niedziela, 26 stycznia 2020

"No More Tears" - Ozzy Osbourne [Recenzja]


Ozzy Osbourne kolejną dekadę rozpoczął z zespołem, który zdążył już okrzepnąć i zgrać się podczas koncertów. Do pisania przystąpili więc sam Ozzy, gitarzysta Zakk Wylde oraz perkusista. Do trzech piosenek dopisany jest ponadto perkusista Randy Castillo, a utwór tytułowy Osbourne i Wylde tworzyli wspólnie z basistą Mike'iem Inezem (który zajął miejsce basisty w zespole Ozzy'ego po odejściu Boba Daisley'a), a także z producentem nagrania, Johnem Purdellem. Dodatkowo Ozzy do pomocy przy tworzeniu utworów zaprosił swojego dobrego przyjaciela, lidera zespołu Motörhead, Lemmy'ego Kilmistera. Lemmy napisał teksty do sześciu utworów, a ostatecznie na płytę trafiły 4 z nich.
Album ten to ostatni longplay Ozzy'ego, na którym pojawiają się Randy Castillo i Bob Daisley. Z basistą Osbourne nie raz się schodził i rozchodził, jednak tym razem pożegnali się na stałe. Mimo, że w teledyskach i na trasie promującej album, widać Mike'a Ineza, to nie zagrał on na płycie ani jednego dźwięku (chociaż intro basowe do utworu tytułowego jest jego autorstwa).
Album No More Tears ukazał się 17 września 1991 roku i został bardzo ciepło przyjęty, przynosząc Ozzy'emu sukces zarówno artystyczny, jak i komercyjny, bowiem do dziś płyta pokryła się sześciokrotną platyną. 

Zaczyna się prawdziwym ciosem. Mr. Tinkertrain był piątym singlem płyty, co może zastanawiać. Tekst opowiada bowiem o pedofilii z perspektywy... pedofila. Rozpoczyna się rozmową dzieci, które szukają swojej koleżanki. Przerwana ona (rozmowa, nie koleżanka) jednak zostaje dźwiękami z pozytywki, które powoli ustępują. Po jej zakończeniu od razu zostajemy zaatakowani potężnym, mocarnym i ciężkim riffem. Potem wchodzi Ozzy i już na pierwszy rzut ucha słychać, w jak dobrej formie wokalnej się znajduje. Owszem, piosenka ma tak chwytliwy refren, że nie sposób nie dać się porwać, jednak przy tym absolutnie nie jest pozbawiona potężnych, metalowych uderzeń, które potrafią zwalić z nóg. Zwrotki są nieco lżejsze, jednak też nie całkiem, bowiem w drugiej połowie każda zdecydowanie przyspiesza. Potem mostki i wreszcie przebojowe refreny. Wszystko to prowadzi do znakomitego zwolnienia, które przypominać może wycięty fragment z jakiejś ballady Ozzy'ego. Zostaje to jednak przerwane ostrym, szybkim i brutalnym solo Wylde'a. Potem znowu powolne rozpędzanie, ostatni refren i koda, która niezmiennie wywołuje ciarki na całym moim ciele. Mr. Tinkertrain to jeden z moich ulubionych utworów Ozzy'ego i idealnie otwiera longplay.


Close the curtains and turn out the lights
Beneath my wing it's gonna be alright
A little secret just for you and me
I've got the kind of toys you've never seen
Manmade and a bit obscene
Little angel come and sit upon my knee

W kolejnym utworze, czyli I Don't Wanna Change the World palce maczał już niezawodny Lemmy, pomagając napisać Ozzy'emu jeden z lepszych tekstów, jakie Książę Ciemności zaśpiewał. Piosenka opowiada o tolerancji dla świata, ale również o "bardzo wierzących" widzach, którzy nieustannie oskarżali Ozzy'ego o bycie satanistą i sprzeniewierzanie się "boskim prawom". Z tego wszystkiego powstał znakomity, dynamiczny i mocny kawałek z bardzo wysuniętą na pierwszy plan gitarą. Zwrotka jest bardzo dynamiczna, chociaż śpiewana przez Ozzy'ego niemal a capella, a refren tylko podbija przebojowość. Piosenką tą udało się też Ozzy'emu zdobyć nagrodę Grammy w kategorii Najlepsze Metalowe Wykonanie w roku 1994. Zasłużenie, bo Osbourne pokazał tu prawdziwą klasę. Znakomity kawałek.

