niedziela, 27 października 2019

"Wings Over America" - Wings [Recenzja]


Wings Over America to najbardziej znana koncertówka Paula. Wydany 10 grudnia 1976 roku potrójny winylowy album podsumowywał amerykańską część trasy Wings Over the World. Odniósł wielki sukces, a w USA dotarł nawet na szczyt zestawień. Na początku album miał zawierać tylko dwie płyty, jednak dzięki sukcesowi bootlegu Wings from the Wings (zawierał on cały koncert z 23 czerwca w The Forum, w L.A.) zdecydowano się na poszerzenie wydanego materiału. W trakcie selekcji, McCartney musiał przesłuchać ponad 900 godzin nagrań, by wybrać te finalne 115 minut. Mimo, że Joe English - perkusista Wingsów - twierdził, że materiały były praktycznie gotowe do wydania bo zmiksowaniu, to i tak trzeba było nanieść na nie w studiu wiele poprawek. Jimmy McCulloch - basista i gitarzysta - wspomina, że overdubbing trwał miesiącami. Głównym powodem, dla którego były one koniczne była Linda McCartney. Żona Paula nie potrafiła bowiem zbytnio ani grać, ani śpiewać. O ile studio dużo wybacza, to scena wszystko weryfikuje. McCartney nie dał jednak sobie nic wytłumaczyć i uparcie twierdził, że świetnie sobie radzi. Winę za overdubbing zrzucił na Denny'ego Laine'a - gitarzystę i wokalistę - który, mimo że potrafił śpiewać, miał problem z utrzymywaniem tonacji. Rzeczywiście, wymagało to poprawek, jednak nie tak znaczących jak u Lindy.

