środa, 30 września 2020

"Surfin' USA" - The Beach Boys [Recenzja]



Surfin' Safari, mimo wpisania się w muzyczny trend modnego wówczas surfowania, nie odniosła wielkiego sukcesu, a The Beach Boys wciąż zostawali zespołem znanym jedynie wąskiej grupie odbiorców. Nie zrazili się tym jednak i od razu przystąpili do zbierania materiału na kolejny album. W proces pisania mocno zaangażował się po raz pierwszy Brian Wilson, który brał udział w powstawaniu aż ośmiu piosenek (z czego dwie napisał samodzielnie). Beach Boysi do studia weszli już 3 miesiące po premierze Surfin' Safari i większość utworów nagrali w pierwszym tygodniu 1963 roku, chociaż oficjalnie sesje trwały aż do 12 lutego. Mimo że wciąż były nadzorowane przez jednego z nadwornych producentów Capitol Studios, Nicka Veneta, to swoje pierwsze realizatorskie i producenckie kroki właśnie podczas pracy nad tą płytą stawiał też Brian Wilson, po raz pierwszy nakładając na siebie wokale i nieco eksperymentując, chociaż były to raczej wprawki i pierwsze nieśmiałe próby. Na jego odważniejsze i, jak na tamte czasy, kontrowersyjne i nowatorskie producenckie decyzje przyjdzie jeszcze czas.
Surfin' USA odniósł wielki sukces, trafiając na 2. miejsce list przebojów w USA, gdzie spędził 78 tygodni i pokrył się złotem. To właśnie ta płyta dała Beach Boysom rozpoznawalność (na razie tylko w ojczyźnie, gdyż w Stanach Surfin' USA został wydany dopiero 2 lata później, gdzie również odniósł sukces). Również krytycy bardzo ciepło przyjęli longplay, a utwór tytułowy (jako wiodący singiel) stał się mega-przebojem, do dziś będąc jedną z wizytówek The Beach Boys.

Album rozpoczyna piosenka tytułowa, a więc prawdopodobnie największy przebój The Beach Boys (przynajmniej tego pierwszego, surfrockowego okresu). Mało kto wie jednak, że Surfin' U.S.A. nie jest w pełni autorską piosenką. Mimo że na pierwszych wydaniach jako autor wpisany był tylko Brian Wilson, to nietrudno usłyszeć, że jest on autorem tylko tekstu, bowiem ułożył go do muzyki żywcem ściągniętej z wielkiego hitu Chucka Berry'ego - Sweet Little Sixteen. Po procesie, wszystkie późniejsze wydania od 1966 roku wzwyż mają już adnotacje, że autorami są Wilson/Berry. Na szczęście jednak Chuck nie miał o to pretensji, a nawet podczas jednego spotkania z zespołem, zapewnił ich, że uwielbia Surfin' U.S.A. Powiem tylko, że w pełni podzielam zdanie Berry'ego. To naprawdę rewelacyjna, pozytywna, lekka i poprawiająca humor pioseneczka, której przyjemnie słucha się bez wpływu na to, jaka akurat jest pora roku (chociaż wiadomo że upał i plaża zwiększają doznania luzu i relaksu). 

We'll all be planning that route
We're gonna take real soon
We're waxing down our surfboards
We can't wait for June
We'll all be gone for the summer
We're on surfari to stay
Tell the teacher we're surfin'
Surfin' U. S. A.

Kolejnym świetnym utworem jest bez wątpienia Farmer's Daughter z falsetami Briana Wilsona i świetnymi harmoniami wokalnymi pozostałych Beach Boysów. Piosenkę tę Wilson napisał wespół z Mike'iem Love, ale przytłaczająco czuć tu już charakterystyczną melodykę Wilsona, więc podejrzewam, że wkład Love'a w powstawanie kompozycji był raczej symboliczny. Rewelacyjny kawałek, którego miło się słucha.

So long
Better leave your land
Many thanks
It was mighty grand
I do
Hope to see you again
Farmer's daughter

Pierwszy utwór instrumentalny na płycie to Misirlou. Przywodzi mi nieco na myśl momentami wiodący motyw z Pulp Fiction, a momentami - z Mission: Impossible. Oczywiście oba motywy powstały znacznie później, jednak i sama kompozycja nie jest autorstwa Beach Boysów. To tradycyjna, folkowa melodia religijna ze Wschodu, co bardzo mocno czuć. Fajny, króciutki fragmencik. 
Mniej porywa mnie za to Stoked, które natomiast jest już autorstwa Wilsona. Jakoś niewiele się tu dzieje, aczkolwiek zagrane jest bardzo fajnie i z odpowiednią porcją energii.
Lonely Sea to natomiast już "normalna" piosenka. Oczywiście, w jej powstawaniu brał udział Wilson, tym razem wespół z Garym Usherem. Jednak i tu daje o sobie znać niezwykły zmysł melodyjny tego pierwszego, w typowej dla niego balladowej estetyce, tu utrzymanej w rytmie walca, ze świetnymi harmoniami pozostałych. Można się rozmarzyć.

This pain in my heart
These tears in my eyes
Please tell the truth
You're like the lonely sea

Po tej delikatnej balladce obudzić nas może Shut Down. To zdecydowanie energetyczny numer, który odrobinę przywodzi mi momentami późniejszy I Get Around. Z rytmu walca w Lonely Sea wpadamy prosto w dwunastotaktowego bluesa. Żwawe wokale, charakterystycznie prześcigają się z chórkami, a wszystko dodatkowo jest bardzo melodyjne i chwytliwe. Fajny numer.

Tach it up, tach it up
Buddy gonna shut you down

It happened on the strip where the road is wide
Two cool shorts standin' side by side
Yeah, my fuel injected Stingray and a four-thirteen
Revvin' up our engines and it sounds real mean

No i znów Wilson z Lovem w natarciu. Ich kolejna wspólna piosenka na płycie nosi tytuł Noble Surfer. Mamy tu kolejny zacny przykład melodyki Briana z szybkimi zwrotkami, które co jakiś czas przeplatają się z chwytliwymi refrenami, w których raz przebija się wokal, a raz chórki. Kolejny przyjemny i udany kawałek.

The surfers call him "Noble"
And that's just what he is
He's dedicated to the mighty sea

Surfin' night and day
Never twice in one spot
He's somethin' you and I would like to be

No i znów mamy cudzy instrumental. Tym razem jest to Honky Tonk, czyli rhythmandbluesowy klasyk z lat 50. Jakoś nie porywa mnie specjalnie, ale też nie przynosi wstydu i znacząco nie obniża poziomu. Po prostu jest tak bez wyrazu.
Jeśli ktoś nie lubi falsetów Wilsona, to Lana będzie dla niego nie do przebrnięcia. Jeśli jednak ktoś je uwielbia - to powinien tej piosenki posłuchać, bo to znakomity popis skali (a przynajmniej jej górnych rejestrów), jeśli chodzi o Briana. Oczywiście reszta nie zostaje w tyle i dzielnie mu wtóruje. Milutka pioseneczka.

We'll go
So far away
So happy we will be

I'll show 
You another world
Alone with silver and gold

No i znów utwór instrumentalny, z tym że tym razem Surf Jam to już rzecz autorstwa Carla Wilsona. Szkoda tylko, że mało ciekawa.
Let's Go Trippin' - kolejna raczej średnio interesująca rzecz instrumentalna.
Na właściwy poziom wracamy za sprawą wieńczącego całość Finder Keepers. Świetna melodia od początku do końca, znakomite falsety, harmonia w refrenach... No coś rewelacyjnego. Najlepszy na tej płycie utwór duetu Wilson/Love, no i w ogóle jeden z lepszych momentów krążka.

He took off on a swell
When he saw the flag
He's just a crazy Hodaddy
Pullin' some kind of gag
He went over the falls
And now my board's
Coming back to me


Surfin' USA to z jednej strony płyta lepsza od Surfin' Safari, a z drugiej - gorsza. Na rzecz tego pierwszego przemawiają piosenki na czele oczywiście z kawałkiem tytułowym, ale też choćby Lonely Sea, Farmer's Daughter czy Finders Keepers. To Beach Boysi jakich niby zdążyliśmy już poznać, ale bardziej dopracowani i jeszcze lepiej wyśpiewujący harmonie do świetnych melodii (przeważnie) Wilsona, no i stale uśmiechnięci. Niestety, dużo słabsze jeśli chodzi o ten album jest to, że wydaje się dość niedopracowany, co znalazło odzwierciedlenie w sporej ilości utworów instrumentalnych. Chłopaki w ogóle nie czują tej stylistyki, więc wychodzi to po prostu nudnawo (broni się właściwie tylko Misirlou, chociaż to z kolei cover). Koniec końców jest więc naprawdę fajnie, aczkolwiek trzeba mieć świadomość, że robotę robią tu "prawdziwe" piosenki, a utwory instrumentalne są tylko wypełniaczami. Jako EP-ka - słucha się znacznie lepiej.

