nowy, a najpopularniejszym jego wykonaniem był chyba album In Through the Out Door Led Zeppelin, tym bardziej że wtedy słuchacz nigdy nie wiedział, na jakie ujęcie sceny w barze trafi, kupując album, gdyż te płyty winylowe były pakowane w szare koperty. Fate for Breakfast jest jednak pierwszym albumem, który w Stanach poniósł totalną klapę; był bowiem pierwszym longplayem Garfunkela, który nie wszedł do Top 40, ani nawet nie umieścił w Top 40 żadnego singla. Odmiennie jednak sprawa miała się w Europie. Na europejskim wydaniu tej płyty znalazł się bowiem utwór Bright Eyes, który trafił na ścieżkę filmową obrazu Wzgórze królików (Watership Down) i stał się wielkim przebojem, w Wielkiej Brytanii trafiając na szczyty list przebojów, a nawet stając się najlepiej sprzedającym się singlem 1978 roku (a więc jeszcze przed wydaniem płyty, więc gdy ukazał się album z dobre już znaną publiczności piosenką miał zapewnioną reklamę). Poza Stanami więc, Fate for Breakfast okazał się ogólnoświatowym sukcesem, a także przyniósł kolejny utwór, któremu udało się wejść do kanonu Arta (wspomniany Bright  Eyes).

In a Little While (I'll Be On My Way) jako kompozycji nie da się za wiele zarzucić; ot, przyjemna i całkiem zgrabna pioseneczka ze śliczną melodią (może trochę pozbawiona chwytliwości, ale okej, ujdzie). Jednak jest problem, jeśli chodzi o kwestię wykonawczą. Tak, o kwestię, do której raczej nie miewałem do Arta zastrzeżeń. Zarówno aranżacyjnie słychać, że Louie Shelton (producent) chciał połączyć klasyczne smyczki z nieco bardziej nowoczesnymi klawiszami. Sam pomysł fajny, tylko że takie coś robiło już (choćby) Electric Light Orchestra, tylko o wiele lepiej. Sam Garfunkel jednak brzmi tu wyjątkowo miałko i zniewieściale, momentami wręcz ciężko wysłyszeć w jego śpiewie tę charakterystyczną barwę. Szkoda, bo otwarcie, mimo kilku plusów, zapisać muszę jednak na minus.

I know it's late but I can't sleep tonight
'Cause I got something on my mind
I could try one more time to turn out the light
But I just can't make myself unwind
'Cause every time I close my eyes I see your face
And I find my eyes wide open, and I'm starin' into space
Some think it's been too long this time
I can hardly stand another day
With all the miles and miles between us
Can it be that tomorrow holds a promise
Of joy for you and me?

Lepiej (i bardziej konwencjonalnie) wypada Since I Don't Have You. To delikatna, lekko sącząca się balladka, w której Art śpiewa już o wiele lepiej, a i jeśli chodzi o instrumentację, jest na poziomie. Może nie ma specjalnie o co się uchem zaczepić, ale słucha się miło.

I don't have happiness, and I guess
I never will ever again
When you walked out on me, in walked ol' misery
And he's been here since then

I don't have love to share
And I don't have one who cares
I don't have anything
Since I don't have you

Jeszcze delikatniej wypada natomiast przepiękne And I Know. Również przydałby się tu jakiś chwytliwszy refren, ale i tak mamy tu bardzo ładną melodię, kobiece chórki, świetne wokale Arta i - wreszcie - udane dodanie co aranżu odrobiny nowoczesności (oczywiście na tamte czasy). Bardzo dobry utwór i jedna z lepszych rzeczy na płycie.

Funny how we're all so blind
Love is gentle, love is kind in the nighttime
Funny we can be so sad
It doesn't have to be so bad in the daytime
You want to know, where do the songs all go in your lifetime?
One of these days we'll go and find out where they stay

Poziom również trzyma delikatne, choć nieco przesłodzone Sail on a Rainbow. No, ale na albumach Arta takie landrynki zawsze się trafiają, a akurat na Fate for Breakfast tę rolę pełni najbardziej właśnie ta kompozycja. Jak ktoś lubi takie utwory, to się nie zawiedzie, natomiast przeciwnikom tak przesadnej słodkości - zalecam omijanie szerokim łukiem.

I heard a nightingale croon last night in town
I smiled up at the moon, had another round
You've got to be the prettiest girl I've found
And I'm gonna Sail On A Rainbow
I'm gonna dance all night in the rain
I'll keep on sailin' on a rainbow
Till I hold you in my arms again

Na poważniej wypada natomiast poruszające i dramatyczne Miss You Nights. To smutna i przygnębiająca piosenka, której na szczęście nie psuje żadna aranżacja z nowoczesnymi naleciałościami - tutaj producent zdecydował się na klasykę, i wyszło to kompozycji na dobre, bo ta oszczędność jest chyba największą siłą tej piosenki. Porusza już sam tekst, a gdy dodamy do tego melancholijny wokal Arta, który przez większość czasu śpiewa tylko z fortepianem, a w tle pobrzmiewają tylko delikatne smyczki, to mamy tu piosenkę niemal idealną. Kolejny mocny punkt albumu.

How I miss you
Im not likely to tell
Im a man and cold day light
Buys the pride Id rather sell
All my secrets
Are wasted affair
You know them well

Bright Eyes nic nie napiszę. Uważam po prostu, że jest to utwór na tyle wyjątkowy i urzekający, że pisanie o nim mija się z celem.  Zarówno tekstowo, jak i kompozycyjnie ten kawałek to po prostu perełka w repertuarze Arta. Polecam posłuchać. Czasem po prostu lepiej oddać głos muzyce. 

There's a high wind in the trees
A cold sound in the air
And nobody ever knows when you go
And where do you start?
Oh, into the dark

Bright eyes, burning like fire
Bright eyes, how can you close and fail?
How can the light that burned so brightly
Suddenly burn so pale?
Bright eyes

Cieszy że Finally Found a Reason trzyma poziom Bright Eyes, i również w tym wypadku mamy do czynienia z przepiękną piosenką z wpadającym w ucho refrenem, pięknych wokalach i oszczędnej aranżacji, która zdecydowanie działa tu na korzyść całości, podnosząc tylko wartość piosenki.

Waiting on a wish in a well
That day may never come
I've been known to follow my mind
Those days are far behind
And I Finally Found A Reason to live
And I never knew the way to begin

Poziom jednak spada przy Beyond the Tears. Tutaj niestety mamy do czynienia z kompozycją raczej mdłą i mało wyrazistą, która średnio przyciąga uwagę i nuży.

Once again, I see it in your look, you're feelin' lost again
And now you are afraid to try your love again
'Cause this lonely moment feels like the end

Oh How Happy to dla odmiany optymistyczna piosenka, z wesołymi refrenami, które bez wątpienia wpadają w ucho. Szkoda tylko, że na czas słuchania, a po skończeniu się utworu, kompletnie o nim zapominamy.

Oh How Happy you have made me
Oh How Happy you have made me
I have kissed your lips a thousand times
And more times than I can count
I have called you mine
You have stood by me in my darkest hour

Lepiej na szczęście wypada When Someone Doesn't Want You, czyli - jak po samym tytule nie trudno zgadnąć - piosenka z tych "smutnych". No ale co ja poradzę, że Art lepiej sobie radzi we wzruszającym repertuarze niż przy tym bardziej żwawym. Fakt pozostaje faktem, że When Someone Doesn't Want You to udany utwór, choć nie zaliczyłbym go w poczet tych najlepszych na płycie.

She doesn't want me, she doesn't care
I've tried so hard to let her know, but she doesn't see me there
What else can I do When Someone Doesn't Want You?
The picture's painted, I've been denied
The artist couldn't fit me in, there wasn't room for me inside
What else can I do When Someone Doesn't Want You?

Take Me Away natomiast jest po prostu nijakie. Niby jest tu jakieś pozytywne przysłanie przy pięknej melodii, niby są tu próby stopniowania napięcia, ale jakoś to nie wciąga i aż się nie chce tego słuchać.