Album rozpoczyna się dokładnie jak wspaniałe dokonanie zespołu, czyli album Venus And MarsMedley: Venus And Mars/Rockshow/Jet zawiera jednak także rockowy klasyk Paula z jego najlepszego solowego albumu - Band On the Run. Jednak po kolei; Venus And Mars wypada wspaniale i delikatnie. Rzecz jasna publiczność reaguje bardzo żywiołowo, gdy tylko słyszy pierwsze linijki wyśpiewane przez Paula. Trudno się dziwić. Zaskakuje, jak wprawnie potrafi zmienić nastrój i dostroić swój głos do zupełnego przeciwieństwa Venus And Mars, czyli do mocnego i dynamicznego Rockshow. Na płycie aranż może i był bogatszy, może i wokale bardziej dopracowane i tak dalej, jednak to właśnie w wersji koncertowej można w pełni docenić ten utwór. Koncertowa energia dodaje mu bowiem jeszcze większego kopa, dzięki czemu kawałek ten bez wątpienia potrafi postawić na nogi. Płynnie przechodzi on do równie żywiołowego Jet. Na tyle płynnie, że ma się wrażenie, że piosenka ta od początku była pomyślana, jako rozwinięcie Rockshow. Uwagę zwraca bardziej wysunięta gitara prowadząca niż w studyjnej wersji. Mimo kilku niedociągnięć względem pierwowzoru, numer wypada przekonująco, a 10-minutowy medley jak najbardziej udanie otwiera cały album.
Wings kontynuują kolejnym klasykiem z Band On the Run, czyli niemal hard rockowym Let Me Roll It. Nie ma rozczarowania. Brzmi wspaniale i żywiołowo, jak w oryginalne. Nic dodać, nic ująć.
Spirits of Ancient Egypt pałeczkę głównego wokalisty przejmuje Jimmy McCulloch. Tak jak w pierwowzorze, nie zachwyca mnie ten numer, jednak na uwagę zasługują (ponownie) świetne partie gitary, a także znakomite wokalizy zarówno McCullocha, jak i Paula w refrenach, które wprowadzają "egipski" klimat.
Medicine Jar wokalnie wkracza Denny Laine i robi to z przytupem, mimo że jego wokal nigdy specjalnie mnie nie zachwycał. Moim zdaniem, jeśli chodzi o skalę (a nawet trochę barwę), bardzo przypomina śpiew Ringo Starra. Laine zdaje się zdawać sobie z tego sprawę i pisał piosenki, które równie dobrze mógłby wykonywać perkusista Beatlesów. Na żywo wypada to po prostu poprawnie; energetycznie i żywiołowo, ale nic nad czym można by się zachwycać. Dobrze, że to właśnie ta szybka piosenka kończy pierwszą stronę pierwszej płyty winylowej wydawnictwa, gdyż wprowadza słuchacza w dobry nastrój i bez wątpienia zachęca do sięgnięcia po kolejne utwory.
Do mikrofonu powraca Paul i za pomocą piosenki Maybe I'm Amazed sprawia, że wokalne wyczyny jego kolegów z zespołu wydają się zaledwie supportem dla niego. Ta piosenka już nigdy na żywo nie zabrzmiała w ustach Paula tak potężnie, a zarazem melodyjnie. McCartney wyciąga tu wciąż bez problemów wszystkie nuty, a w refrenach wydziera się aż miło. To właśnie choćby dla takich wykonań warto sięgać po koncertówki ex-Beatlesa. 
Swoje wokalne wyczyny, które zapierają dech w piersiach, Paul kontynuuje w zjawiskowym Call Me Back Again. Zdarza mu się jednak nie utrzymać dźwięku tak długo, jak na płycie, jednak absolutnie nie jest to żadnym mankamentem tego wydania. McCartney śpiewa jak natchniony, Laine wywija na gitarze elektrycznej, a dęciaki podbijają całość.
Prawdziwy entuzjazm u publiczności wywołuje podkręcona Lady Madonna. Paul zasuwa na fortepianie zdecydowanie szybciej niż na wersji studyjnej i brzmi to świetnie. Cieszy fakt, że McCartney na tej trasie włączył do repertuaru kilka klasyków macierzystego zespołu; dotychczas nie śpiewał ich, tłumacząc się, że to wciąż jeszcze dla niego za trudne, by śpiewać piosenki Beatlesów skoro tak niedawno się rozstali. Dobrze dla muzyki, że Paul w końcu się z tym pogodził i do nich powrócił.