Ocena: 6/10


Surfin' USA: 24:15

1. Surfin' U.S.A. - 2:27
2. Farmer's Daughter - 1:49
3. Misirlou - 2:03
4. Stoked - 1:59
5. Lonely Sea - 2:21
6. Shut Down - 1:49
7. Noble Surfer - 1:51
8. Honky Tonk - 2:01
9. Lana - 1:39
10. Surf Jam - 2:10
11. Let's Go Trippin' - 1:57
12. Finders Keepers - 1:38

poniedziałek, 28 września 2020

"Trespass" - Genesis [Recenzja]


Po niewątpliwym niepowodzeniu From Genesis to Revelation, zespół nie załamał się, a wręcz przeciwnie - uznał, że potrzeba więcej pracy i zaangażowania, by odnieść sukces. Jak widać, od początku więc byli pewni tego, że uda im się coś osiągnąć, o ile tylko włożą w to nieco więcej wysiłku. Uznali jednak, że nie będą pchać się na siłę do radia, tak więc zapadła decyzja: zamiast skupiać się na przebojowości, skupimy się na tym, by stworzyć intrygujący album. 20 sierpnia 1969 nagrali więc 4 nowe utwory: White Mountain, Family (później przerobione na Dusk), Going Out to Get You i Pacidy. Ani krytycy, ani odbiorcy nieszczególnie się tym zainteresowali, ale panowie z Genesis nic sobie z tego nie robili, bo nagrali te utwory tylko po to, by upewnić się, że na pewno podążają w dobrym kierunku. Uznali, że tak.
We wrześniu 1969 roku musieli jednak na nowo sformować skład, bowiem opuścił ich perkusista John Silver. Na jego miejsce wskoczył John Mayhew, z który grupa jeszcze w tym samym miesiącu zaczęła koncertować. Takie oto "nowe Genesis" zamknęło się na pół roku w domku należącym do rodziców Richarda MacPhaila, gdzie zajęli się dopracowywaniem i pisaniem nowych kompozycji, które mieli zamiar niedługo grać podczas występów, a później nagrać na nowy album.
Niedługo potem ruszyli w trasę, a w londyńskim Soho ujrzał ich inżynier dźwięku w Charisma Records, który przedstawił ich swojemu szefowi - Tony'emu Strattonowi-Smithowi. To właśnie z tą wytwórnią w marcu 1970 roku Genesis podpisało kontrakt, na mocy którego dostali pełną dowolność w pisaniu i nagrywaniu muzyki. Do studia weszli w czerwcu i zostali tam do lipca, nagrywając album, który ostatecznie zatytułowali Trespass. Niedługo po wydaniu płyty z zespołu odeszli jednak Anthony Phillips (źle znosił stres związany z koncertowaniem) i Mayhew (skarżył się, że koledzy z zespołu nie chcieli go zaakceptować), na którego miejsce już w sierpniu wskoczył młodziutki Phil Collins.
Parę słów o okładce. Zaprojektował ją grafik współpracujący z wytwórnią, który miał potem pracować z Genesis przy okazji ich kolejnych albumów, Paul Whitehead. Nad obrazem zaczął pracować, jeszcze zanim płyta była ukończona, więc nie do końca wiedział, jaki będzie miała kształt, ani o czym będzie opowiadać. Słyszał na początku tylko piosenkę White Mountain, gdzie pojawiło się słowo "trespass" (ang. naruszać), które uczynił tematem przewodnim (to zresztą też skłoniło muzyków do nadania longplayowi takiego tytułu). Namalował więc króla i królową, którzy spoglądają przez okno na swoje królestwo, będąc podglądanymi przez amorka. W miarę postępu prac nad muzyką, Whitehead usłyszał też utwór The Knife, więc chwycił nóż, wbił w obraz i go rozciął, a całość sfotografował. Tak właśnie powstała okłada Trespass.
Album rozszedł się świeżo po wydaniu w ilości 6000 egzemplarzy, znajdując nabywców głównie wśród fanów Genesis, lub tych, którzy zespół słyszeli na żywo. Recenzje były umiarkowanie optymistyczne; szczególnie chwalono progres od czasu From Genesis to Revolution. Jednak po wydaniu przez grupę kolejnych albumów, zaczęto dostrzegać więcej niedostatków, więc dziś Trespass oceniany jest raczej średnio, a nierzadko wręcz słabo. Sporym powodzeniem płyta cieszyła się w Belgii (do dziś nie do końca wiadomo, dlaczego akurat tam), więc Genesis niedługo potem wyjechał tam na koncerty.

Looking for Someone
rozpoczyna się ekspresyjnym, teatralnym śpiewem Gabriela do akompaniamentu organów Hammonda. Potem dochodzą do niej pozostałe instrumenty i robi się tylko ciekawiej. Już od tej piosenki czuć gigantyczny progres, jaki muzycy zrobili od czasu From Genesis to Revelation. Mamy tu prawdziwy, progresywny, 7-minutowy utwór, który wypada doprawdy majestatycznie, ekscytująco i niebanalnie. Dużo się dzieje i absolutnie nie ma kiedy się znudzić, szczególnie, że wszyscy dają tu z siebie 100% i czuć po prostu serce w tej kompozycji. To bez wątpienia znakomita piosenka, która intryguje i nie pozwala się od siebie oderwać.

Nobody needs to discover me
I'm back again
You feel the ashes from the
Fire that kept you warm
It's comfort disappears
But still the only friend I know
Would never tell me where I go

Looking for someone
And now I've found myself a name
Come away, leave me
All that I have I will give

Tekstowo White Mountain oparte jest (dość luźno, oczywiście) na dwóch powieściach Jacka Londona - "Zew krwi" i "Biały kieł". To właśnie tu pojawia się czasownik "trespassed", od którego tytuł wziął cały album. Muzycznie to kolejny dość długi, bardzo miły w odsłuchu kawałek, aczkolwiek ograniczono tu nieco progresywność, na rzecz większej melodyjności. Mamy tu parę zmian nastrojów, ale wszystko jest raczej dość monotonne. Owszem, jest parę ciekawszych momentów, ale to raczej już końcówka utworu. Niemniej, mimo całej mojej sympatii, jak dla mnie jest to rzecz słabsza niż Looking for Someone.

Thin hung the web like a trap in a cage
The fox lay asleep in his lair
Fang's frantic paws told the tale of his sin
Far off the chase shrieked revenge

Outcast he trespassed where no wolf may tread
The last sacred haunt of the dead
He learned of a truth which only one wolf may know
The scepter and crown of a king

Visions of Angels to bardzo delikatna piosenka o przeuroczej melodyjce i ciekawym, naszpikowanym biblijnymi nawiązaniami, tekstem. Utwór miał na początku trafić na From Genesis to Revelation, jednak ostatecznie muzycy zdecydowali się go schować na szufladę. No cóż, nie wiem jak wyglądał w pierwotnej wersji, ale w takiej mówię mu zdecydowane TAK. To bardzo przyjemny, ujmujący i nieco przesłodzony kawałek, który bardzo przyjemnie się słucha i miło się do niego wraca nawet w oderwaniu od reszty longplaya.

As the leaves will crumble, so will fall my love
For the fragile beauty of our lives must fade
Though I once remember echoes of my youth
Now I sense no past, no love that ends in love

Take this dream, the stars have filled with light
As the blossom glides like snowflakes from the trees
In vengeance to a God, no-one can reach

Visions of Angels
bledną jednak w obliczu ciekawe urozmaiconego Stagnation. Tu też mamy na poczatku dość balladowe tempo, ale później pojawiają się duety gitarowe, czadowe solo na organach i piękne zakończenie przyozdobione symfoniką. Wbrew tytułowi, dużo się tu dzieje, i nie ma nawet kiedy zacząć się nudzić, bowiem piosenka hipnotyzuje od samego początku i nie pozwala się oderwać aż do końca (a pamiętajmy, że trwa niemal 9 minut).