Far away when the day is raining
Far away when the sky is blue
Anytime at all
Take Me Away from it all
Take Me Away


Fate for Breakfast to wydawnictwo w pewnym stopniu bardzo podobne do Watermark, z jedną zasadniczą różnicą - tutaj znalazło się zdecydowanie więcej jednoznacznie dobrych piosenek. Jednak poza nimi brak tu kompozycji, które można by określić jako "średnie". Na tej płycie mamy albo piosenki rewelacyjna, albo tak słabe i mdłe, że aż się nie chce ich słuchać. Co ciekawe jednak, po wysłuchaniu całego albumu, mamy podobne wrażenia: gdzieś tam przewinęło się trochę tej dobrej muzyki, ale raczej to taka średniawka. Płyta trwa nieco ponad 35 minut, ale nawet tyle wydaje się tu za długo, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, jak bardzo jednowymiarowa jest to muzyka. Z ciężkim sercem wystawiam więc taką, a nie inną notę, mimo że za And I Know, Miss You Nights, Bright Eyes i Finally Found a Reason chciałbym dać dużo więcej.

Ocena: 5/10

piątek, 24 lipca 2020

"The End: Live in Birmingham" - Black Sabbath [Recenzja]


"Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść", jak śpiewał Perfect wiele lat temu. Szanuję, że po zatoczeniu pełnego koła, a więc powrotu i nagrania albumu długogrającego z Ozzym Osbourne'em na wokalu, co podsumowała trasa koncertowa, Black Sabbath podjęli decyzję o zakończeniu kariery. W 2016 roku panowie wyruszyli więc w pożegnalną trasę koncertową pod wymowną nazwą "The End" (pod tym samym tytułem ukazała się także EP-ka z czterema niewydanymi utworami z sesji do 13 i czterema wykonaniami koncertowymi z tamtej trasy, która do kupienia była tylko podczas koncertów), która objęła również Kraków, gdzie Black Sabbath zagrał w TAURON Arenie 2 lipca 2016 roku. 
Ostatni koncert nie mógł odbyć się nigdzie indziej, jak w mieście, gdzie wszystko się zaczęło, czyli w Birmingham. To właśnie tam 4 lutego 2017 roku zagrali swój ostatni koncert protoplaści heavy metalu. Takie wydarzenie nie mogło zostać nieudokumentowane. Całość więc nakręcono i nagrano z wielką pompą, co zaowocowało kilka miesięcy później wydaniem CD wraz z koncertem na DVD i Blu-Ray. Do tego dodano także płytę z nagraniami zatytułowanymi Angelic Session, na których Black Sabbath po raz ostatni wszedł do studia i zagrał parę swoich starszych utworów (The Wizard, Wicked World, Sweet Leaf, Tomorrow's Dream, Changes). W kinach na całym świecie przez jakiś czas puszczany był film dokumentalny The End of the End, który zawierał wycinki z koncertu, sesje i parę wypowiedzi członków zespołu.

Jak można zacząć pożegnalny koncert, jeśli nie utworem, od którego wszystko się zaczęło? I to mówić tu można zarówno o początku kariery zespołu, jak i o całym heavy metalu. Mowa tu oczywiście o piosence Black Sabbath z legendarnego debiutu Black Sabbath o tym samym tytule. Ale oczywiście zanim zabrzmi ten ikoniczny riff, obowiązkowo muszą pojawić się grzmoty i dzwony. Dopiero po chwili Tony Iommi gra miażdżący riff, a dochodzą do niego Butler ze swoim bulgoczącym basem i Clufetos świetnie odtwarzającym perkusyjne partie Warda. Gdy Ozzy się pojawia, można mieć mieszane uczucia. Z jednej strony jego głos jest mniej pociągnięty autotune'em niż na Live... Gathered in Their Masses, przez co brzmi naturalniej, choć też mniej mrocznie. Z drugiej jednak skutkuje to kilkoma gorszymi momentami w jego śpiewie, gdzie po prostu nie trafia w dobre dźwięki. Generalnie jednak utwór zagrany jest wiernie do oryginału i fanom zespołu może pojawić się gęsia skórka podczas słuchania.
Kontynuujemy utworem, który kończył znakomity Paranoid, czyli Fairies Wear Boots. Najpierw - klasycznie - przez pierwsze półtorej minuty mamy popisówkę Iommiego (czasem też Clufetosa). Miło mi też donieść, że Ozzy radzi sobie tu zdecydowanie lepiej i większe fałsze mu się raczej nie zdarzają. Całość jest odpowiednio dynamiczna, zespół młóci aż miło i rewelacyjnie się tego słucha.
Under the Sun/Every Day Comes and Goes to jeden z moich ulubionych kawałków Black Sabbath, więc bardzo się cieszę, że i dla niego znalazło się tu miejsce, tym bardziej że mamy tu do czynienia z naprawdę wyjątkowo dobrym wykonaniem. Osbourne bardzo mnie zaskoczył swoimi wokalizami, które przecież nie są najprostsze. Instrumentalnie - jak zwykle na bardzo wysokim poziomie. Zmartwionych po The End (tej EP-ce z 2016 roku) uspokajam: tak, jest instrumentalna koda.
After Forever to kompozycja, która znalazła się na płycie Master of Reality z 1971 roku. Mimo, że była ona jednoznaczną deklaracją głębokiej wiary członków zespołu, Watykan uznał ją za... satanistyczną. No cóż... Być może przy okazji ostatniej trasy i ostatnich koncertów w historii, Black Sabbath chciał przypomnieć wszystkim, że nigdy nie byli grupą wychwalającą diabła. Jak i w przypadku poprzednich piosenek - jest na poziomie.
Przechodzimy do kolejnego utworu, który ma zapewnione na stałe miejsce w mojej "topce". Into the Void standardowo miażdży. Nie mówię tylko o riffach Tony'ego, które powalają, ale także o całej reszcie. Ozzy momentami nie domaga (szczególnie w niższych partiach), jednak mostek jest już jak najbardziej udany (szczególnie biorąc pod uwagę to, jak zmasakrował go na Live... Gathered in Their Masses). 
Po Into the Void przychodzi czas na coś bardziej znanego, choć niekoniecznie lżejszego. Mowa tu o jednym z cięższych momentów Vol. 4, a mianowicie - Snowblind, opowiadającego o kokainie (co zresztą bardzo wyraźnie podkreśla Ozzy po każdym refrenie). No właśnie, Osbourne. Radzi sobie naprawdę bardzo dobrze, zważywszy na to, że to również nie jest wcale prosta piosenka do zaśpiewania, zwłaszcza z jego coraz to bardziej malejącymi warunkami. Dobrze jednak, że tu sobie poradził, a piosenka wybrzmiewa potężnie i satysfakcjonująco. 
Dalej mamy Band Intros, czyli po prostu przedstawienie zespołu. Tak więc na klawiszach gra Adam Wakeman (tak, syn TEGO Wakemana z Yes), na basie Geezer Butler, na perkusji Tommy Clufetos i na gitarze "jedyny i niepowtarzalny pan Tony Iommi".
Zaraz po przedstawieniu zespołu mamy kolejny wielki przebój - War Pigs z płyty Paranoid. Mamy tez obowiązkowe klaskanie przed zwrotkami i śpiewanie typu: Ozzy jeden wers, publika drugi. Sprawdza się to znakomicie, szczególnie że publiczność śpiewa z taką pasją i zaangażowaniem, że jest wcale nie gorzej słyszalna na płycie, niż Osbourne.
Behind the Wall of Sleep to bez wątpienia kompozycja niemniej klasyczna, jednak mniej znana, więc może uchodzić za swego rodzaju "rarytas" na tym koncercie. Wypada rewelacyjnie, choć Ozzy momentami radzi sobie dość kiepsko. 
Żadnych zastrzeżeń nie mam jednak do Basically/N.I.B. (tytuł ten to zapewne żart; N.I.B. na płycie okraszone było niedługim basowym intro i amerykańska wytwórnia naciskała, by też nadać mu jakiś tytuł, więc muzycy naprędce wymyślili Basically). Najpierw rewelacyjna solówka Butlera, która gładko przechodzi w riff N.I.B., już po chwili podbijany gitarą Iommiego. Tutaj nie mam żadnych uwag nawet do Osbourne'a, który wypada tu znakomicie, a cała piosenka udanie kończy pierwszą część koncertu i zdecydowanie zaostrza oczekiwania na ciąg dalszy.