Szczególnie poruszająco wypada The Long and Winding Road. W tej wersji zdecydowanie ujęto tej piosence sporo patosu (chociaż najlepiej wypadło to na Let It Be... Naked), co tylko jej się przysłużyło. McCartney śpiewa tu wręcz intymnie i nie ma tu miejsca, na żadne rozdmuchane orkiestracje i chóry, które tylko przykrywały sobą wspaniałą melodię i głębię tego utworu. Tutaj jest to znakomicie słyszalne i ex-Beatles wypada tu nad wyraz przekonująco.
Lepiej niż w oryginale wypada zdecydowanie, kończący pierwszą płytę winylowego wydania, Live And Let Die. Szczególnie zachwycają dynamiczniejsze instrumentacje i świetne wokale Paula. Dopiero w wersji na żywo ujawnia się prawdziwa siła tej piosenki.
Drugą płytę rozpoczyna krótki urywek Picasso's Last Words z płyty Band On the Run. W oryginale zawierał on motywy z dwóch innych piosenek z krążka: Jet i Mrs Vandebilt. Tutaj zostały one jednak pominięte na rzecz innego ciekawego zabiegu...
... a mianowicie gładkiego przejścia do Richard Cory. Piosenka ta jest coverem utworu napisanego przez Paula Simona, a zaśpiewanego przez duet Simon & Garfunkel na ich drugim albumie Sounds of Silence. Brzmi bardzo fajnie i sympatycznie, aczkolwiek nie wnosi dużo do oryginału. Super jednak, że się tu znalazła, bo może poszczycić się dobrym wykonaniem i świetnym aranżem.
Przechodzimy do Bluebird, które zostało wzbogacone o 20-sekundowe intro w klimacie boosa novy. I to wykonanie jest po prostu wspaniałe. Muszę przyznać, że wokale Paula podobają mi się tu zdecydowanie bardziej niż na wersji studyjnej z Band On the Run, a już tam uznałem, że to jeden z najlepszych wokalnych popisów McCartneya. Ex-Beatles śpiewa tu z niezwykłym wyczuciem, dzięki czemu brzmi to cudownie, a słuchacz - gdy zamknie oczy - może bez problemu się rozmarzyć i odpłynąć.
McCartney, wracając do piosenek zespołu The Beatles, zdecydował się na same klasyki, a ponadto - na takie utwory, które bez wątpienia publiczność kojarzyć będzie, jako jego indywidualne prace. I've Just Seen a Face z albumu Help! wypada równie dynamicznie, co oryginał. Dokonano w nim pewnych kosmetycznych zmian pod względem budowy i układu kolejnych części utworu. Dzięki temu ciekawie się tego słuchało, nawet będąc tak dobrze zaznajomionym z wersją studyjną.
Blackbird. Paul musiał mieć sporo odwagi, umieszczać to w set liście tak blisko Bluebird. Już w 1973 roku, po wydaniu Band On the Run, sporo słuchaczy wskazywało podobieństwo do tego klasyka The Beatles z ich "Białego Albumu". McCartney postanowił pokazać słuchaczom, jak bardzo te piosenki są od siebie różne. Samo wykonanie jest bardzo wierne oryginałowi, a mimo to brzmi bardzo świeżo i przepięknie.
Gdy Paul postanowił powrócić do piosenek Beatlesów, stanął przed trudnym wyborem: co wybrać. Tyle znakomitych przebojów. Wybór jednego z tych utworów był jednak oczywisty i musiał się pojawić - Yesterday. Po reakcji publiczności słychać też, że to właśnie na ten numer najbardziej czekali tego wieczoru. Ja - jako słuchacz - zdecydowanie nie mam powodów do narzekań, gdyż Paul serwuje nam tu przepiękne wykonanie w nieco zmienionej aranżacji (smyczki zostały zastąpione dęciakami). Tak oto kończy się pierwsza strona drugiej płyty winylowej, bądź też pierwsza część zestawu kompaktowego.