Here today the red sky tells his tale
But the only listening eyes are mine
There is peace amongst the hills
And the night will cover all my pride
Blessed are they who smile from bodies free
Seems to me like any other crowd
Who are waiting to be saved

Dusk wypada może mniej progresywnie, ale za to bardzo satysfakcjonująco. To bardzo przyjemna balladka oparta na 12-strunowych gitarach akustycznych, regularnych wokali przeplatanych z melodyjnymi partiami chóru i, ponownie, świetnych organach. Kolejny znakomity utwór.

If a leaf has fallen
Does the tree lie broken?
And if we draw some water
Does the well run dry?

The sigh of a mother
The screaming of lovers
Like two angry tigers
They tear at each other
See how for him lifetime's fears disappear

Once a Jesus suffered
Heaven could not see him
And now my ship is sinking
The captain stands alone

Wieńczący album The Knife to bez wątpienia utwór bardzo daleki od poprzednich kompozycji. Przede wszystkim jest to piosenka o charakterze niemal hard rockowym (momentami). Mamy tu sporo zmian nastroju, jednak całość jest raczej chropowata i ostra. Dużo się tu dzieje, mamy sporo genialnych popisów instrumentalistów, no i jak dla mnie jest to po prostu strzał w dziesiątkę i najlepszy utwór na płycie.

Stand up and fight, for you know we are right
We must strike at the lies
That have spread like disease through our minds.
Soon we'll have power, every soldier will rest
And we'll spread out our kindness
To all who our love now deserve.
Some of you are going to die -
Martyrs of course to the freedom that I shall provide.


Muszę nie zgodzić się z obiegową opinią panującą o Trespass. Według niej bowiem, jest to album niedopracowany, momentami wręcz nudnawy. Nie zgadzam się z tym. Owszem, progresywnego rocka może nie ma tu zbyt wiele, jednak mnie absolutnie ujęły niepodrabialne melodie, świetne aranżacje i niepowtarzalny klimat, który unosi się nad całym nagraniem. Momentami wkrada się tu nieco monotonii, jednak absolutnie nie rzutuje to w większym stopniu na mój odbiór tego materiału, który bez wątpienia jest o niebo dojrzalszy, niż ten, który muzycy Genesis zaprezentowali na swojej poprzedniej płycie. Tam zaledwie parę piosenek zasługiwało na uwagę, tu natomiast każda ma w sobie coś, dzięki czemu warto poświęcić jej czas, by się z nią zapoznać. Mimo że całość jeszcze nie porywa jakby mogła, to jestem bardzo mile zaskoczony tym, jak dobrze to wszystko razem brzmiało. Genesis udało się mnie zaciekawić i z chęcią sięgnąć po kolejne albumy.

Ocena: 7/10


Trespass: 42:56

1. Looking for Someone - 7:08
2. White Mountain - 6:46
3. Visions of Angels - 6:53
4. Stagnation - 8:51
5. Dusk - 4:15
6. The Knife - 9:00

sobota, 26 września 2020

"Led Zeppelin II" - Led Zeppelin [Recenzja]


Led Zeppelin okazał się bez wątpienia sukcesem tak ogromnym, że chyba nikt się go nie spodziewał. Wytwórnia chciała więc - co zrozumiałe - kuć żelazo póki gorące, więc polecili zespołowi, by czasem za daleko się nie oddalał, zagrał parę koncertów, ale zaraz wrócił do studia i wziął się za robotę nad kolejnym krążkiem. Peter Grant miał jednak inne plany; wysłał Zeppelinów w ogromną trasę po całym świecie. Nie tylko jednak chodziło tu o pieniądze. Koncerty rozrastały się często do kilku godzin, gdyż muzycy na scenie sporo improwizowali i z tych właśnie jamów rodziły się kolejne utwory.
W połowie kwietnia wrócili do domu i przed wyjazdem do Stanów mieli tydzień wolnego. Uznali jednak, że po co marnować aż tyle wolnego czasu i zapadła decyzja o wejściu do studia. Tym razem jednak mieli o wiele większe środki i większe plany odnośnie kolejnego albumu, więc nagranie w 2-3 dni nie wchodziło w rachubę. Zaczęli pracę, ale już za chwilę musieli ją przerwać, by ruszyć do San Francisco. Zaczęli więc podróżować po całym świecie, wożąc ze sobą taśmy, wchodząc do różnych studiów i dogrywając kolejne elementy nowej muzyki, za każdym razem z innym inżynierem dźwięku. Za miksowanie całości Page wziął się dopiero pod koniec sierpnia. Był jednak bardzo zmęczony ciągłym nagrywaniem na walizkach, więc i zabierał się do tego raczej niechętnie. Do dziś bardzo źle wspomina okres pracy nad Led Zeppelin II i oświadcza, że nie cierpi tego słuchać, ponieważ przypominają mu się wszystkie te męczące etapy nagrywania i ciągły stres, czy na pewno zdążą się z tym uwinąć.
22 października 1969 w sklepach ukazał się Led Zeppelin II, dokonując czegoś, co wydawało się niemożliwe dla tak młodego zespołu - nie dość że nie pozwolił zdobyć szczytu list Let It Bleed zespołowi The Rolling Stones, to jeszcze strącił z niego legendarne Abbey Road Beatlesów. W Wielkiej Brytanii udało się to dopiero w lutym 1970 roku. Do dziś szacuje się, że rozeszło się ponad 20 milionów egzemplarzy drugiego albumu Zeppelinów.

Rozpoczyamy Whole Lotta Love, a wiec z pewnością nie tylko jednym z największych przebojów Led Zeppelin, ale i jednego z najbardziej ikonicznych utworów, który pomógł w zdefiniowaniu zupełnie nowego nurtu w muzyce. Nawet gdyby ktoś nigdy nie słuchał całej piosenki, to nie ma opcji, by o uszy nie obił mu się TEN riff, który rozpoczyna cały album. Co ciekawe, głębia i potęga brzmienia nie została tu wydobyta dzięki wzmacniaczom, a umiejętnie rozstawionym mikrofonom w studiu. Page mocno inspirował się tu You Need Love Willego Dixona. Podłapał to też Plant, który napisał tekst oparty na tej samej piosence, wyśpiewując go jednak raczej na wzór You Need Loving - interpretacji The Small Faces. (Po wielu bataliach sądowych o pochodzenie riffu i tekstu ostatecznie Dixon został dopisany do listy autorów piosenki). Jednak ten kawałek to przecież nie tylko motoryczny riff i chwytliwy śpiew. Rzekłbym nawet, że te elementy bledną wobec środka, kiedy to mamy prawdziwy festiwal psychodelii i przedziwnych odgłosów, które tworzą niesamowity efekt i hipnotyzują słuchacza swoją odmiennością. Ten, kto słuchał, z pewnością wie, o czym mówię. A jeśli ktoś nie słuchał - to koniecznie trzeba nadrobić, bo Whole Lotta Love to absolutny klasyk rocka, którego wstyd nie znać!

You've been coolin', baby, I've been droolin'
All the good times, baby, I've been misusin'
Way, way down inside, I'm going' to give you my love
I'm goin' to give you every inch of my love
Goin' to give you my love, hey, alright, yes, sir

Want a whole lotta love

Może mniej zniewalająco, lecz wciąż bardzo dobrze, wypada What Is and What Should Never Be. To dla odmiany ballada, jednak wyposażona w nieodłączne zaostrzenia w refrenach, które jednak nie wypadają ani topornie, ani banalnie. To jeden z pierwszych zarejestrowanych utworów podczas sesji do płyty. Nie ma co się dłużej rozpisywać - wszystkie elementy są na miejscu, a piosenka brzmi rewelacyjnie.

So if you wake up with the sunrise
And all your dreams are still as new
And happiness is what you need so bad, girl
The answer lies with you

Catch the wind, see us spin, sail away, leave today
Way up high in the sky
But the wind won't blow, you really shouldn't go
It only goes to show
That you will be mine, by taking our time

Kolejnym słynnym momentem albumu jest The Lemon Song, w którym Plant, pod płaszczykiem opowieści o wyciskaniu cytryny, przemyca parę średnio zawoalowanych erotycznych aluzji. Muzycznie jest to kolejne zapożyczenie Page'a, tym razem jednak z twórczości Howlin' Wolfa. Jakie to ma jednak znaczenie, skoro tak świetnie się tego słucha? Nie ma nawet chwili, by się nudzić, a całość jest bardzo ciekawa.