Hand of Doom jest jednak dalekie poziomem od N.I.B. Tak jak w przypadku poprzedniej piosenki Ozzy'ego chwaliłem, tak tutaj muszę naprawdę powiedzieć, że wypadł wyjątkowo słabo. W pewnym momencie łapie chrypkę i nie może się jej pozbyć już do końca, w efekcie czego słuchanie tego utworu momentami aż boli.
Ozzy robi sobie krótką przerwę, a my zostajemy z pozostałą trójką, a dokładniej rzecz ujmując z Geezerm i Tomym, ale zwłaszcza z Tonym. To właśnie on i jego legendarne riffy grają tu pierwsze skrzypce. Zaczynamy od Supernaut z albumu Vol. 4. Następnie mamy ciężki Sabbath Bloody Sabbath, a kończymy rewelacyjnym Megalomania z albumu Sabotage.
Następnie ze sceny ulatniają się także Iommi i Butler i zostajemy sami z perkusistą. Ech. Stali czytelnicy moich recenzji chyba domyślają się już, że Rat Salad/Drum Solo to mój najmniej ulubiony moment płyty. Owszem, warsztat Clufetosa robi wrażenie, ale no co ja poradzę, że perkusyjne solówki, jakoś na mnie nie działają.
Wszystko wraca do względnej normy przy Iron Man. Dlaczego "względnej". Ano, sam utwór jest już wystarczająco ciężki w swojej studyjnej wersji. Tutaj muzycy dodatkowo musieli zagrać to jeszcze niżej, bo inaczej Ozzy by tego nie udźwignął wokalnie. Wypada więc niepotrzebnie zanadto ociężale. Ale tak z drugiej strony, czy to naprawdę ważne? Przecież każdy zna ten utwór na pamięć, więc już sam riff może przyprawić o ciarki.
"Najmłodszą" piosenką na koncercie okazało się Dirty Women wydane na albumie Technical Ecstasy. Na szczęście absolutnie w niczym nie ustępuje reszcie, a panowie (z Ozzym na czele) radzą sobie wyśmienicie, nie dając nam ani chwili w tej ośmioipółminutowej kompozycji czasu na wytchnienie.
Jako ostatnią piosenkę wieczoru Ozzy zapowiada Children of the Grave. Nie będę się powtarzać, więc powiem po prostu, że zagrane jest to bardzo wiernie, z potężnym brzmieniem, które powala. Rewelacja. A, no i moim zdaniem mamy tu do czynienia z najlepszymi - obok Snowblind i Under the Sun - wokalami Osbourne'a na płycie.
No ale czego jak czego, ale Paranoid to na koncercie Black Sabbath zabraknąć nie mogło. No i nie zabrakło, a piosenka wypadła, jak zwykle resztą, dynamicznie, wiernie i po prostu dobrze. Niby nic niezwykłego, niby każdy słyszał setki razy, a jednak to wciąż po prostu "żre".



The End: Live in Birmingham to godne pożegnanie legendy heavy metalu. Dobrze, że członkowie zespołu, biorąc poprawkę na coraz większy bagaż lat na karku, a także na ubywające siły, zdecydowali się zakończyć karierę, nie popadając w śmieszność, jako kolejna grupa, która albo nie nagrywa już nic nowego i jeździ tylko ogrywając wciąż te same przeboje, albo jako zespół, który rusza w pożegnalną trasę i nie może już skończyć, wciąż podróżując (jak zespół Scorpions, albo Deep Purple, którzy w trakcie swojej pożegnalnej trasy nagrali już chyba drugą płytę). Oczywiście, album ten nie jest bez wad. Nic nie zastąpi koncertu na żywo, a szczególnie jeśli mówimy o takim, na którym występuje Ozzy. Na żywo Osbourne bezbłędnie zachęca do zabawy, a jego szaleństwo jest wręcz zaraźliwe. Emocje na koncercie trochę też zniekształcają jego wokale na tyle, by fałsze aż tak nie rzucały się w uszy. Na płycie jednak wszystko jest dobrze słyszalne, a studyjne poprawki nie zawsze są w stanie wszystko zamaskować. Szkoda też, że setlista to raczej sprawdzone numery i panowie nie pokusili się o jakieś niespodzianki (jak The Wizard, Electric Funeral, Solitude, Supernaut, Sabbath Bloody Sabbath, Hole in the Sky, czy choćby coś z 13, jak God is Dead?, Age of Reason czy Damaged Soul). No, ale koncerty pożegnalne rządzą się swoimi prawami, i raczej jeśli ktoś na taki koncert idzie, to chce usłyszeć raczej zestaw hitów wykonywany przez oryginalnych wykonawców po raz ostatni. Koniec końców The End: Live in Birmingham to udana koncertówka, po którą z pewnością sięgną fani Black Sabbath, jednak reszcie raczej bym to na razie odradzał. Lepiej najpierw zapoznać się z wersjami studyjnymi, a dopiero potem posłuchać tego albumu.

Ocena: 7/10


The End: Live in Birmingham: 108:06

1. Black Sabbath - 7:26
2. Fairies Wear Boots - 6:28
3. Under the Sun/Every Day Comes and Goes - 7:04
4. After Forever - 6:26
5. Into the Void - 7:07
6. Snowblind - 6:39
7. Band Intros - 1:32
8. War Pigs - 8:32
9. Behind the Wall of Sleep - 3:32
10. Basically/N.I.B. - 6:36
11. Hand of Doom - 7:05
12. Supernaut/Sabbath Bloody Sabbath/Megalomania - 3:28
13. Rat Salad/Drum Solo - 8:32
14. Iron Man - 7:53
15. Dirty Women - 8:22
16. Children of the Grave - 6:33
17. Paranoid - 4:46

wtorek, 21 lipca 2020

"Metallica" - Metallica [Recenzja]


Od Ride the Lightning Metallica coraz bardziej rozbudowywała swoje utwory. Szczyt progresywności osiągnęła na ...And Justice for All. Na koncertach zauważyli jednak, że ani publiczności, ani im nie sprawia już przyjemności granie i słuchanie karkołomnych solówek i długich, rozwleczonych do granic możliwości utworów. Bez Burtona, nie mieli pomysłu, by połączyć wszystkie riffy i motywy w taki sposób, by nie nudziły i nie wydawały się sztucznie rozdmuchane. Uznali więc, że następny longplay będzie o wiele prostszy, jeśli chodzi o kompozycje, ale za to dopieszczony jeśli chodzi o produkcję, która na ...And Justice for All wypadła raczej słabo (mówiąc delikatnie). 
Komponowanie nowego materiału rozpoczęło się latem 1990 roku, a wzięli się za to - już klasycznie - Lars Ulrich i James Hetfield. Jednak, co ciekawe, pierwszy utwór, który napisano, nie był autorstwa ani perkusisty, ani wokalisty. Swoje pomysły Ulrichowi przesłał bowiem Kirk, a Larsowi w ucho wpadł riff, który przerodził się potem w motyw przewodni utworu Enter Sandman. To właśnie ta piosenka nadała kierunek całemu nowo powstającemu longplayowi. Na stanowisko producenta muzycy zaprosili Boba Rocka; zależało im na kimś nowym, a jednocześnie kojarzonym raczej z muzyką mainstreamową, niż trash metalową, a zachwycił ich album Dr. Feelgood zespołu Mötley Crüe, którego Rock był producentem. Ten jednak okazał się sporym utrapieniem dla Metalliki, bo miał swój własny pomysł na album i od początku dobitnie próbował przeforsować swoje pomysły co do kompozycji. Muzycy na początku nie chcieli się do niego przekonać, bo nikt dotychczas nie ingerował w ich muzykę, więc traktowali go jak wroga. Atmosfera była ciężka, w studiu musiał wisieć worek treningowy, by wyładowywać agresję, a po sesjach Bob i Metallica zerwali kontakt na wiele miesięcy. Jednak ostatecznie zostali przyjaciółmi, a Rock miał towarzyszyć muzykom jeszcze jako producent na kilku następnych płytach.
Nagrania ruszyły w październiku 1990 roku i trwały do czerwca 1991. Bob zaproponował muzykom, by grali razem, by oddać atmosferę i żywiołowość koncertu. Panowie rozwinęli się kompozytorsko i autorsko, a Rock zadbał o to, by aranżacje były równie ciekawe. Na płycie można usłyszeć więc wiolonczelę, sitar, głos dziecka czy nawet partię orkiestry w Nothing Else Matters.
Album ukazał się w sierpniu z prostą okładką inspirowaną "Białym Albumem" Beatlesów, więc nic dziwnego, że został przez fanów przechrzczony na "Czarny Album". Widać tu tylko lekko zarysowane logo Metalliki i ilustrację węża (wykorzystaną później na okładce singla Don't Tread On Me). Do albumu powstały teledyski, które leciały w MTV, a płyta była bardzo okazale promowana, co przyniosło zespołowi sprzedaż na poziomie, o którym dotychczas nie marzyli. To wszystko oczywiście przełożyło się na oskarżenia o "sprzedaniu się" grupy, którego do dzisiaj się nie pozbyli, a Metallica jest dzisiaj, w powszechnej świadomości, symbolem zespołu, który "się sprzedał", aczkolwiek uważam samo to sformułowanie za głupotę i nie uważam, by zmiana kierunku twórczego, nawet w celach zarobkowych, miała być czymś złym, jeśli muzycznie poziom jest utrzymany.