Dalej McCartney serwuje nam You Gave Me the Answer z albumu Venus And Mars. Tym utworem rekompensuje nam zwolnienie przy poprzednich utworach. Świetnie wypadają tu partie harmonijki, na której zagrał Denny Laine, a także znakomite wokale Paula.
Muszę przyznać, że Magneto and Titanium Man nigdy mnie nie zachwycało, więc i tutaj ciężko mi to pochwalić. Szczerze mówiąc, wolałbym by Paul wykonał na przykład Wild Life, Nineteen Hundred And Eighty Five, czy choćby - co bardziej oczywiste - Mrs Vandebilt. McCartney zdecydował się jednak sięgnąć po średniaka z Venus And Mars. Brzmi to świetnie, jednak - niezależnie, jak dobre byłoby wykonanie - ciężko zachwycać się piosenką, która sama w sobie jest już średnia.
Do mikrofonu podchodzi Denny Laine i wyśpiewuje jeden z największych klasyków rocka, czyli Go Now, który największą popularność zyskał w wersji The Moody Blues. Mimo swoich ograniczeń wokalnych, Laine brzmi tu naprawdę dobrze (pytanie, na ile jest to zasługa overdubbingu), a sama piosenka porywa i słucha się tego świetnie.
Rolę głównego wokalisty ponownie przejmuje Paul i robi to w wielkim stylu; My Love to jeden z jego największych przebojów i ciężko się dziwić. Utwór ma bowiem przepiękną melodię i wcale nie takie głupie słowa. Dołożyć do tego delikatny, jedwabisty głos McCartneya i wspaniałe partie gitary Laine'a - i świetny wykon mamy właściwie gotowy. Tutaj wypada może nie tak powalająco, jak na Red Rose Speedway (brak orkiestracji jednak mocno rzuca się w uszy i ujmuje tej piosence nieco ze swojej potęgi), ale zwolennicy mniej rozbuchanych aranżacji, a także teorii "mniej znaczy więcej" powinni być jednak zadowoleni. Ja byłem.
Paul nie oszczędza nas i publiczności na koncercie i sięga po kolejny wspaniały przebój, przy którym nie da się po prostu wysiedzieć w miejscu. Listen to What the Man Said wypada równie radośnie i swobodnie, jak w wersji studyjnej i chwała Wingsom za to, że zbyt wiele tu nie zmienili. Wspaniały wykon, w którym dostajemy dokładnie to, czego się spodziewamy.
Let 'Em In to utwór otwierający album, który zespół promuje tą właśnie trasą, a więc Wings At the Speed of Sound. W tym wypadku otwiera też ostatnią, trzecią, płytę w wydaniu analogowym.Także i tutaj Wingsi postanowili dużo nie zmieniać względem aranżacji (poza tym, że zrezygnowano tu z gwizdania w bridge'u), co wyszło piosence na dobre. Paul śpiewa tu z wielką swobodą, a słucha się tego z niemałą przyjemnością.
Time to Hide na wokalu wyręcza Paula ponownie Denny Laine (ostatni już raz na tym albumie) i robi to w typowy dla siebie sposób. Przyjemnie wyśpiewuje tak charakterystyczną dla siebie, prostą melodyjkę, która wpada w ucho i jest dobrą okazją, by trochę potupać sobie nóżką.
Silly Love Songs to jeden z największych przebojów zespołu Wings, więc na tym koncercie po prostu musiał zabrzmieć. Wykonanie nie wnosi absolutnie nic do oryginału, ale wypada równie radośnie i dynamicznie, więc można powiedzieć chyba, że piosenka nic nie straciła. I bardzo dobrze, bo słucha się tego z niekłamaną przyjemnością.
Beware My Love to utwór, który po prostu do mnie nie trafia. Mamy tu może świetny tekst i wspaniałe wokale Paula, jednak ta piosenka praktycznie nie ma żadnej melodii i niestety wersja na żywo nic tu nie udoskonaliła. Wypada to bowiem tak bałaganiarsko i niedbale, jak na Wings At the Speed of Sound. Gdyby nie to, że album ten zawiera tak wiele świetnej muzyki, nie wiem czy po przesłuchaniu tego numeru chciałbym kontynuować słuchanie, bowiem ta piosenka kończy pierwszą stronę trzeciej płyty winylowej.
Drugą rozpoczyna jednak świetnie mroczny Letting Go. Szkoda, że gitara elektryczna została trochę schowana na rzecz zbyt głośnych klawiszy, na których bardzo słabo gra Linda. Gdy wchodzi wokal Paula wszystko jednak wraca do normy i piosenka brzmi zachwycająco. Szczególne wrażenie robi końcówka, która została rozbudowana o powtórzony kilkakrotnie refren, tylko w nieco szybszym tempie. Po przesłuchaniu tego, wersja studyjna już zawsze wydaje mi się wybrakowana. Ale wynagradzam sobie słuchanie jej partiami gitary elektrycznej, które tam można bez problemu wysłyszeć i się nimi zachwycić.
Nie było też możliwości, by nie pojawiło się tu Band On the Run. Ta wersja nie dodaje może dużo od siebie, ale i w przypadku tej piosenki, może to i lepiej. Uważam, że jest świetna w wersji oryginalnej i każda zmiana mogłaby jej tylko zaszkodzić, albo być uznawana za niepotrzebne grzebanie przy świętości. Wypada bardzo przekonująco i tyle wystarczy, by słuchać tego z przyjemnością.
Następnie Paul serwuje nam swój rockowy, zbanowany przez BBC, przebój Hi, Hi, Hi. Tutaj został jeszcze bardziej przyspieszony, dzięki czemu bezbłędnie dodaje energii o każdej porze dnia i nocy.
Cały ten potężny album koncertowy kończy Soily, czyli utwór napisany przez Paula w 1971 roku. Do usłyszenia był wyłącznie na koncertach Wingsów (a dla słuchaczy na nieoficjalnych rejestracjach tych występów), ale na szczęście ukazał się w wersji oficjalnej właśnie na tej płycie. Mówię "na szczęście", bowiem Soily to rock and roll z krwi i kości. Pokazuje, że McCartney świetnie się czuje pisząc tak dynamiczne i mocne piosenki. To piosenka, która równie dobrze sprawdziłaby się w roli otwierającej koncert, jak i w zamykającej. Tutaj akurat go zamyka i wypada w tym miejscu bardzo dobrze. 