I should have listened, baby, to my second mind
Oh, I should have listened, baby, to my second mind
Everytime I go away and leave you, darling
You send me the blues way down the line

Najlepszym literackim momentem Led Zeppelin II jest bez dwóch zdań przepiękny Thank You. To własnie tu najlepiej słuchać, jak Plant rozwinął się, jako tekściarz. Funduje nam oryginalny, szczery i poruszający tekst o wdzięczności wobec ukochanej osoby. Wyśpiewuje to dodatkowo w rozbrajający sposób, a podkład muzyczny dodaje tu tylko magii i klimatu uniesienia. Jeden z moich ulubionych momentów na płycie.

Little drops of rain whisper of the pain
Tears of loves lost in the days gone by
My love is strong
With you there is no wrong
Together we shall go until we die, my, my, my
An inspiration is what you are to me
Inspiration - look, see

Heartbreaker
rozpoczynamy kolejnym słynnym riffem. Może nie jest tak ikoniczny jak Whole Lotta Love, jednak z pewnością niczym mu nie ustępuje, jeśli chodzi o motoryczność, chwytliwość i ostre brzmienie. Tu z kolei nie mamy już Planta rozmarzonego, ale tego hard rockowego, rozkrzyczanego, ale wciąż diablo melodyjnego. Ciekawostką odnośnie tego utworu może być fakt, że solówka gitarowa nagrana została już po ukończeniu całej reszty. Page wspomina, że gdy już właściwie piosenka była dopięta na ostatni guzik, przyszedł mu do głowy pomysł na solówkę, która świetnie by tam pasowała. Nagrał ją więc osobno, a potem wkleił do gotowej taśmy, stąd to nieodparte wrażenie zupełnie odstającego od reszty brzmienia gitary. Znakomity, czadowy kawałek.

Her style is new, but the face the same
As it was so long ago
But from her eyes, a different smile
Like that of one who knows

Well, it's been ten years or maybe more
Since I first set eyes on you
The best years of my life gone by
Here I am alone and blue

Some people cry and some people die
By the wicked ways of love
But I'll just keep on rolling along
With the grace of the Lord above

Living Loving Maid (She's Just a Woman) to piosenka umieszczona na stronie B singla Whole Lotta Love, jednak po jakimś czasie okazało się, że jest ona puszczana w radiu równie często, co strona A. Nic w tym dziwnego, bowiem to nie tylko utwór znacznie bardziej przystępny, ale i bardziej chwytliwy, dynamiczny i, zamiast motorycznego riffu, wyposażony w zapadające w pamięć refreny, które ciężko wyrzucić z głowy po przesłuchaniu. Fajne, proste i ostre granie.

Nobody hears a single word you say
Living, loving, she's just a woman
But you keep on talking till your dying day
Living, loving, she's just a woman

Ramble On to piosenka, która na swoją sceniczną premierę czekała aż do 2007 roku. Ciężko mi zrozumieć, czemu Zeppelini nie porywali się na granie jej na żywo, bowiem to kolejny fenomenalny numer z nieco spokojniejszymi zwrotkami, które poprzedzają nieco psychodeliczne mostki i absolutnie fantastyczne, wybuchowe refreny. Uwagę zwraca także tekst, przy pisaniu którego Plant prawie na pewno inspirował się Władcą pierścieni.

The leaves are falling all around, time I was on my way
Thanks to you, I'm much obliged for such a pleasant stay
But now it's time for me to go, the autumn moon lights my way
For now I smell the rain, and with it pain, and it's headed my way
Ah, sometimes I grow so tired
But I know I've got one thing I got to do

Nie jestem jakimś wielkim zwolennikiem solówek perkusyjnych, a tym bardziej umieszczania ich na albumach studyjnych. Może to dlatego Moby Dick nigdy nie robił na mnie szczególnego wrażenia. Oczywiście, trzeba w tym miejscu docenić kunszt Bonhama, który jest niezaprzeczalny; był to zdecydowanie jeden z najlepszych perkusistów muzyki rockowej, co nie ulega wątpliwości. Problem w tym, że takie rzeczy najzwyczajniej w świecie mnie nie jarają, więc poza docenieniem jego ogromnych umiejętności, nic dobrego więcej o Moby Dick nie powiem, bo mnie takie coś po prostu nudzi.
Znacznie ciekawiej wypada natomiast Bring It On Home (kolejna "inspiracja" Dixonem). Zaczyna się niewinnie, sennie, by po chwili rozkręcić się i zaserwować nam całą serię potężnych uderzeń, dobarwianych tu partiami harmonijki ustnej. Zakończenie z klasą.

Try to tell you baby
What you trying to do?
Trying to love me, baby
And love some other men too
Bring it on home, bring it on home
Went a little walk downtown
Messed and got back late
Found a note there waiting
It said, "Daddy, I just can't wait."
Bring it on home, bring it on home
Bring it back home, bring it back home to me, baby


Pozwolę sobie rozwiać wątpliwości już na samym początku: moim zdaniem Led Zeppelin II to album wybitny, tak samo jak debiut zespołu. Jednak na drodze do doskonałości w moim mniemaniu stanął tylko i wyłącznie Moby Dick (analogiczna sytuacja jak w wypadku Paranoid Black Sabbath i utworu instrumentalnego Rat Salad). Poza tym jednak, żadnej piosence na płycie nie mam nic do zarzucenia, bowiem Led Zeppelin po prostu pozamiatało. Każdy utwór ma swoją indywidualność, nie zlewają się w jedno, a jednocześnie razem tworzą wspaniałą całość. Od samego początku longplay chwyta za gardło i nie odpuszcza aż do końca, nie dając nam ani chwili oddechu. Ten album to praktycznie sztos za sztosem, i zanim się zorientujemy, już minął, jednak tak nas zahipnotyzował, że po jakimś czasie czujemy potrzebę, by do niego wrócić. Tą płytą Led Zeppelin udowodnili, że nie są artystami jednego albumu. Potwierdzili tu swoją wielkość i potencjał, który w nich drzemał.

Ocena: 9/10


Led Zeppelin II: 41:38

1. Whole Lotta Love - 5:34
2. What Is and What Should Never Be - 4:46
3. The Lemon Song - 6:19
4. Thank You - 4:49
5. Heartbreaker - 4:14
6. Living Loving Maid (She's Just a Woman) - 2:39
7. Ramble On - 4:34
8. Moby Dick - 4:20
9. Bring It On Home - 4:19

piątek, 25 września 2020

"S&M" - Metallica [Recenzja]


Wszystko zaczęło się od Michaela Kamena - twórcy muzyki do m.in. Szklanej pupłapki, a także współpracownika takich artystów jak Pink Floyd, czy choćby Metallica, której zaaranżował partie orkiestry na "Czarny Album". W 1997 roku wyszedł z pomysłem by zagrać cały koncert jako stara, dobra Metallica ale z wsparciem orkiestry symfonicznej. Nie było wtedy jeszcze mowy o płycie, nagraniu i tak dalej. Była po prostu chęć zrobienia czegoś nowego. Muzycy zapałali do pomysłu entuzjazmem i nawet wzięli Kamena ze sobą na parę koncertów, by mógł wczuć się w atmosferę ich muzyki. Potem rozpoczęły się negocjacje, co do układu setlisty. Z gotową listą Kamen zaszył się w swoim domu i zaczął pracę nad aranżacjami orkiestrowymi. Co ciekawe, Metallica nie miała żadnego wglądu w ich powstawanie i poznała je dopiero kilka dni przed występem, na próbie w Berkley Community Theatre.
Ostatecznie odbyły się dwa koncerty Metalliki z orkiestrą. Oczywiście, pomysł łączenia rocka (czy też metalu) z orkiestrą absolutnie nie był nowy i wszyscy doskonale o tym wiedzieli. Chcieli po prostu zrobić z Metalliką kolejny krok w ich muzycznych poszukiwaniach. Przy doborze utworów sięgnięto zarówno po stare kompozycje, jak i te pochodzące z wydanego przed dwoma laty ReLoad, ale i napisany tydzień przed występem No Leaf Clover, który powstawał gorączkowo, na kolanie, gdy muzycy musieli nie dość że uczyć się nowych wersji starych piosenek, to jeszcze nauczyć się grać nową kompozycję absolutnie od zera. 
Na koncerty zespołu w przeważającej ilości pojawili się słuchacze Metalliki. Muzycy mieli nadzieję, że może stawią się także jacyś fani muzyki symfonicznej, będący ciekawi, co też może wyjść z połączenia metalu z klasyką. Jednak jeśli jacyś przyszli, to szybko budynek opuścili, gdyż James Hetfield wspomina, że już przed przerwą widział sporo pustych miejsc. Oczywiście koncert zarejestrowano i zaraz po jego zakończeniu rozpoczęła się gorączkowa praca w studiu. Wytwórnia chciała wydać materiał, póki jeszcze sam pomysł wśród ludzi budził zaciekawienie, więc w studiu było bardzo mało czasu na miksowanie poszczególnych utworów. Mimo, że płyta powstawała z myślą, że co zagrane - to nagrane, to Ulrich ujawnił, że Kirk poprawiał w studiu swoje solówki, a Hetfield - nieliczne fałsze. Praca nad nagraniami odbywała się w ten sposób - obróbka Metalliki, obróbka orkiestry i próba zespolenia tego wszystkiego w jedną, słuchalną całość. Nie było to proste, a jednak wydawnictwo okazało się sporym sukcesem, i dziś ma już status kultowego. Mało tego - w 2019 roku doczekało się "kontynuacji", która ujrzała światło dzienne w 2020 roku.