Enter Sandman jako rozpoczęcie sprawdza się rewelacyjnie. Najpierw główny riff powoli narasta, po chwili dochodzą do niego bas i perkusja, by w końcu - po jakiejś minucie - ruszyć na całego i narzucić rewelacyjne tempo. Trzeba przyznać, że mimo upływu lat ten utwór nic a nic się nie zestarzał, a już choćby sam riff jest niemiłośliwie chwytliwy i nośny. Po ultra-zaangażowanej tekstowo ...And Justice for All, James postanowił odejść nieco od tematyki społeczno-politycznej i zająć się nieco bliższymi mu problemami, czego zajawkę mogliśmy usłyszeć w Dyers Eve z poprzedniej płyty. Tekst do Enter Sandman opowiada o dziecku, które ma problemy z zasypianiem. Co ciekawe, chwytliwość tej melodii w sporej części zawdzięcza Bobowi Rockowi, który poradził Hetfieldowi by dawał do tekstu mniej słów i raczej rozciągał sylaby, dzięki czemu może robić chwytliwsze linie melodyczne. Ten ruch się opłacił, gdyż utwór trafił na pierwszy singiel promujący płytę i pokrył się platyną. Do dziś pozostaje jednym z największych przebojów grupy i obowiązkowym punktem każdego koncertu. Jak już wspominałem, piosenka nic a nic się nie zestarzała, wciąż brzmi świetnie, uzależnia i ciężko się od niej uwolnić. Metallica po raz kolejny udowodniła, że w otwieraniu płyt mało kto może się im równać.


Say your prayers, little one, don't forget my son
To include everyone
I tuck you in, warm within, keep you free from sin
'Til the Sandman he comes

Sleep with one eye open
Gripping your pillow tight

Exit light
Enter night
Take my hand
We're off to never never-land

Jeśli komuś jednak Enter Sandman wyda się ze leciutkie i zbyt komercyjne, to oto nadciąga Sad But True. Ależ tu jest moc! Niskie strojenie gitar, wywołujący ciarki tekst i przeszywające wokale Jamesa. W warstwie muzycznej można spokojnie dopatrywać się hołdu składanego jednym z idoli Mety - legendarnemu Black Sabbath. Intrygujący jest tekst oparty na filmie Magic; opowiada on o człowieku, który pod maską skrywa swoje drugie, mroczniejsze oblicze (coś jak Doctor Jekyll i Mr. Hyde). Mimo - a może dlatego - że więcej razy słuchałem Enter Sandman, o wiele bardziej dziś przemawia do mnie właśnie Sad But True. Ten ciężar, ta dawka emocji i mroku, fascynujący tekst, no i James, który przy śpiewaniu prawie wypruwa z siebie flaki. Po prostu jak dla mnie to piosenka bez wad i uwielbiam do niej wracać. 


I'm your dream, make you real
I'm your eyes when you must steal
I'm your pain when you can't feel
Sad but true
I'm your dream, mind astray
I'm your eyes while you're away
I'm your pain while you repay
You know it's sad but true
Sad but true

Nieco słabiej wypada natomiast Holier Than Thou. Może i niczego mu nie brakuje, ale trochę za bardzo konwencjonalne to granie, w którym praktycznie nic się nie dzieje. Te 4 minuty nie wywołały we mnie większych emocji i właściwie mogłoby w ogóle ich nie być. Jak zwykle poziom trzyma natomiast tekst, w którym Hetfield wylewa kubeł pomyj na świat show-biznesu. Dobrze brzmi też solo, ale jak na całą piosenkę, solówka i dobry tekst to trochę za mało, by kompozycja się obroniła, szczególnie jeśli jest zaraz po Sad But True i tuż przed The Unforgiven.


Before you judge me, take a look at you
Can't you find something better to do?
Point the finger, slow to understand
Arrogance and ignorance go hand in hand

It's not who you are, it's who you know
Others' lives are the basis of your own
Burn your bridges and build them back with wealth
Judge not lest ye be judged yourself

No właśnie, The Unforgiven. Kolejna ballada Metalliki, która - standardowo już - podzieliła fanów. No i ja - również standardowo - opowiadam się po stronie tych, którym ballada bardzo się podoba. No sory, co ja poradzę na to, że panom zazwyczaj te ballady wychodzą tak dobrze. Tutaj struktura jest nieco odwrócona, gdyż zamiast łagodnych zwrotek i zaostrzonych refrenów, mamy ostre zwrotki i lżejsze refreny. Ciekawy zabieg, który może zaskoczyć, jeśli mamy w pamięci wolniejsze kawałki Mety z poprzednich albumów. Nie ma sensu chyba wymieniać, co mi się w tej piosence podoba, gdyż są to te same elementy, co w poprzednich balladach (jak choćby: emocjonalny tekst i niemniej emocjonalne wykonanie Jamesa, przepiękna melodia i zaostrzenia świetnie kontrastujące z tymi wolniejszymi momentami). Metallica po prostu znów złapała mnie za serce i nie chce puścić. Niby 6 i pół minuty, a ma się ochotę zamknąć oczy i płynąć tak z nimi i tą piosenką jeszcze o wiele dłużej...


They dedicate their lives to running all of his
He tries to please them all this bitter man he is
Throughout his life the same, he's battled constantly
This fight he cannot win, a tired man they see no longer cares
The old man then prepares to die regretfully
That old me here is me

What I've felt, what I've known
Never shined through in what I've shown
Never be, never see
Won't see what might have been
So I dub thee "Unforgiven"

...ale to w końcu płyta Metalliki, a nie Eltona Johna, więc nie ma co się za bardzo przyzwyczajać do balladowego tempa. Co prawda Wherever I May Roam zaczyna się niespiesznie, bo dźwiękami sitaru, który wygrywa jakiś chwytliwy motyw; po chwili jednak zabierają się za niego muzycy z Mety i kawałek solidnie napiera rozpędu, a przy tym ten riff jest tak uzależniający, że ciężko się od niego uwolnić. Potem trochę zwalniamy i zwrotki wyśpiewywane są, owszem, krzykliwie, ale nieco wolniej, szczególnie jeśli zestawimy je z o wiele szybszymi refrenami śpiewanymi do wtóru tego powracającego motywu. Utwór narzuca nam tempo, sporo się tu dzieje i raczej Metallica nie pozwala nam się nudzić. Kolejny świetny numer.


And the road becomes my bride
I have stripped of all but pride
So in her I do confide
And she keeps me satisfied
Gives me all I need
And with dust in throat I carve
Only knowledge will I save
To the game you stay a slave
Rover, wanderer, nomad, vagabond
Call me what you will

Oh, but I'll take my time anywhere
Free to speak my mind anywhere
And I'll redefine anywhere, anywhere I roam
Where I lay my head is home

Don't Tread On Me wypada jednak niestety "zaledwie" zadowalająco. Jest to kolejny kawałek z kategorii "tych cięższych", lecz nie wywołuje jakichś większych emocji. Po prostu sobie jest, płynie, ma swoją wagę, zrobiony i zagrany jest jak najbardziej poprawnie, ale zabrakło tu czegoś, co bardziej by uzależniało i nie pozwalało oderwać od tego uwagi (jak w przypadku Wherever I May Roam). Do tego dochodzi jeszcze słabe solo Kirka (którym chyba bardzo się inspirował, przynajmniej po części, później, przy okazji nagrywania Now That We're Dead z albumu Hardwired... to Self-Destruct).


Liberty or Death
What we so proudly hail
Once you provoke her
Rattling of her tail
Never begins it
Never, but once engaged
Never surrenders
Showing the fangs of rage

I said, "Don't tread on me"

Zdecydowanie bardziej podobać się może Through the Never, który dzięki brzmieniu, melodyce, wykonaniu i ogólnie kompozycyjnie przypomina bardzo rzeczy nagrywane na Ride the Lightning i Master of Puppets. Mamy najpierw wolniejsze zwrotki, a refreny mamy znów bardziej agresywne z Hetfieldem wykrzykującym momentami równo z wtrącającym się podkładem (to z kolei może przywodzić na myśl Kill 'Em All). Może tej piosenki nie nazwałbym kolejnym z tych "naj" na płycie, ale z pewnością trzyma poziom, słucha się jej bardzo dobrze i ogólnie Metallica pokazuje się w niej z dobrej, przekonującej strony.