Tell me I'm a sinner I got news for you
I spoke to God this morning and he don't like you
You telling all the people the original sin
He says he knows you better than you'll never know him

Czas na pierwsze zwolnienie. Ballada Mama, I'm Coming Home po dziś dzień pozostaje jednym z najbardziej znanych utworów Ozzy'ego. Nic dziwnego, bo to jedna z najpiękniejszych rzeczy, które stworzył. Osbourne zaczął tworzyć tekst, jednak po zaledwie kilku wersach utknął w martwym punkcie i nie wiedział, w którą stronę pójść. O pomoc poprosił więc Lemmy'ego, który błyskawicznie dopisał słowa. "Mama" to pseudonim, którym Ozzy nazywa Sharon. No, ale teraz coś o muzyce. Zaczyna się partią akustyczną i właściwie ciągnie się ona aż do mostka, w którym wchodzi gitara elektryczna, perkusja i wszystko nabiera właściwego ciężaru. Warto zwrócić uwagę na solo, w którym Zakk przechodzi samego siebie; dał sobie na wstrzymanie i nie "masturbuje" się zanadto, a jedynie pokazuje nieco bardziej stonowaną stronę swojej gry. I dobrze, bo czasami miej znaczy więcej. Znakomicie radzi też sobie Osbourne, który najpierw śpiewa cicho i lirycznie, by po chwili wydzierać się melodyjnie i z sercem, jak tylko on potrafi. Przepiękna piosenka.

You took me in and you drove me out
Yeah, you had me hypnotized
Lost and found and turned around
By the fire in your eyes

I've seen your face a thousand times
Every day we've been apart
I don't care about the sunshine, yeah
'Cause Mama, Mama I'm coming home

No, ale Ozzy nie byłby sobą, gdyby dał nam zbyt długo odpoczywać, więc kontynuujemy z Desire, czyli typowym dla artysty, agresywnym, mocnym i ciężkim kawałkiem o jego miłości do rocka. I w tej piosence również pomógł mu Lemmy, który zresztą nawet nagrał jej cover, który ukazał się na pośmiertnej płycie lidera Motörhead, Under Cöver. Najpierw mamy niespieszny gitarowy wstęp i dopiero po niecałej minucie ruszamy pełną parą. Ozzy znakomicie wydziera się w zwrotkach, po których następuje sprawne przejście do jeszcze głośniejszych i bardziej dynamicznych refrenów. 

I always knew what I wanted to be
I knew for sure, I knew for sure
Always knew it was them or me
I wanted more, more and more
It's all right, it's O.K.
None of them people gonna take it away
They don't know like I know
And I can't stop 'cause it drives them crazy

I przyszedł w końcu czas na najlepszy numer płyty. Utwór tytułowy. No More Tears. Ze swoim czasem trwania (prawie 7 i pół minuty) jest to najdłuższy utwór nagrany przez Ozzy'ego, jeśli chodzi o jego solową dyskografię. Jednak ani przez chwilę nie ma na co narzekać. Rozpoczynamy fajnym, choć krótkim, basowym intro, by po chwili przejść do patetycznych klawiszy i Zakka grającego tu techniką slide. Po chwili wchodzi jednak Ozzy śpieając a capella jedną z najlepszych linii melodycznych, jakie wymyślił. Po latach przyznał, że tekst ten opowiada o seryjnym mordercy, który mordował prostytutki i utwór ten opowiada właśnie o jednym z takich przypadków. Podobnie jak w przypadku Mr. Tinkertrain opowieść jest prowadzona z punktu widzenia oprawcy. Po każdej zwrotce mostek prowadzi nas do prostego, acz chwytliwego refrenu. Do dziś pamiętam mój pierwszy raz z tą piosenką. Dopiero poznawałem wtedy Ozzy'ego i akurat zacząłem słuchać tej płyty i bardzo mi się podobała. Jednak, kiedy usłyszałem tę piosenkę, najpierw musiałem ją powtórzyć sobie ze 3 razy, by dopiero móc pójść dalej. Słuchałem jak zahipnotyzowany. I dziś słucham tego z tym samym uczuciem podniecenia i zafascynowania. Trudno w pełni opisać, co tu się dzieje. Po prostu warto tego posłuchać.