Każdy koncert Metalliki już od lat rozpoczyna się zawsze w ten sam sposób. Bez zaskoczenia więc, po burzy braw słyszymy The Ecstasy of Gold Ennio Morricone. W wykonaniu orkiestry robi wrażenie.
Plus za to, że już na początku Meta sięga po nieoczywisty repertuar. Minus za to, że jest to The Call of Ktulu. Nie raz i nie dwa pisałem już o tym, co sądzę o "progresywnej" Metallice, więc nie będę przynudzał, pisząc o tym po raz kolejny. Ale napiszę jednak, że orkiestra została w to wkomponowana bardzo dobrze i ja takie wydanie tego utworu kupuję.
Jaka jest pierwsza myśl fana Metalliki, gdy dowiaduje się o tym, że grali z orkiestrą symfoniczną? Zapewne taka: "Oby tylko nie ta symfonika nie była tak perfidnie na siłę wciśnięta". Mam złą wiadomość: w Master of Puppets jest dodana bardzo, ale to bardzo na siłę. Ni ziębi, ni grzeje, a jedynie ma się wrażenie, że doklejona jest tam, byle tylko zaakcentować swoją obecność. Oczywiście, muszycy grają ze znakomitą werwą, ale ten aranż jest trochę zbyt gęsty i mało tu miejsca, by na czymś dostatecznie się skupić i spróbować wczuć się w muzykę.
Zupełnie inaczej sprawa się ma z mocnym Of Wolf and Man. To jeden z ciekawszych momentów koncertu. Tu orkiestra znakomicie wpasowała się w dynamiczną kompozycję, świetnie uzupełniając grę Mety. Nie ma tu zbędnego przedłużania, wszystko jest na swoim miejscu i rewelacyjnie się tego słucha.
Sprawnie użyto także symfoniki przy okazji The Thing That Should Not Be. Szkoda tylko, że sama kompozycja jest taka sobie i nie wykorzystano tu w pełni tej bardzo ciekawej aranżacji.
Fuel może i znów mamy dobry aranż, ale jakoś brakuje mi w tym wykonaniu pasji, energii i wykopu, który tak świetnie sprawdzał się  w wersji z Load. Szkoda zmarnowanego potencjału.
Żadnych uwag nie mam za to do The Memory Remains. Tu prawie wszystko jest na miejscu. Co więc jest chybione? Ano, trochę za słabo podkręcono publiczność, przez co brzmi to, jakby Hetfield dopingował pusta salę. Poza tym jednak - wszystko cacy.
Następnie mamy piosenkę napisaną specjalnie z myślą o S&M - No Leaf Clover. Chyba nie będę oryginalny - to naprawdę znakomita kompozycja, w której nie tylko mamy rewelacyjną melodię, ale też bezbłędnie wykorzystaną warstwę symfoniczną, która nadaje utworowi głębi i melodyjności.
Pięknie robi się przy Hero of the Day. Gdyby tylko nie ten monotonnie dudniący w tle Lars, byłoby nawet jeszcze lepiej.
Devil's Dance orkiestra wypada jednak odrobinę kiczowato, przez te swoje wstawki. W oryginale był to może i mało oryginalny, ale chociaż dobry i dynamiczny utwór, natomiast w tej wersji został trochę zanadto ugrzeczniony i umelodyjniony w złym tego słowa znaczeniu.
Już przy okazji recenzji Load pisałem, że dla mnie Bleeding Me to po prostu miałka i zdecydowanie za bardzo rozciągnięta ballada, która po tych ośmiu minutach jest wręcz bolesna przy słuchaniu. Tu ma wręcz 9 minut i wciąż to po prostu porcja kiczowatego wolnego grania, które zanudza słuchacza do granic wytrzymałości.


Na koncercie nie mogło oczywiście zabraknąć Nothing Else Matters. Jeśli ktoś jeszcze lubi tego słuchać, to i tu będzie miło. Ja lubię i słuchało mi się przyjemnie.
Until It Sleeps to dla mnie rzecz niepojęta. Doprawdy, nie rozumiem, dlaczego to własnie ta, tak miałka i wyprana z jakiegokolwiek polotu piosenka stała się przebojem. Na mnie nie robi jakiegoś wielkiego wrażenia. No, chyba że w wersji z S&M. Bo tu mnie autentycznie drażni.
Nawet nie wiem dokładnie, czemu, ale spore wrażenie zrobiło na mnie wykonanie For Whom the Bell Tolls. Orkiestra sprawdza się tu znakomicie, podbijając napięcie i dodając całości iście potężnego brzmienia. A James Hetfield swoimi wokalami dosłownie rozkłada na łopatki. Świetnie zagrany numer z nieprzewidywalnym aranżem, który po prostu bardzo dobrze się sprawdził.
-Human może nie ma jakiejś świetnej melodii i zapewne na jakiejś regularnej płycie byłby tylko zapchajdziurą, jednak tu, ze świetnym wykorzystaniem symfoniki, wypada naprawdę rewelacyjnie. 
Wherever I May Roam to jeden z moich ulubionych numerów Metalliki, do którego często wracam. Tu jednak zupełnie mnie nie ruszył. Ot, płynie sobie, orkiestra swoja, Meta swoje, ale razem jakoś średnio się dopełniają i tak sobie to brzmi.
The Outlaw Torn to kolejny zupełnie nijaki kawałek, który może i nie brzmi tak źle z orkiestrą, ale no jednak niedostatków kompozycyjnych nawet najlepsza symfonika nie przykryje.
Zupełnie niepotrzebna orkiestra okazuje się być przy Sad But True. Od początku czułem, że do tak ciężkiej kompozycji będzie pasować jak pięść do nosa. Niestety, tak też jest, i symfonika wręcz wprowadza trochę luzu, przez co piosenka nie wypada tak mocno, jak by mogła. A szkoda, bo bardzo ją lubię i aż przykro tego słuchać.
Naprawdę dobrze sprawdziło się natomiast "filmowe" rozpisanie smyczków w One. Dzięki temu kompozycja ma szansę wybrzmieć tu nieco inaczej, w następstwie czego, słucha się tego z niemałym zainteresowaniem i naprawdę ciekawie to wszystko brzmi.
Enter Sandman to bez wątpienia kolejny obowiązkowy punkt każdego koncertu Metalliki. Szkoda tylko, ze tu zabrzmiał tak niemrawo, wtórnie i kompletnie nieangażująco.
Battery to kolejny kawałek, który po prostu nie miał szansy się udać w aranżacji symfonicznej. I się nie udał, bowiem orkiestra wydaje się tu doklejona na siłę, z zupełnie innej bajki.