Wings Over America to zdecydowanie najlepsza koncertówka Paula, a także moja droga ulubiona, jeśli chodzi o któregokolwiek z Beatlesów (zaraz po The Concert for Bangladesh). McCartney postawił przed sobą bardzo trudne wyzwanie. Nie od dziś wiadomo, że podwójne albumy odstraszają słuchaczy, sugerując im przeładowanie i zbędne przedłużanie. Ale potrójne?! Mało kto się na to porywa. Lider Wings był jednak ambitny i założył sobie, że skoro na koncertach się uda, to i na płycie utrzyma uwagę słuchacza przez 2 godziny. Wiedział na pewno, że scena rządzi się swoimi prawami, więc zdawał sobie sprawę z ryzyka. Udało mu się jednak. Mimo bardzo długiego czasu trwania, album nie nudzi i słucha się go z niesłabnącym zainteresowaniem. Piosenki płynnie przechodzą jedna w drugą, miks sprawia, że słucha się tego z jakością porównywalną z wersjami studyjnymi, a i dobór utworów nie pozostawia wiele do życzenia. Paul stanął tu przed trudnym wyzwaniem, ale wyszedł z niego obronną ręką, serwując fanom znakomity album.

Ocena: 9/10


Wings over America: 115:33

CD 1:
1. Venus and Mars/Rock Show/Jet - 9:56
2. Let Me Roll It - 3:51
3. Spirits of Ancient Egypt - 4:04
4. Medicine Jar - 4:02
5. Maybe I'm Amazed - 5:10
6. Call Me Back Again - 5:04
7. Lady Madonna - 2:19
8. The Long and Winding Road - 4:13
9. Live and Let Die - 3:07
10. Picasso's Last Words (Drink to Me) - 1:55
11. Richard Cory - 2:50
12. Bluebird - 3:37
13. I've Just Seen a Face - 1:49
14. Blackbird - 2:23
15. Yesterday - 1:43

CD 2:
1. You Gave Me the Answer - 1:47
2. Magneto and Titanium Man - 3:11
3. Go Now - 3:27
4. My Love - 4:07
5. Listen to What the Man Said - 3:18
6. Let 'Em In - 4:02
7. Time to Hide - 4:46
8. Silly Love Songs - 5:46
9. Beware My Love - 4:49
10. Letting Go - 4:25
11. Band on the Run - 5:03
12. Hi, Hi, Hi - 2:57
13. Soily - 5:10

wtorek, 15 października 2019

"Thirty Three & 1/3" - George Harrison [Recenzja]


W 1974 roku George Harrison podpisał 5-letni kontrakt z wytwórnią Dark Horse. Po spełnieniu zobowiązań wobec poprzedniej (tj. wydaniu bardzo słabego albumu Extra Texture (Read All About It)), George mógł wreszcie zacząć wydawać we własnej wytwórni płytowej, mogąc zarazem czerpać większe zyski z dochodów pochodzących od własnych albumów. Kontrakt zakładał wydanie przez Harrisona, w ciągu tych pięciu lat, czterech albumów. Początek 1976 roku ex-Beatles spędził jednak na wszystkich możliwych okołomuzycznych sprawunkach. Pierwsze sesje rozpoczęły się dopiero pod koniec maja 1976 roku. George cierpiał jednak na zapalenie wątroby, co uniemożliwiło pracę przez większość lata. Dopiero dzięki swojej żonie, Olivii Arias, która stosowała na nim leczenie niekonwencjonalne, udało mu się wyzdrowieć i wznowić nagrania.
24 maja 1976 roku rozpoczęły się sesje, na których Harrison nagrał wiodące linie dla dwunastu utworów. Gdy udało mu się zebrać skład muzyków sesyjnych, rozpoczęły się właściwe nagrania, a liczbę piosenek przycięto z 12 do 10. Sesje zakończyły się 13 września, a sam album wydany został 19 listopada. Tytuł oznacza zarówno prędkość odtwarzania płyty na adapterze, jak i wiek Harrisona, w chwili gdy nagrywał ten materiał.

Płytę rozpoczyna Woman Don't You Cry For Me - pulsujący bas i rozpoznawalne od pierwszych akordów dźwięki gitary Harrisona. Piosenkę tę George zaczął pisać już w roku 1969, jednak dokończył ją dopiero przy okazji sesji na ten album. Utwór jest żwawy i wesoły. Na uwagę zasługują (oprócz niezłych wokali) świetne partie gitary. Piosenka została umieszczona na stronie B trzeciego singla promującego album (It's What You Value). Nie jest może najwyższych lotów, jakich oczekiwać należy od ex-Beatlesa, jednak jest bardzo przyjemna w odbiorze i zgrabnie otwiera krążek.