So now that it's over can't we just say goodbye?
I'd like to move on and make the most of the night
Maybe a kiss before I leave you this way
Your lips are so cold I don't know what else to say

I never wanted  it to end this way my love, my darling
Believe me when I say to you in love I think I'm falling here

No more tears

S.I.N. (podobnie, jak w przypadku N.I.B. kropki zostały postawione, by dodać tytułowi więcej charakteru i tajemniczości) rozpoczyna się, jak typowa ballada Osbourne'a, jednak po chwili przechodzi w kolejny, znakomity hard rockowy numer. Muszę powiedzieć jednak, że uwielbiam ten kawałek, jednak nie utrzymał poziomu poprzednich pięciu. Powtórzę: nie chodzi o to, że jest słaby, ale o to, że po przednie były po prostu za dobre. W pewnym momencie musiała się noga omsknąć i to jest właśnie ta chwila. Mimo, że uwielbiam ten utwór, te rozpędzone zwrotki, wpadające w ucho refreny, a zwłaszcza te rozładowanie napięcia po nich, to muszę powiedzieć, że to najsłabszy numer na stronie A.

Shattered dreams lay next to broken glass
I wonder if tonight will be my last
 I need an angel who can rescue me
To save me from my mental symphony

I can hear 'em, I can hear 'em
Someone wake me when it's over
I can see 'em, I can see 'em
I can see 'em over and over again

Hellraiser to ostatnia już na tej płycie piosenka, z którą pomógł Ozzy'emu Lemmy. Po raz kolejny opowiada ona o ciągłej tułaczce i przygodnym życiu rockandrollowca. Piosenka ta to po prostu ciężki, mocarny heavy metalowy numer pełną gębą, pełen popisów gitarowych Zakka, oraz jednej z najwyższych wokalnych partii Ozzy'ego w karierze. Zdecydowanie to najcięższy utwór na płycie i nie dziwne, że sięgnął po niego także Lemmy, wykonując go na albumie swojej grupy, March ör Die. Oba wykonania zasługują na uwagę, choć do mnie przemawia bardziej wersja Księcia Ciemności.

Walking out on another stage
Another town, another place
Sometimes I don't feel right
Nerves wound up too damn tight
People keep telling me it's bad for my health
But kicking back don't make it
Out of control, I play the ultimate role
But that's what lights my fire

Jedyną piosenką z płyty, która całkiem do mnie nie przemawia jest ballada Time After Time. Nie jest to tak, że jej jakoś bardzo nie lubię, albo pomijam ją jak leci. Po prostu przelatuje sobie w tle i nie wywołuje we mnie absolutnie żadnych uczuć. Tu są po prostu lepsze piosenki (ba, nawet lepsze ballady) i niestety Time After Time zostaje daleko w tyle. O wiele lepiej w to miejsce pasowałby Don't Blame Me lub Party With the Animals, które zostały dołączone do wznowienia płyty, jako odrzuty (ale jak te piosenki mogły zostać odrzucone, to doprawdy ciężko pojąć).