All that is, was and will be
Universe, much too big to see
Time and space, never ending
Disturbing thoughts, questions pending
Limitations of human understanding
Too quick to criticize
Obligation to survive
We hunger to be alive

Nie wiem, czy jest jakikolwiek sens pisania czegokolwiek o Nothing Else Matters. Przecież każdy słyszał to chyba już pierdyliard razy. Kompozycja ta nie jest dziś tylko najsłynniejszą piosenką Metalliki, ale po prostu - czy komuś się to podoba, czy nie - weszła do kanonu muzyki popularnej i, nawet jeśli ktoś nigdy nie słyszał nazwy zespołu, a zanucić mu tę piosenkę, prawdopodobnie odpowie, że ją kojarzy. Od charakterystycznego, prostego riffu (wymyślonego przez Jamesa, kiedy rozmawiał przez telefon ze swoją dziewczyną, i jednocześnie przesuwał palcami po strunach gitary), przez wcale nie ckliwy tekst o miłości, emocjonalne wokale, wpadającą w ucho melodię, po orkiestrową aranżację, a także solówkę zagraną przez Hetfielda. Nie nazwałbym może Nothing Else Matters najlepszą balladą Metalliki, jednak zdecydowanie zawsze znajdzie się dla niej miejsce na mojej liście ich najlepszych piosenek. Mógłbym pisać o tym jeszcze długo, ale w przypadku niektórych utworów chyba lepiej po prostu dać muzyce przemówić samej za siebie.


So close no matter how far
Couldn't be much more from the heart
Forever trusting who we are
And nothing else matters
Never opened myself this way
Life is ours, we live it our way
All these words I don't just say
And nothing else matters
Trust I seek and I find in you
Everyday for us something new
Open mind for a different view
And nothing else matters

Of Wolf and Man to kolejny prosty utwór, ale nie mogę odmówić mu efektywności. Cały oparty jest właściwie na jednym motywie, ale nie powiem, żeby wyszło mu to na złe. Czasem po prostu trzeba takich prostszych kawałków, które nie zatrzymują się ani na chwilę, i po prostu pędzą przed siebie, nie dając czasu na oddech. Bardzo dobry, mocniejszy moment płyty.


Off through the new day's mist I run
Out from the new day's mist I have come
I hunt, therefore I am
Harvest the land
Taking of the fallen lamb

Off through the new day's mist I run
Out from the new day's mist I have come
We shift, pulsing with the Earth
Company we keep
Roaming the land while you sleep

Szkoda mi The God That Failed. Szkoda mi go dlatego, że tak dobry i osobisty dla Jamesa tekst został okraszony tak mało chwytliwą i bezpłciową melodią. Właściwie jedyne, co ma szansę zapaść w pamięć, to riff, solówka i pojedyncze melodie fraz. Poza tym jednak jest raczej mało atrakcyjnie. Tekstowo natomiast jest to rozliczenie się Hetfielda z ortodoksyjnym podejściem do wiary, co - jak wspominałem już przy okazji którejś z wcześniejszych płyt - doprowadziło w znacznym stopniu (bo nie jestem aż tak rygorystyczny i radykalny, by zwalać całą winę na organizację religijną) do śmierci jego matki. Tekst więc jest brutalnym wyrazem frustracji i wściekłości, co zresztą znakomicie słychać w głosie Jamesa. Sama piosenka jest jednak dobra jedynie chwilami, lecz niestety całościowo nie robi takiego wrażenia, jakiego można by się spodziewać.


I see faith in your eyes
Never you hear the discouraging lies
I hear faith in your cries
Broken is the promise, betrayal
The healing hand held back by the deepened nail
Follow the god that failed

Zupełnie niemrawo wypada natomiast My Friend of Misery. Jak na 7 minut muzyki dzieje się tu zdecydowanie za mało. Muzycy kręcą się wokół jednego tematu, który jednak jakoś nie potrafi skutecznie chwycić, w wyniku czego utwór potrafi niemiłosiernie wymęczyć, a nawet nieco uśpić swoją monotonią. 


You still stood there screaming
No one caring about these words you tell
My friend before your voice is gone
One man's fun is another's hell
There times are sent to try men's souls
But somethings wrong with all you see
You, you'll take it on all yourself
Remember, misery loves company

Ożywić może natomiast The Struggle Within. To krótki, mocarny utwór, w którym niby nic szczególnego się nie dzieje, a mimo to, może się podobać i przekonuje agresją i pasją wykonania. Może nie jest to jakieś wspaniałe zakończenie, jednak jest na jako takim poziomie, i można być nim usatysfakcjonowanym. 


Reaching out for something you've got to feel
While clutching to what you had thought was real
Kicking at a dead horse pleases you
No way of showing your gratitude
So many things you don't want to do
What is it?What have you got to lose?


Wbrew opinii wcale nie małej grupy fanów Metalliki, nie uważam "Czarnego Albumu" za ich najwybitniejszy longplay. Stoję jednakże w pewnego rodzaju rozkroku, ponieważ nie uważam też, by Metallica była albumem, na którym zespół ostatecznie rozmielił się na drobne i nagrał same gnioty, na rzecz kilku bardziej chwytliwych melodii. Absolutnie. Chociaż płyta nie uchroniła się od kilku ewidentnie słabszych momentów (Holier Than Thou, Don't Tread On Me, The God That Failed, My Friend of Misery), a pod koniec album ewidentnie łapie większą zadyszkę, to i tak uważam ten longplay za rzecz udaną i pełną dobrych piosenek. Największą jego wadą jest to, że jest za długi. Ponad 60 minut muzyki to naprawdę niemało, a pod koniec zespołowi jakby skończyły się pomysły na tyle oryginalne, by przyciągnąć uwagę słuchacza. Album więc pod koniec męczy, jednak początek ma na tyle udany, że gdyby ograniczyć się tylko do, powiedzmy, dziewięciu, dziesięciu piosenek, to mógłbym dać tu 8/10. Niestety, końcówka mocno daje się we znaki, więc ostatecznie Metallica dostaje ocenę o punkt niższą, co i tak jest dobrym wynikiem. "Czarny Album" jest więc ostatnią klasyczną pozycją katalogu Metalliki, która nie dorównuje może im największym osiągnięciom, ale zawiera sporo dobrej muzyki, z którą warto się zapoznać, choć raczej nie przy jednym podejściu.

Ocena: 7/10


Metallica: 62:40

1. Enter Sandman - 5:34
2. Sad But True - 5:24
3. Holier Than Thou - 3:48
4. The Unforgiven - 6:26
5. Wherever I May Roam - 6:44
6. Don't Tread On Me - 4:01
7. Through the Never - 4:03
8. Nothing Else Matters - 6:30
9. Of Wolf And Man - 4:17
10. The God That Failed - 5:09
11. My Friend of Misery - 6:48
12. The Struggle Within - 3:56

sobota, 18 lipca 2020

Black Sabbath - na skróty (przegląd dyskografii)


Black Sabbath. Zespół, który stał się legendą. Nawet jeśli ktoś nie jest wielbicielem cięższych odmian muzyki, kojarzy tę nazwę. W trakcie niemal półwiecznej kariery grupa na stałe zmieniła oblicze metalu, i nie tylko. To właśnie Black Sabbath uważa się za protoplastów heavy metalu, chociaż członkowie się od tego odżegnują. Do dziś trwają spory, kto z tych "największych" najbardziej przyczynił się do wynalezienia tego podgatunku muzyki, jednak bezsprzecznie Sabbaci mieli na to wielki wpływ i bez nich dzisiejszy metal z pewnością nie wyglądałby tak samo.
W ciągu pięćdziesięciu lat istnienia jedynym stałym członkiem grupy był Tony Iommi - założyciel, lider i twórca ich unikatowego brzmienia. Pozostali muzycy i wokaliści zmieniali się dość często, jednak za ten najbardziej klasyczny skład uznaje się ten oryginalny, z lat 70., a więc Tony Iommi na gitarze, Geezer Butler na basie, Bill Ward na perkusji i Ozzy Osbourne na wokalu. 
Wiadomo, że na skutek tak częstych zmian personalnych, dyskografia zespołu musiała stracić na spójności. I straciła, w związku z czym w fonografii Black Sabbath znajdziemy nie tylko ponure i progresywne riffowanie, ale także sztampowy i banalny metal, który może przyprawić większość słuchaczy o mdłości. Poznawanie legend najlepiej zaczynać od tych największych i najważniejszych albumów, ale warto mieć też na uwadze, jak mają się one do reszty twórczości, albo czy rzeczywiście zasługują na kult, który wokół nich obrósł. W niniejszym opracowaniu skrótowo omawiam wszystkie studyjne wydawnictwa Black Sabbath (wliczając w to te pod szyldem "Black Sabbath featuring Tony Iommi" i "Heaven & Hell"), a także podpowiadam, które są warte uwagi, a które lepiej omijać szerokim łukiem.