S&M to projekt udany tylko połowicznie. Nie powiem, że nie ma tu fajnych, nierzadko ciekawych połączeń Metalliki z orkiestrą, bo są. Jednak jak na ponad 2 godziny muzyki, zdecydowanie za dużo tu dłużyzn, niepotrzebnych dodatków ze strony symfoników i trochę mało metalu. Często gitary przykryte są smyczkami w takim stopniu, że zdają się być zupełnie przytępione i nie ma w nich życia. Czasem zresztą nawet i James traci impet i funduje nam wokale wyśpiewane praktycznie na autopilocie. Gdyby tak skrócić ten koncert, może to wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. W takiej formie jednak jest zdecydowanie za długi, za mało ekscytujący i momentami za mało orzeźwiający, jak na taką próbę odświeżenie repertuaru Metalliki. Nie jestem więc wielkim fanem S&M, aczkolwiek doceniam odwagę i próbę. To jednak trochę za mało, by ten album nazwać "objawieniem", "odkryciem", czy choćby "dobrą płytą". 

Ocena: 5/10


S&M: 133:13

CD 1:
1. The Ecstasy of Gold - 2:31
2. The Call of Ktulu - 9:34
3. Master of Puppets - 8:55
4. Of Wolf and Man - 4:19
5. The Thing That Should Not Be - 7:27
6. Fuel - 4:36
7. The Memory Remains - 4:42
8. No Leaf Clover - 5:43
9. Hero of the Day - 4:45
10. Devil's Dance - 5:26
11. Bleeding Me - 9:02

CD 2:
1. Nothing Else Matters - 6:47
2. Until It Sleeps - 4:30
3. For Whom the Bell Tolls - 4:52
4. -Human - 4:20
5. Wherever I May Roam - 7:02
6. The Outlaw Torn - 9:59
7. Sad But True - 5:46
8. One - 7:53
9. Enter Sandman - 7:39
10. Battery - 7:25

czwartek, 24 września 2020

"Kings and Queens" - Michał Bajor [Recenzja]


Na początku lat 90. wyjazd do Stanów Zjednoczonych nie był wcale dla Polaków tak prostą rzeczą, jak dziś. Bajor jednak - jako artysta, który odniósł niemały sukces - spełnił wszystkie konieczne warunki i wyjechał z koncertami dla Polonii. Zachłysnął się klimatem tego kraju i w końcu został w nim na ponad rok. Myliłby się jednak ten, który pomyśli że spędził tam te kilkanaście miesięcy tylko na wypoczynku lub koncertowaniu. Poznał tam polskiego biznesmena, Petera Turo, i wspólnie założyli Sonia Company. Bajorowi zamarzyło się podbicie amerykańskiego rynku, więc jako pierwszy polski artysta, uznał że nagra płytę w całości zaśpiewaną po angielsku.
Siedem miesięcy zajęło więc zbieranie materiału, nagrywanie, sprowadzenie do Stanów muzyków w Polski, Anglii, i różnych zakamarków Ameryki, a także końcowy mastering. Album nazwano ostatecznie Kings and Queens, a imię Bajora przerobiono na "Michael Bayor". Płyta odbiła się jednak zupełnie bez echa w Stanach, choć krytycy chwalili zgromadzony tam materiał. Dziś wydawnictwo to jest prawdziwym "białym krukiem" poszukiwanym przez fanów Bajora, a gdy już pojawia się na aukcjach internetowych, osiąga niebotyczne ceny. Jest to więc album kultowy w pewnych kręgach, aczkolwiek raczej zapomniany i znany tylko największym entuzjastom. No bo, umówmy się, kto mógłby pomyśleć o Bajorze, że nagrał kiedyś na wskroś amerykańską płytę przeznaczoną na podbój rynku za Oceanem?

Rozpoczynamy dość współcześnie brzmiącym (jak na lata 90.) utworem Did You Ever Cry?. To zdecydowanie piosenka o charakterze balladowym, choć nie nazwałbym jej też typowym "snujem", który ciągnie się przez te ponad 5 minut. Mimo dość jednostajnego tempa mamy tu przepiękną melodię, wokal Bajora z o wiele mniejszym natężeniem wibratta i znakomitą oprawę muzyczną. Słowem: Bajor ale jakby nie Bajor.

We've wasted all this time on foolish suffering
We've wasted all this time, we've wasted all this time, for nothing

Did you ever cry?
I know I made you sad
I know that I was bad, girl, to you

Crimes of Passion zaskakuje. To kawałek bardzo dynamiczny z wybuchowymi refrenami, damskimi wokalizami w tle, współcześnie brzmiącym aranżem i znakomitymi wokalami Bajora, który momentami jest wręcz nie do poznania.

How many cries will you hear
How many times will you really care
So many good tiimes, sandgrains
They ride - on the wind

How many times must I pray
How many times must I say be careful
So many good times, like angels
They fall right now, out of grace

We Both Know to znów ballada, jednak jakaś taka nudna. Trwa ponad 5 minut, ale coś za mało się tu dzieje, by w pełni mogła zachwycić. Trochę by to skrócić - byłoby o wiele lepiej. A tak jest po prostu "poprawnie".

We could have everything we dreamed, my love
We could have everything we owned
'Cause we had it all at one time
We let it slip away, so far away,
It seems like forever
But I still want you back
And I know you think
It's too late
Twinkle, twinkle little star
Cuts like a knife
So let's shine on

Puls stara się podbić One in a Million, jednak brakuje tu z kolei nieco bardziej dynamicznej produkcji. Wypada to nieco zbyt zgrzebnie i mało angażująco, chociaż ponownie na wyróżnienie zasługują rewelacyjne wokale.

I do all I can
When I'm down on my knees
For the sake of the lost as they drown in the seas
But my faith, it fades, it trickles away
Love was the savior, at least I can care
A one in a million
Why don't they know who I am?

Crazy Little Bars to jednak kompletna porażka, w której nie mogę znaleźć niczego na jej obronę. Nuda, mało wyróżniająca się melodia i dość ospałe wykonanie.

Don't wanna know the answer to all the questions
I feel it all deep inside
It keeps me satisfied
But when I'm feeling lonely, I wanna fly
To the edge of the lights up so high
To the star-studded bars up in the sky

Jednym z moich ulubionych momentów płyty jest natomiast zdecydowanie ponury walczyk Hello Solitude. Chwytliwa melodia, niebanalny tekst i bardzo emocjonalna interpretacja Bajora. Zdecydowanie nawet nie ma kiedy się znudzić, mimo że kompozycja trwa ponad 4 minuty i jest dość sztampowa. Wykonana jest jednak z takim przekonaniem i sercem, że nie sposób tego nie kupić.

Will it take for you to notce me too
In my grey little world that took me and hurled me
And muddled and huddled me into this space, I can't even face
A new day, a blue day, I need you, I love, I want you

Can I wait for you to show me a sign
A way to heaven, so throw me the line
A key to your life, you're lonely, you haunt me
I see you so much I can feel your touch, I need you, I love you, I want you

Tytułowe Kings and Queens to bez wątpienia piosenka nad wyraz urodziwa z chwytliwą, ale i przepiękną melodią, szczególnie w refrenach. To również utwór stosunkowo długi, jednak jest tak piękny i poruszający, że praktycznie nie czuć tych pięciu minut.

What are you gonna do
What are you gonna say
You have to find somebody else, this time I've gone away
The road may be long
But I've got to be strong
Your time is up, you had your fun, I'm walking tall, I'm on the run

Love is a Game Today w zamiarze miała pewnie być lekka, łatwa i przyjemna, wprawiająca w dobry nastrój. Jest jednak tak banalna i mało wyróżniająca się z tłumu, że działa wręcz odwrotnie. A w dodatku mostek jest tak mało melodyjny, że... lepiej przejdźmy dalej.

Some say "I do" when they don't
Some say they won't when they will
So many players around me
Love is a game today

To niedopatrzenie naprawia jednak z nawiązką Waiting for the Past. Mówię poważnie, to mógłby być radiowy hit stacji w Stanach (z obowiązkową modulacją w ostatnim refrenie). Dynamiczne tempo, chwytliwe refreny i "catchy" tekst, który można podśpiewywać wraz z Bajorem już podczas pierwszego odsłuchu.

I keep on talking to the Gods
Can hear their voices in the air
I am watching for that single sign
It's the waiting I can never really bear

Na korzyść I'll Be There mogę przytoczyć tylko jeden argument: refreny. Są, serio, przepiękne. Poza tym jednak jest naprawdę słabo i wtórnie.