I'm gonna leave you here
I'm gonna leave you at the station
I've got a long way to go baby
Woman don't you cry for me

Now I can't take no more
Now I don't need no complication
I've got a long way to go baby
Woman don't you cry for me

Piosenka Dear One została już jednak napisana krótko przed rozpoczęciem nagrań do Thirty Three & 1/3. Jest to zupełne przeciwieństwo poprzednika, gdyż mamy tu do czynienia z przepiękną balladą, a miejsce gitary elektrycznej, zastępuje akustyczna. Tekst piosenki dedykowany jest Paramahnsa Yogananda, autorze Autobiografii Yogi, która miała wielki wpływ na rozwój duchowy George'a. Harrison gra tu bardzo ciekawe solo na syntezatorze, dodając piosence, charakterystycznej dla tego artysty, indyjskiej nuty. Utworowi sporo brakuje do największych osiągnięć Harrisona na polu balladowym, ale i tak miło się tego słucha.

You hear my spirit sing to you
You see creation at your feet
You feel my feelings calling you
You know Dear One I love you

Dear One show me - simple Grace
Move me toward Thee - with each pace

Uznaje się, że Beautiful Girl Harrison zaczął pisać już w 1969 dla Pattie Boyd. Prawda jest taka, że nie umiał wykrzesać z siebie więcej ponad 3 pierwsze wersy. Do piosenki wrócił więc dopiero w 1976 roku, pisząc ją dla swojej kolejnej żony, Olivii Arias. George wraca tutaj do gitary elektrycznej, a także gra na niej techniką slide, natomiast za organami zasiadł Billy Preston, który daje tu po raz kolejny pokaz swojej maestrii. Szkoda tylko, że piosenka jest taka sobie. Absolutnie nie brakuje jej uroku, ani romantyzmu, jednak jakoś rozmywa się i dużo z niej w głowie nie zostaje. Jakkolwiek na wyróżnienie zasługują organy, solo gitarowe i ogółem cała instrumentacja, tak wokal Harrisona brzmi tu dziwnie beznamiętnie, jakby muzyk odrabiał pańszczyznę. Szkoda.

Never seen such a beautiful girl
Got me shaking inside
Calling on me from deep within her eyes
Not the kind you go handing around
Want to keep her right there
But this love it don't come as no surprise

And when I saw the way that she smiled at me
I knew it there and then that she was A 1
And then I felt the way she was touching me
Was something I had known I was waiting upon


This Song została wybrana na pierwszy singiel promujący album. Uważam to za jak najbardziej trafny wybór, gdyż piosenka jest dynamiczna, radosna i chwytliwa. Mimo tego nastroju, George pisał ją pod wpływem złości, jako zapis frustracji. Skomponował ją bowiem po rozprawach sądowych, które podważały oryginalność jego przeboju My Sweet Lord. Pianino i organy Billy'ego Prestona podkreślają charakter boogie całej piosenki, zaś nagłe zrywy i solo saksofonu dodaje tu tylko więcej życia i podkręcają tempo. Zdecydowanie warta uwagi piosenka. Nieambitna acz przyjemna.

This riff ain't trying to win gold medals
This riff ain't hip or square
Well done or rare
May end up one more weight to bear

But this song could well be
A reason to see - that
Without you there's no point to this song


See Yourself to najstarsza piosenka na albumie, bowiem jej początki sięgają aż 1967 roku. Została napisana jako reakcja na publiczne wyznanie Paula McCartneya, odnośnie zażywania LSD. Szkoda, że tak dobry tekst został zmarnowany przez bardzo słabą melodię, która najzwyczajniej w świecie nuży. W efekcie czego piosenka rozmywa się na tle pozostałych utworów. Tym większy żal, że ten utwór kończy stronę A płyty winylowej, zostawiając po sobie jak najgorsze wrażenie.

It's easier to hurt someone and make them cry
Than it is to dry their eyes
I got tired of fooling around with other people's lies
Rather I'd find someone that's true

Żywo zaczyna się natomiast It's What You Value. Zdecydowanie jest to też rzecz o wiele wyższych lotów od poprzednika, choć absolutnie nie nazwałbym jej czymś ambitniejszym; ot prościutka piosenka pod nóżkę. Szkoda zmarnowanego początku i ciekawego efektu nałożonego na wokal w zwrotkach, gdyż refren jest tak sztampowy i nierozróżnialny od poprzednich,  że już przy pierwszym jego wejściu, piosenka traci rozpęd i nawet porywające solo saksofonu nie jest już w stanie nadrobić tej straty.