Ocena: 10/10

Ośmielę się zaryzykować stwierdzenie, że debiut tego zespołu to jeden z najważniejszych albumów wszech czasów, a na pewno najważniejsze wydawnictwo w dziejach heavy metalu. To także płyta, która stworzyła nowy gatunek. Ktoś powie, że przecież to po prostu trochę ciężej zagrany blues. I będzie mieć rację, bowiem sam metal i wszystkie cięższe podgatunki rocka wywodzą się właśnie z bluesa. Led Zeppelin rok wcześniej zaczęli nieco bardziej eksperymentować z cięższymi brzmieniami, jednak to właśnie Black Sabbath zawiesił poprzeczkę nadzwyczaj wysoko i zdaje się otwierać nowy rozdział w historii muzyki. Jak to na debiutach bywa, autorski materiał przetykany jest coverami (Evil Woman - najbardziej chwytliwym utworem na płycie, wymuszonym zresztą przez wytwórnię - i genialnie rozbudowanym Warning), ale premierowe piosenki absolutnie w niczym im nie ustępują. Rozpoczynając od ikonicznych dźwięków burzy i dzwonów, które otwierają mroczny i posępny utwór tytułowy, poprzez napędzany harmonijką The Wizard, Behind the Wall of Sleep przechodzący gładko w uzależniający N.I.B., po w większości instrumentalny Sleeping Village, praktycznie nie ma tu wpadek. Wypadkową tego jest nie tylko największy i najważniejszy album Black Sabbath (choć nie najlepszy), ale i płyta, która położyła podwaliny pod rozbudowę ciężkiego rocka. Absolutny must listen.


Ocena: 9/10

W większości zestawień to właśnie Paranoid jest określane jako najlepszy album Black Sabbath, a nawet jako najważniejszy album dla heavy metalu. Ani z jednym, ani z drugim nie mogę się zgodzić. Nie jest to najlepszy album zespołu, gdyż styl Sabbathów jeszcze nie zdążył się w pełni wykrystalizować (to nastąpi dopiero na następnym longplayu), a jeśli chodzi o sam heavy metal, wcale nie powiedział tu wiele nowego. Owszem, można go za takiego uznawać, jeśli chodzi o samą popularyzację tego gatunku, mimo wszystko będę się upierać, że to jednak nie jest to samo. Jednocześnie jednak Paranoid jawi się, jako najlepsza propozycja na początek przygody z grupą. Można tu bowiem trafić na piosenki-ikony (War Pigs, kawałek tytułowy i Iron Man), a całość nie jest na tyle ciężka, by zniechęcić kogoś, kto niekoniecznie jest na to przygotowany. Warto jednak też dodać, że nieco do ideału zabrakło, więc z trzech pierwszych płyt Black Sabbath, to właśnie Paranoid uważam za najsłabszą, pomimo całej mojej do niej sympatii. 


Ocena: 10/10

Dla każdego fana jakiegokolwiek Artysty lub Zespołu, wybór ulubionego albumu bywa często zadaniem praktycznie niewykonalnym, bądź okupionym wyrzutami sumienia w rodzaju: "Ale z drugiej strony przecież ten też jest wspaniały...". Mi jednak, jako fanowi Black Sabbath, wybór najlepszego i ulubionego longplaya nie przysporzył bólu głowy. Bez mrugnięcia okiem wskazuję zawsze na Master of Reality. Dlaczego? Z prostego powodu: bowiem to właśnie na tej płycie ostatecznie ukształtował się styl grupy, a muzycy znaleźli świetny balans pomiędzy ciężarem, a przebojową wręcz momentami melodyjnością (spora zasługa w tym Ozzy'ego - wielkiego fana Beatlesów). Praktycznie nie ma na tej płycie - a przynajmniej ja nie jestem w stanie wskazać - słabszego momentu. Co utwór to killer. Przebojowe Sweat Leaf, chwytliwe After Forever z tekstem ostatecznie odcinającym zespół od podejrzeń o satanizm, sludge metalowe i mega-ciężkie Children of the Grave, jeszcze potężniejsze i ociężałe Lord of This World, delikatne i poruszające Solitude, a na sam koniec dostajemy wielowątkowe, doom metalowe Into the Void. Ta płyta po prostu powala od początku do końca i zawsze robi na mnie ogromne wrażenie. Jeśli ktoś jeszcze nie słuchał, to polecam nadrobić, bo wstyd nie znać.


Ocena: 9/10

Dzięki pierwszym trzem albumom, zespołowi udało się wejść do muzycznej ekstraklasy. Mogli więc pozwolić sobie na zamknięcie się w studiu i poszukiwanie nowych brzmień. Większość czasu, który jednak mieli spędzić na nagrywaniu, przeznaczyli raczej na faszerowanie się kokainą, alkoholem i innymi używkami. Trzeba jednak przyznać, że te ekscesy zaowocowały bardzo dobrym albumem. Nie da się nie wyczuć wpływu narkotyków w takich utworach jak Wheels of Confusion, Supernaut, Snowblind czy Under the Sun. (Swoją drogą własnie te 4 kompozycje, otwierające i zamykające kolejne strony longplaya, to najlepsze momenty Vol. 4). Poziom spada może nieco przy udziwnionym FX i raczej banalnym St. Vitus Dance, ale poza tym mamy tu po prostu zestaw rewelacyjnych piosenek, które ewidentnie pokazują postępujący progres zespołu.


Ocena: 9/10

Sabbath Bloody Sabbath pamięta się dziś głównie przez pryzmat wybitnego utworu tytułowego. Fakt, jest to mini-arcydzieło, najlepszy moment krążka i jeden z lepszych utworów Black Sabbath, jednak byłaby to spora krzywda dla tej płyty, gdyby powiedzieć, że poza nim nie ma tu dobrej muzyki; bo jest i to całkiem sporo. Muzycy nie kombinowali może za dużo, jeśli chodzi o same kompozycje, za to wydaje się, że więcej czasu poświęcili na dopracowywanie aranżacji. Bo, rzeczywiście, mamy tu nie tylko skrzypce i flety, ale w jednym utworze pojawiają się nawet dudy! Nietypowo? Owszem, ale, co ciekawe, brzmi to wciąż diablo ciężko i pod tym względem nie odstępuje ani na krok poprzednim albumom. Ozzy brzmi tu tak dobrze, jak nigdy, a Geezer wspiął się na wyżyny, jeśli chodzi o niebanalne i poetyckie teksty. Longplay może idealny nie jest, ale z pewnością zasługuje na uwagę i można spokojnie postawić go obok innych szczytowych osiągnięć Black Sabbath


Ocena: 7/10

Według powszechnej opinii, i zdaniem krytyków, Sabotage to dramatyczny spadek poziomu prezentowanego przez Black Sabbath na poprzednich albumach i początek upadku legendy zespołu. Rzeczywiście, czuć tu spadek poziomu, ale czy od razu dramatyczny? Nie uważam tak; według mnie po prostu album powstawał pod presją czasu i muzykom zabrakło czasu, by w dostatecznym stopniu dopracować materiał, w związku z czym od pewnego momentu czuć ewidentne mielizny. Jednak - byśmy się dobrze zrozumieli - znalazło się tu sporo bardzo dobrej muzyki, jak choćby ciężkie Hole in the Sky i Symptom of the Universe, rozbudowane Megalomania i The Writ (choć i w jednym i w drugim pojawiają się niepotrzebne dłużyzny). Poza tym, faktycznie, może za wiele się tu nie dzieje, a i aranżacyjnie jest raczej zachowawczo, jednak sporo tych mankamentów wynagradza klarowna i potężnie brzmiąca produkcja. Słowem: warto poznać, jednak nie na początku.