Love will find a way, straight into your heart
Love can conquer all, though we're apart
When you're down, my love, don't you frown, my love
I'll be there for you in times of need

Jeśli chodzi o "love songs", to na tej płycie nie ma jednak ani jednej piosenki, która mogłaby stawać w szranki z cudownym Heaven in Your Eyes. Chwytliwy motyw na klawiszach, urzekające od pierwszego kontaktu refreny, które wpadają w ucho i ciężko się ich pozbyć, no i świetne partie Bajora. 

For all this times I've felt the pain of waiting
Through all the pain I've seen heaven in your eyes
For all this time I've felt the pain of losing
Through all the pain I've seen heaven in your eyes
For all this time I've felt the pain of silence
Through all the pain I've seen heaven in your eyes
For all this time I've felt the pain of love
And of trying to believe

Co by o Kings and Queens nie mówić, jest tu jedna piosenka, która zasługuje na miano "wybitnej" w katalogu Bajora. Mowa tu o kończącym całość utworze The Dark Street of Yesterday. Ponury nastrój, urzekająca melodia, poetycki tekst, parę nieoczywistych wolt, no i świetne, bardzo emocjonalne wokale, które nie pozwalają się od nich uwolnić, a momentami nawet wywołują ciarki. Jest jeden minus - piosenka zupełnie nie pasuje do reszty longplaya, bo po prostu jest na niego za dobra. Jednak taka wada, to żadna wada. Warto posłuchać.

The dark street of yesterda
Appears in the corners of my eyes
Through time conceals with golden seals
Kind ghosts, I can still hear your distant cries
My thoughts run wild to what could have been
Had blood remained in the pulse machine

Quiet daydreams flicker, then expire
Why does it always have to be the same
That memories are always the brightest fire
And what is real, the weakest flame


Nawet gdyby Michał Bajor był Amerykaninem i chciałby debiutować w Stanach jako piosenkarz, to taką płytą jak Kings and Queens raczej nic by nie zdziałał. Album wypełniony jest raczej miałkimi i sztampowymi kompozycjami, stworzonymi jakby w sam raz pod publiczkę. O ile uważa się ich za prostych gości potrzebujących piosenek bez większego wyrazu, za to z chwytliwymi melodiami pod nóżkę. Dla takich słuchaczy ta płyta może okazać się prawdziwym zaginionym diamentem. Dla mnie jednak jest to album kiepski, męczący i czuć po prostu, że bardzo stara się być amerykański, jednak wychodzi to sztucznie i na autopilocie. W najgorszym tego słowa znaczeniu. Owszem, znajdzie się tu parę naprawdę dobrych piosenek, jednak za mało ich jest, by uznać Kings and Queens za udany krążek.

Ocena: 4/10


Kings and Queens: 60:45

1. Did You Ever Cry? - 5:25
2. Crimes of Passion - 6:04
3. We Both Know - 5:11
4. One in a Million - 3:57
5. Crazy Little Bars - 4:41
6. Hello Solitude - 4:37
7. Kings and Queens - 5:08
8. Love is a Game Today - 4:43
9. Waiting for the Past - 4:21
10. I'll Be There - 5:40
11. Heaven in Your Eyes - 6:26
12. The Dark Street of Yesterday - 4:03

poniedziałek, 21 września 2020

"Another Side of Bob Dylan" - Bob Dylan [Recenzja]


Wielu artystów z lat 60. i 70. powtarza często utarty już frazes, który brzmi: "Wszystko zaczęło się od Beatlesów". Kariera Boba Dylana może nie zaczęła się od Beatlesów, ale Fab Four sprawiło, że zaczął myśleć bardzo poważnie nad swoim emploi, a także do tego, gdzie zmierza jako Artysta. Po The Freewheelin' Bob Dylan i The Times They Are a-Changin' został obwołany "zbuntowanym bardem młodego pokolenia". Po jakimś czasie tytuł ten jednak go zmęczył; nie chciał do końca życia pisać piosenek o bieżących wydarzeniach i śpiewać ich przez rok, bo po dłuższym czasie po prostu się zestarzeją i przestaną być aktualne, a utwory tego typu mają to do siebie, że muszą mówić o bieżących tematach. Po ultra-politycznym i zaangażowanym The Times They Are a-Changin' zaczął myśleć na poważnie o tym, czy na pewno jest dalej sens to robić. Wszystko zmieniło się wraz z "British Invasion", gdy usłyszał w radiu I Want to Hold Your Hand. Podobno zaczął krzyczeć do wszystkich: "Jasny gwint! Słyszeliście to? To jest wspaniałe!", a potem przez cały dzień nie mógł wyrzucić z głowy tej piosenki. Warstwa muzyczna, tekst i wykonanie dosłownie go zahipnotyzowały i nie pozwalały o sobie zapomnieć. Uznał więc, że pora na zmianę. (Swoją drogą, Beatlesi - a dokładniej, George Harrison - kupili w tym samym czasie we Francji longplay The Freewheelin' Bob Dylan i byli nim dosłownie zafascynowani. Zapragnęli być tacy jak Dylan. Pierwszą próbę podjął Paul McCartney na A Hard Day's Night, piosenką Things We Said Today. Potem było Beatles for Sale, a na wskroś dylanowskie okazało się Help!. Można więc powiedzieć, że Beatlesi i Dylan zainspirowali się nawzajem w tym samym czasie).
Dylan chciał jednak wciąż trzymać się oprawy folkowej, więc album znów nagrany został tylko z towarzyszeniem gitary akustycznej i harmonijki (w jednym utworze Bob zasiadł też za fortepianem), jednak jego fani musieli być w ciężkim szoku, gdy usłyszeli teksty. Żadnych tematów społecznych, żadnej krytyki polityków, żadnego głosu zbuntowanego pokolenia. Dylan śpiewał za to o miłości i sprawach przyziemnych, głównie uczuciowych. Tak właśnie należy rozumieć tytuł płyty - Another Side of Bob Dylan. Na zmianę brzmienia przyjdzie jeszcze czas, ale na razie bard pokazał zupełnie nową stronę swojej poezji, a także że potrafi pisać równie intrygujące teksty na różne tematy (tak jakby ktoś przez The Times They Are a-Changin' zapomniał już o paru miłosnych utworach na The Freewheelin' Bob Dylan). Mimo bardzo dobrego przyjęcia przez krytykę tego zwrotu w twórczości Dylana, publiczność nie była chyba jeszcze na to gotowa, bo Another Side of Bob Dylan poradził sobie komercyjnie znacznie gorzej niż poprzednie dwie płyty.

Bardzo szybko, bo już w All I Really Want to Do pojawia się coś, czego tak bardzo brakowało na całym The Times They Are a-Changin', a mianowicie - optymizm i pogodny tekst. No, ale nie sądzę, by ktokolwiek oczekiwał po społecznie zaangażowanych protest-songach radości i humoru. W bardziej personalnych wycieczkach tekstowych Dylan mógł sobie jednak na to pozwolić, w związku  czym już ta pierwsza piosenka wydaje się być promieniem słonecznym przebijającym przez ciemne chmury poprzedniej płyty. Aranżacyjnie jest utrzymana w stylu poprzedników - gitara akustyczna, wokal i nieodłączna harmonijka, po którą Bob sięga po każdej zwrotce. Udany utwór, który potrafi wprawić w dobry humor za sprawą wpadającej w ucho melodii (którą później Cher uczyniła wielkim przebojem, choć mi osobiście bardziej podchodzi oryginał Dylana) i pogodnego tekstu, bardzo dobrze wyśpiewanego przez barda.

I don’t want to fake you out
Take or shake or forsake you out
I ain’t lookin’ for you to feel like me
See like me or be like me
All I really want to do
Is, baby, be friends with you

Black Crow Blues pojawia się pierwsza nowość - pianino, za którym zasiadł sam Dylan. Muzycznie mamy tu typowy 12-taktowy blues, który no po prostu świetnie płynie i wciąga. Melodyjny śpiew, fajny tekst i aranżacja, do której Dylan jeszcze nie zdążył nas przyzwyczaić. Bardzo dobrze się tego słucha.

I was standin’ at the side road
Listenin’ to the billboard knock
Standin’ at the side road
Listenin’ to the billboard knock
Well, my wrist was empty
But my nerves were kickin’
Tickin’ like a clock

If I got anything you need, babe
Let me tell you in front
If I got anything you need, babe
Let me tell you in front
You can come to me sometime
Night time, day time
Any time you want

Spanish Harlem Incident nie wyróżnia się niczym szczególnym. No, poza kolejnym ciekawym tekstem, jednak muzycznie to kolejne luźne i raczej niezobowiązujące granie. Nie chce się może tego przełączać, ale raczej nie zachęca, by do niego wrócić.