It's all up to what you value
Down to where you are
It all swings on the pain you've gone through
Getting where you are

It's all up to what you value
In your motor car
It all rests on what it's cost you
Getting where you are
It's what you value

True Love to jedyny na płycie cover. George sięga tutaj po piosenkę Cole'a Portera z 1956 roku (niecałe 20 lat później wykonywali ją również Elton John i Kiki Dee - duet odpowiedzialny za wielki przebój Don't Go Breaking My Heart). Wersja Harrisona jest nieco bluesowa, jednak czuć, że ex-Beatles nie ma żadnego pomysłu na wykonanie tego numeru. Utwór dłuży się, a słuchanie go męczy, mimo że trwa niespełna 3 minuty. Nie ratują tego nawet cudownie przebijające się od czasu do czasu akordy gitary George'a, przywodzące na myśl My Sweet Lord.

For you and I have a guardian angel
On high with nothing to do
But to give to you and to give to me
A love forever true

Pure Smokey już w tytule zapowiada styl, którego możemy się spodziewać (oczywiste nawiązanie do Smokey'a Robinsona). Cały album Extra Texture był prawdopodobnie najbardziej soulowym krążkiem któregokolwiek Beatlesa. George tutaj odnosi się do kolejnych utworów i wykonawców z tego właśnie gatunku, oddając im hołd. Wychodzi mu to znacznie lepiej niż na całym poprzednim albumie, jednak to wciąż za mało, by uznać ten numer za przynajmniej "dobry". Przyjemnie leci w tle, jednak oryginalności w tym za grosz.

Throughout my lifetimes I'd hesitate
I'd feel some joy
But before I'd show my thanks it became too late
But now all the way I want to find the time
Stop and say
I thank you Lord for giving us each new day

Inspiracją dla napisania Crackerbox Palace było zaproszenie, które wystosował do George'a Harrisona, George Grief. Jego dom nazywał się właśnie Cracerbox Palace. Ex-Beatles zanotował sobie tę frazę na paczce papierosów, a po powrocie do domu napisał właśnie tę piosenkę. Utwór ten jest bardzo przyjemny i fajnie się słucha. Żwawa, wesoła melodia, miłe dęciaki i naprawdę wpadający w ucho refren.

I was so young when I was born
My eyes could not yet see
And by the time of my first dawn
Somebody holding me... they said

I welcome you to Crackerbox Palace
We've been expecting you
You bring such joy in Crackerbox Palace
No matter where you roam know our love is true

Prawdziwa perła czeka nas jednak na koniec. Learning How To Love You to delikatnie jazzowo-soulująca ballada napisana dla Herba Alperta, piosenkarza i jednego z szefów A&M Records. Piękna aranżacja, niebanalna melodia, delikatne wokale, zadowalający tekst... Można by słuchać i słuchać. Szkoda, że Harrison nie nagrał płyty złożonej z tak wspaniale dopracowanych numerów. Może wówczas można by mówić o prawdziwym dziele. A tak, no cóż... Pozostaje nam tylko rozpłynąć się przy Learning How To Love You.

As teardrops cloud the sight
Your eyes may never know
No truth could ever fear me
And left alone with my heart
I'm learning how to love you

Love you like you may have never seen
Move you more ways than you have been
To a point in the time where we see so much more
Than the ground that we touch
With each step so unsure


Thirty Three & 1/3 generalnie zawodzi. Po debiutanckim albumie w nowej wytwórni, można by oczekiwać od George'a próby odświeżenia bądź zredefiniowania stylu. Harrison nie wysilił się jednak i przedstawił swoim fanom zestaw mocno średnich (Woman Don't You Cry For Me, Dear OneThis Song i Crackerbox Palace) lub po prostu słabych (cała reszta) piosenek. Gdzieś w tym natłoku miernot zaplątało się jednak coś naprawdę wyższych lotów (zamykające album Learning How To Love You). Ciężko go ocenić, bowiem jest to coś lepszego od poprzednika, ale wciąż niegodne nazwiska Harrisona. Wszechogarniająca monotonia i kilka znośnych utworów to nie jest coś, czego oczekiwać możemy od ex-Beatlesa.

Ocena: 4/10

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...