Ocena: 6/10

Przyjęło się mówić, że Technical Ecstasy to najsłabszy album z Ozzym na wokalu. Nie zgadzam się z tym. Opinia ta mogła wziąć się z faktu, iż jest to longplay zupełnie nie w stylu Black Sabbath. Jak wspomina Osbourne, Iommi miał wtedy ambicje, by brzmieli "jak Queen". Pozostałym niezbyt się to podobało, ale Tony był liderem, a z liderami się nie dyskutuje. W związku z tym, Technical Ecstasy to album mało mięsisty i  zanadto udziwniony i rozmemłany, ale absolutnie nie pozbawiony dobrej muzyki, by wspomnieć You Won't Change Me, Gypsy, All Moving Parts (Stand Still) czy She's Gone. Na osobną wzmiankę zasługuje Dirty Women, czyli absolutnie wspaniały i porywający kawałek, który spokojnie można postawić obok innych najlepszych dokonań zespołu. Generalnie jednak, Technical Ecstasy, mimo oczywistych wad, nie jest może aż tak złym albumem, acz jest płytą, która zawiera "najmniej Sabbathu w Sabbacie".


Ocena: 5/10

Materiał na Never Say Die! pisany był po odejściu Ozzy'ego z zespołu. Powstawał więc z myślą o innym wokaliście, który miał wnieść do Black Sabbath nowe oblicze i energię, której ostatnimi czasy tak brakowało przez pijaństwo Osbourne'a. Jednak Ozz uznał, że może się trochę pospieszył z tym odejściem, więc zdecydował się wrócić. Czasu jednak było niewiele na napisanie nowego materiału, więc musiał zadowolić się tym pisanym nie dla niego. Dokonano jedynie kosmetycznych poprawek, w związku z czym mamy tu do czynienia z albumem, który, gdyby nie szyld, pod którym go wydano, spokojnie można by wziąć za album jakiegoś innego zespołu. Praktycznie nie czuć tu Black Sabbath, a ponadto dobrych utworów jest tu zaskakująco niewiele. Wyróżniają się jedynie Never Say Die, Johnny Blade, Junior's Eyes i Air Dance. Cała reszta prezentuje się po prostu przeciętnie i nie zostaje na dłużej w pamięci. Podobnie jak i cały album, który uważam za najsłabszy krążek klasycznego okresu Black Sabbath. Nic dziwnego, ze krótko po jego wydaniu Iommi wywalił Ozzy'ego, który na poważniejszy powrót do zespołu musiał czekać prawie 20 lat.


Ocena: 8/10

Po porażkach poprzednich dwóch albumów, a także na skutek coraz bardziej opłakanego w skutkach uzależnienia od używek, Iommi wykopał z zespołu Ozzy'ego na dobre. Jego miejsce zajął Ronnie James Dio znany z zespołu Rainbow. Oczekiwania były spore. Rainbow był wtedy bieżącym towarem, a Black Sabbath miał status gasnącej i wypalonej gwiazdy. Czy Dio uda się podciągnąć trochę Sabbathów? Udało się, a efektem tej współpracy jest naprawdę udany album. Może nie ma nawet startu do pierwszych pięciu płyt Black Sabbath, jednak zdecydowanie trzyma fason, a nawet nieco zaciera niesmak po Technical Ecstasy i Never Say Die! Trzeba pamiętać, że to jednak zupełnie inny Black Sabbath; mrok i ciężar zostały drastycznie ograniczone, na rzecz większej teatralności i o wiele prostszego grania. Oczywistą oczywistością tego albumu jest utwór tytułowy - epicki w wydźwięku, z rewelacyjnym riffem i wspaniałymi wokalami Dio. Ale na tym lista dobroci się nie kończy, bowiem mamy tu też Children of the Sea, Die Young i Lonely is the Word, ale coś dla siebie znajdą także miłośnicy prostszego i bardziej motorycznego grania (Neon Knights, Lady Evil). Zabierając się za ten album trzeba mieć świadomość, że Dio to nie Ozzy, i Sabbath z Dio to już nie jest Sabbath z Ozzym. Zabierającym się za dokonania zespołu, polecałbym raczej pierwsze kilka płyt z klasycznego okresu, ale jeśli ktoś ma je już za sobą, to w kolejne etapy można jak najbardziej wejść z Heaven and Hell.


Ocena: 8/10

Powiem krótko: jeśli komuś spodobało się Heaven and Hell, to jest spora szansa, że i Mob Rules podejdzie mu do gustu. Czemu tylko "szansa"? Ano, bowiem jest to album, do którego muzycy postanowili dodać nieco ciężaru znanego i kojarzonego z pierwszego oblicza Black Sabbath. Czy wyszło to muzyce na dobre? Zdecydowanie tak. Mimo, że wciąż nie da się nie zauważyć, jak mocne piętno na grupie odciska Dio, to mamy tu zdecydowanie więcej ponurego klimatu i złożoności piosenek, aniżeli teatralności i niepotrzebnej egzaltacji. (Chociaż, uspokajam fanów, i tych tu nie zabraknie).


Ocena: 7/10

Ronnie James Dio z zespołu odszedł, więc znów trzeba było szukać nowego wokalisty. Na szczęście szukać daleko nie trzeba było, gdyż z ochotą swojego głosu udzielił Ian Gillan z Deep Purple. Efektem tej współpracy jest jedyna płyta z Gillanem na wokalu, zatytułowana Born Again. Powiem tyle: może nie jest to Sabbath, który lubię, ale w perspektywie ich kolejnych dokonań, ten album prezentuje się naprawdę w porządku. Rzecz jasna nie da się nie odczuć tu elementów stylu Deep Purple, jednak ostatecznie powstała całkiem niezła, hard rockowa płyta z tak udanymi piosenkami jak Trashed, Disturbing the Priest, Zero the Hero i Keep It Warm. Nie jest to może jakieś szczytowe osiągnięcie, ale słucha się tego naprawdę bardzo przyjemnie.


Ocena: 6/10

Wydaje się, że jedynym momentem, w którym Tony Iommi stracił serce do Black Sabbath, był rok 1985. Wtedy właśnie wziął się za przygotowania swojego solowego albumu. Wytwórnia nie chciała jednak się zgodzić i spór ten zaowocował dziwacznym szyldem "Black Sabbath featuring Tony Iommi". Odsłuch płyty pokazuje jednak, że to Iommi miał rację, bowiem materiał tu zawarty, absolutnie w niczym nie przypomina Black Sabbath. Tony zdaje się kontynuować tu nurt podjęty na Born Again a więc melodyjny i szybki hard rock. Próżno szukać tu ociężałych i walcowatych riffów, czy też posępnego klimatu. W tym kontekście muszę więc początkującym słuchaczom Seventh Star odradzić. Zachęcam jednak, by kiedyś po nią sięgnąć, bowiem suma sumarum słucha się tego wcale nie tak najgorzej. Owszem, rewelacji też nie ma, ale jako płyta lecąca w tle - sprawdza się znakomicie.


Ocena: 3/10

Po wielkiej komercyjnej klapie, jaką okazał się Seventh Star, Iommi uznał że nie ma co się wygłupiać, tylko zakasać rękawy i wziąć się za kolejną reaktywację Black Sabbath. Tym razem na wokalistę wybrał Ray'a Gillena. Ten jednak szybko się wykruszył, a na jego miejsce wskoczył Tony Martin, którego rola ograniczyła się właściwie tylko do odśpiewania partii w piosenkach napisanych jeszcze z Gillenem. Już pół biedy, że Martin brzmi tu, jakby był myślami już w taksówce, która ze studia zawiezie go do domu. Główny problem polega na tym, że kompozycje są tak miałkie i odtwórcze, że to aż boli. Momenty, o które można zaczepić się uchem, są tak nieliczne, że nawet nie ma co o nich tu wspominać. Jak dla mnie to po prostu jedna z najsłabszych płyt Black Sabbath, po którą absolutnie nie warto sięgać na żadnym etapie poznawania dokonań zespołu.


Ocena: 4/10

W czym Headless Cross jest lepszy od The Eternal Idol. Właściwie w niczym. To wciąż mało ambitna, wpadająca jednym, a wypadająca drugim uchem, metalowa, sztampowa papka. Jak się zastanowić, to Headless Cross może mieć nieznaczną przewagę wobec drugiego tylko w jednej kwestii: można wskazać tu z czystym sercem naprawdę dobre utwory. Są to: The Gates of Hell, Headless Cross, When Death Calls i Nightwing. Reszta to jednak powtórka z The Eternal Idol, a więc odtwórcza i mało interesująca rąbanka, która zupełnie niczym nie jest w stanie mnie zainteresować. 