Gypsy gal, the hands of Harlem
Cannot hold you to its heat
Your temperature’s too hot for taming
Your flaming feet burn up the street
I am homeless, come and take me
Into reach of your rattling drums
Let me know, babe, about my fortune
Down along my restless palms

Mimo całej mojej sympatii do Chimes of Freedom, nie sposób nie zauważyć, że jako utwór muzyczny, jest zdecydowanie za długi i sztucznie wydłużany. Gdyby rozpatrywać go jednak jako tekst poetycki, nie miałbym nic do zarzucenia, bowiem to znakomita, typowo budowana dla Dylana, historia pełna poetyckich wyrażeń, a jeśli chodzi o wykonawstwo, także bardzo dobrze przez niego interpretowana. Jednak bez zaznajamiania się z tekstem, Chimes of Freedom może wydać się po prostu rozciągniętą gadaniną. Także jeśli już słuchać - to z wczytaniem się w tekst, chyba że ktoś bardzo lubi takie monotonne "snuje".

Far between sundown’s finish an’ midnight’s broken toll
We ducked inside the doorway, thunder crashing
As majestic bells of bolts struck shadows in the sounds
Seeming to be the chimes of freedom flashing
Flashing for the warriors whose strength is not to fight
Flashing for the refugees on the unarmed road of flight
An’ for each an’ ev’ry underdog soldier in the night
An’ we gazed upon the chimes of freedom flashing

Czy po wydaniu The Freewheelin' Bob Dylan i The Times They Are a-Changin' ktokolwiek mógłby pomyśleć, że już rok później ten sam artysta zaśpiewa taki tekst, jak I Shall Be Free No. 10? Nie sądzę. To wyjątkowo jak na Dylana prosty tekst, który jest pozbawiony podprogowych przesłań, choć nie brakuje w nim znakomicie oddanego naturalizmu. Znów jednak - mimo, że trwa niecałe 5 minut, wydaje się zanadto rozciągnięty, choć absolutnie nie przeszkadza to w przyjemnym odsłuchu zwłaszcza chwytliwych partii harmonijki między zwrotkami.

I got a woman, she’s so mean
She sticks my boots in the washing machine
Sticks me with buckshot when I’m nude
Puts bubblegum in my food
She’s funny, wants my money, calls me “honey”

Now I got a friend who spends his life
Stabbing my picture with a bowie knife
Dreams of strangling me with a scarf
When my name comes up he pretends to barf
I’ve got a million friends!

Najbardziej poruszającą piosenką na pycie jest jednak bez wątpienia To Ramona. Tu już Dylan powraca do poetyckiej formy, serwując nam tak gorzki i dojmujący tekst, że aż ściska serce. Do tego dodał kameralną melodię, której przemiło się słucha, a w połączeniu z tekstem stanowić może niezły wyciskacz łez.

Your cracked country lips
I still wish to kiss
As to be under the strength of your skin
Your magnetic movements
Still capture the minutes I’m in
But it grieves my heart, love
To see you tryin’ to be a part of
A world that just don’t exist
It’s all just a dream, babe
A vacuum, a scheme, babe
That sucks you into feelin’ like this

Motorpsycho Nightmare to jedyny tekst na płycie, który można uznać za zaangażowany społeczenie. Dylan pokazuje więc, że nawet gdy próbuje, nie może pozostać nieczuły na otaczający go świat. Mamy tu obraz Ameryki lat 60. i histerii, którą wywołuje pojawienie się licznych kontrkultur. Tekstowo jest więc intrygująco, jednak szkoda, że nie okraszono tego jakąś lepszą kompozycją, bowiem ta jest zdecydowanie nudna i mało odkrywcza, a rzekłbym nawet, że monotonna i nudna.

Then in comes his daughter
Whose name was Rita
She looked like she stepped out of
La Dolce Vita
I immediately tried to cool it
With her dad
And told him what a
Nice, pretty farm he had
He said, “What do doctors
Know about farms, pray tell?”
I said, “I was born
At the bottom of a wishing well”

My Back Pages to rozliczenie się Dylana ze swoją dotychczasową karierą. Tak, Bob już na czwartej pycie dokonuje rozrachunku swoich popełnionych dokonań. Robi to jednak w tak poetycki i nieoczywisty sposób, że nie sposób w to nie uwierzyć. Wyrzeka się jednocześnie takiej drogi i zapowiada, że od teraz będzie szedł w innym kierunku. Całość okraszona jest chwytliwą melodią, a razem tworzą one pieśń niemal idealną.

In a soldier’s stance, I aimed my hand
At the mongrel dogs who teach
Fearing not that I’d become my enemy
In the instant that I preach
My pathway led by confusion boats
Mutiny from stern to bow
Ah, but I was so much older then
I’m younger than that now

I Don't Believe You (She Act Like We Never Had Met) to jednak rzecz o klasę niżej. Brzmi bałaganiarsko, mało przekonująco i po prostu męczy. Szkoda, bo po tak dobrej piosence jak My Back Pages czuć to wręcz podwójnie.

If she ain’t feelin’ well
Then why don’t she tell
’Stead of turnin’ her back t’ my face?
Without any doubt
She seems too far out
For me t’ return t’ her chase
Though the night ran swirling an’ whirling
I remember her whispering yet
But evidently she don’t
An’ evidently she won’t
She just acts like we never have met

Nudno wypada też "gadanina" w Ballad in Plain D, gdzie melodia jest właściwie szczątkowa. Rozumiem, że dla Dylana tekst zawsze odgrywa wiodącą rolę, ale szkoda, że w tym przypadku zapomniał skomponować do niego chociaż średnio się wyróżniającej melodii. Nie wspominając już o tym, ze znowu jest zdecydowanie za długo.

Of the two sisters, I loved the young
With sensitive instincts, she was the creative one
The constant scapegoat, she was easily undone
By the jealousy of others around her

For her parasite sister, I had no respect
Bound by her boredom, her pride to protect
Countless visions of the other she’d reflect
As a crutch for her scenes and her society

Dla odmiany kończymy na szczęście o wiele lepszym It Ain't Me Babe. Mamy tu pogodną melodię, chwytliwe frazy i ogólnie nie ma tu kiedy się nawet znudzić, bo trwa to jakieś 3 i pół minuty.

Go melt back into the night, babe
Everything inside is made of stone
There’s nothing in here moving
An’ anyway I’m not alone
You say you’re lookin' for someone
Who’ll pick you up each time you fall
To gather flowers constantly
An’ to come each time you call
A lover for your life an’ nothing more
But it ain’t me, babe
No, no, no, it ain’t me, babe
It ain’t me you’re lookin’ for, babe


Another Side of Bob Dylan to zupełnie nowe oblicze Dylana. To jednak też album wyraźnie słabszy od poprzednich dwóch. Żeby była jasność: nowości pojawiły się tylko na polu tekstowym; ktoś, kto słucha samej muzyki, może nawet nie zauważyć tej zmiany. Aranżacyjnie mamy tu znów gitarę akustyczną i harmonijkę (i pianino w jednym utworze) i to właściwie tyle. Jednakże płyta jest zanadto rozciągnięta, a kompozycyjnie jest zdecydowanie zbyt jednostajnie i monotonnie. Nie mogę jednak powiedzieć, że Dylan się nie stara, absolutnie, śpiewa znakomicie, gra z pasją, a i czuć że włożył w teksty sporo serca. Co jednak z tego, skoro mamy tu do czynienia nie z tomikiem poetyckim, a albumem muzycznym. A w tej kategorii Bob zrobił spory krok w tył, jak nie dwa.

Ocena: 6/10


Another Side of Bob Dylan: 50:37

1. All I Really Want to Do - 4:04
2. Black Crow Blues - 3:14
3. Spanish Harlem Incident - 2:24
4. Chimes of Freedom - 7:10
5. I Shall Be Free No. 10 - 4:47
6. To Ramona - 3:52
7. Motorpsycho Nightmare - 4:33
8. My Back Pages - 4:22
9. I Don't Believe You (She Acts Like We Never Have Met) - 4:22
10. Ballad in Plain D - 8:16
11. It Ain't Me Babe - 3:33

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...