Ocena: 7/10

Bardzo podziwiam Tony'ego Iommiego. Głównie za to, że mimo serii ciągłych porażek, wciąż miał na tyle wiary i nadziei w Black Sabbath, że ciągnął to dalej, wierząc, że pewnego dnia los się odmieni. Jak to się mówi: do trzech razy sztuka. Po dwóch wybitnie nieudanych płyt z Martinem, wreszcie się udało. Tyr może daleko do poziomu klasycznych dokonań zespołu, jednak wreszcie możemy mówić o tworze spójnym, z naprawdę dobrymi kompozycjami, i który wywołuje jakiekolwiek emocje podczas słuchania. To też zupełnie nowe podejście do muzyki Sabbathów, bowiem zawarte tu utwory charakteryzuje epickie, potężne i podniosłe brzmienie. Oczywiście, w ślad za tym nieraz idzie teatralność i manieryzm, jednak jest to w ilościach, które da się jakoś przeboleć. Jest tu parę gorszych momentów, ale - nie ma co się oszukiwać - Tyr to najbardziej udany album Black Sabbath od czasu Born Again. Jeśli więc ktoś chce poznawać dokonania zespołu z Martinem w składzie, polecam zacząć od Tyr właśnie. I na tym skończyć.


Ocena: 8/10

Nie oszukujmy się, Tony Martin nie był zbyt medialnym nazwiskiem i mało kto o nim słyszał. Oczywiste było więc, że jedyną szansą na renesans popularności Black Sabbath, było przyciągnięcie do składu jakiegoś znanego nazwiska. Ian Gillan, mimo że z pewnością jest znanym wokalistą, nie zagwarantował Born Again większego sukcesu, gdyż po trzeciej zmianie wokalisty, publiczność dała już sobie spokój, uznając że Black Sabbath miota się bez ładu i składu, szukając na siebie jakiegoś pomysłu. Jedynym wyjściem pozostało więc nagrać nową płytę z którymś z pierwszych dwóch wokalistów. Z Ozzym Iommi wciąż był śmiertelnie pokłócony (sprawy nie poprawił też dokument Don't Blame Me: The Tales of Ozzy Osbourne, w którym Osbourne swobodnie nadawał na byłego kolegę, bez krępacji wskazując kolejne przywary Tony'ego), więc pozostawał tylko Dio. Ten na szczęście uznał, że trzeba zakopać topór wojenny i znów się zjednoczyć. Tak właśnie powstał Dehumanizer. Ta płyta to z pewnością najcięższe i najmniej przystępne wydawnictwo Black Sabbath. Nie znaczy to jednak, że jest najlepsze. Czuć, że muzycy mniej wagi przykładali do samych kompozycji, a więcej do ponurego i mrocznego wydźwięku, który miał dosłownie przytłaczać słuchacza. I to się udało, bowiem bardzo trudno przyswoić całą płytę przy jednym podejściu. Jest to mocno zauważalna zmiana, jednak to wciąż jest ten stary "Sabbath z Dio", i kto akceptował Heaven and Hell i (zwłaszcza) Mob Rules, to jest spora szansa, że i na Dehumanizer znajdzie coś dla siebie.


Ocena: 2/10

Po ponownej kłótni z Dio (bez wdawania się w szczegóły powiem tylko, że chodziło o supportowanie Ozzy'ego, co Ronnie uważał za największą hańbę i potwarz dla jego artyzmu), co poskutkowało jego odejściem, Iommi znów stracił gwarant popularności i powodzenia. Poprosił więc ponownie o pomoc Martina. Jeśli ktoś ma nadzieję na powtórkę Tyr, to lepiej niech w ogóle tego albumu nie włącza. Jeśli ktoś ma nadzieję na jakąkolwiek przyzwoitą muzykę lepiej niech tego nie włącza, bo ta płyta to po prostu metalowa sztampa dla nastolatków, którzy uważają każdy kawałek z gitarą za coś ambitniejszego (nawet okładka pasuje mi do takich młodzieżowych, heavy metalowych zespolików). Może i dałoby się tu wykroić coś dobrego, ale nie ma co nad tym długo się pochylać, bowiem Cross Purposes to po prostu jedna, wielka KATASTROFA.


Ocena: 2/10

Przy okazji Master of Reality mówiłem, że dla fana wybranie najlepszej i najbardziej ulubionej płyty Zespołu/Artysty to najczęściej rzecz bardzo ciężka. Podobnie sprawa ma się z wybraniem tej najsłabszej. W tej kwestii jednak fani Black Sabbath są zaskakująco zgodni, chóralnie mianem najgorszego albumu tej formacji okrzykując Forbidden. Może zamiast się znęcać nad tym krążkiem, powiem po prostu, co tu się jako tako broni, bo są to tylko 2 elementy: kawałek tytułowy i The Illusion of Power (pomijając występ Ice-T - tak, tego rapera). I to tyle. Cała reszta to po prostu żenada, która nie powinna być sygnowana przez jeden z najważniejszych zespołów w historii muzyki.


Ocena: 4/10

W 1996 Black Sabbath ponownie wystąpił w składzie z Ozzym Osbourne'em, który powrócił już na stałe. W Iommiego wstąpiły nowe siły i zaczął coraz głośniej mówić o nowym albumie. Ozzy jednak najpierw zajęty był promowaniem Ozzmosis, potem, w 2001 roku, nagrał solowy Down to Earth, którego promocja również zabierała zbyt wiele czasu, a doszło do tego jeszcze zamieszanie związane z serialem The Osbournes i kolejny odwyk. Iommi uznał, że w tym czasie można by nagrać coś z Dio. (Trochę to uprościłem; szczegółową historię tego, jak doszło do nagrania The Devil You Know opisuję przy okazji pełnowymiarowej recenzji tegoż albumu). Spotkali się więc Iommi, Dio, Butler i Appice, a więc skład, który był odpowiedzialny za Mob Rules i Dehumanizer. Na skutek procesu z Sharon Osbourne, Iommi nie miał już nazwy "Black Sabbath" na wyłączność, więc zdecydowali się na publikację pod nazwą Heaven & Hell, by nie było wątpliwości, kto jest za tę muzykę odpowiedzialny. I, rzeczywiście, to po prostu kolejna płyta "Sabbathu z Dio". Tylko grosza. O wiele gorsza. Ponownie skupiono się na ciężarze, jednak tu nie ma już zwyczajnych niedociągnięć, jeśli chodzi o kompozycję; one są tak wyprane z jakiejkolwiek indywidualności, że podczas słuchania, można odnieść wrażenie, że słucha się jednego, wyjątkowo długiego, męczącego i zanadto przeciągniętego utworu. Nie dajcie się zwieść: The Devil You Know to gigantyczny spadek jakości w porównaniu do poprzednich trzech płyt z Dio. Lepiej sięgnąć po tamte, a to zostawić sobie na później. A najlepiej to całkowicie porzucić pomysł na słuchanie tych wypocin.


Ocena: 9/10

Na ten powrót czekali chyba wszyscy miłośnicy ciężkiej muzyki. Studyjny album Black Sabbath z Ozzym w składzie. Jeśli jednak było takie zainteresowanie, to z pewnością i oczekiwania były niemałe. Ano, były. I co zrobił Black Sabbath? Chyba wybrał najlepsze rozwiązanie, czyli ostentacyjnie, bez ukrywania tego faktu, świadomie nawiązał do przeszłości, wydając płytę, na którą fani klasycznego Sabbathu czekali. Nawiązali do kilku oblicz swojej muzyki, fundując fanom retrospektywny album wypełniony majestatycznymi, ciężkimi, wielowątkowymi kompozycjami. Poza Live Forever praktycznie nie mam tu do czego się przyczepić. Ozzy śpiewa tu tak ponuro, jak nigdy, riffy Iommiego są ociężałe, Geezer jako basista sprawdza się znakomicie, a ponadto jako tekściarz wspiął się na wyżyny, a Brad Wilk (Rage Against the Machine) godnie zastępuje Billa Warda. Czego chcieć więcej? To po prostu album skierowany ku prawdziwym fanom, fundujący im porcję nostalgii i muzyki spod znaku "prawdziwego" Black Sabbath. A kończące Dear Father dzwony i odgłosy burzy nie pozostawiają znudzeń: to już koniec. Po wielu perturbacjach Black Sabbath kończy tak jak zaczął: przebojowo, ciężko, bluesowo, ponuro, mrocznie, ale przede wszystkim z pasją i w wielkim stylu.

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...