Time after time
I can hear them whispering
Shadows in the rain
Thinking how it might have been

Time after time
Line after line you broke me


Niespiesznie rozwija się Zombie Stomp, fundując nam półtorej minuty perkusjonaliów i dziwacznych odgłosów gitary. Warto jednak poczekać, bo jest to kolejny przebojowy, niepozbawiony jednak heavy metalowego ciężaru i hard rockowego rozpędzenia utwór. Nie zostaje może w głowie tak długo, jak reszta, jednak zabawny i wpadający w ucho refren z pewnością jest wart uwagi.

Flirting with disaster
Morning after killing me again
Hiding from the laughter
And the demons dancing round my brain

Always dancing on thin ice
I gues I'll have to pay the price
Hey, hey, do the Zombie Stamp
Thinkin' how it could have been
If I had never let them in
Hey, hey, do the Zombie Stomp

Początek A.V.H. (po rozszyfrowaniu otrzymujemy Aston Villa Highway) przywodzi na myśl piosenkę śpiewaną na Dzikim Zachodzie, gdzieś w jakiejś kantynie pośrodku niczego, w opustoszałym miasteczku. Na szczęście to tylko zmyłka, gdyż po chwili wchodzą gitary, wokal Ozzy'ego i wszystko wraca na właściwy tor. Piosenka ta bardziej niż dokonania Ozzy'ego, przypomina mi utwór, który mógłby na swój kolejny album nagrać Alice Cooper. Na szczęście uwielbiam twórczość Króla Horror Rocka, więc i ten kawałek Księcia Ciemności przypadł mi do gustu i fajnie usłyszeć Osbourne'a, w nieco innej melodyce, chociaż piosenka ma również sporo cech wspólnych z resztą twórczości Ozzy'ego. 

Riding on a train that I can't control
No one else to blame and I can't let go
In the darkness I can feel
The things that makes me crazy
Hands of madness cold as steel
I find it quite amazing

Road to Nowhere to godne zakończenie longplaya. Jest to ballada z gwałtownymi zaostrzeniami w refrenach. Najpierw mocny początek, by Ozzy lirycznie mógł wyśpiewać zwrotkę, która zostaje szybko zastąpiona o wiele cięższym i głośniejszym refrenem. O tej piosence nie umiem napisać nic ponadto, że jest to jedna z moich ulubionych ballad Osbourne'a. Wspaniały koniec płyty. Godzina minęła jak z bicza strzelił.

I was looking back on my life
And all the things I've done to me
I'm still looking for the answers
I'm still searching for the key

The wreckage of my past keeps haunting me
It just won't leave me alone
I still find it all a mystery
Could it be a dream?
The Road to Nowhere leads to me


No More Tears to zdecydowanie mój ulubiony album Ozzy'ego. Nie wiem, czy jest najlepszy (bo tutaj ma godnego rywala w postaci Diary of a Madman), ale na pewno jest to moje ulubione dokonanie płytowe Księcia Ciemności. Znalazł on tu bowiem doskonały "złoty środek" między połączeniem ciężkiego heavy metalowego brzmienia z hard rockowym wykopem i przebojowymi, chwytliwymi melodiami. Na 11 piosenek mamy tu aż 3 ballady, jednak każda (z wyjątkiem Time After Time) prezentuje wysoki poziom. Zakk okrzepł trochę i udało mu się znaleźć własny styl i przyznam się, że to mój ulubiony gitarowy album z Zakkiem. Później zaczął się już nadmiernie popisywać, robić za dużo tzw. "palcówek" i po prostu gwiazdorzyć. Tutaj zachowuje jeszcze pokorę, ale jednocześnie jest pewny siebie. Może to dlatego riffy i solówki wychodzące spod jego palców są tak znakomite. No i Ozzy. Ten gość przeszedł tu po prostu samego siebie. Każda melodia, którą tu wyśpiewuje to po prostu materiał na przebój, a i jego wokale i zaangażowanie w głosie to coś nie do opisania. Śpiewa tu najlepiej od czasów Black Sabbath i w każdą piosenkę wkłada całe serce, nic nie jest tu śpiewane na autopilocie (jak miało to miejsce na The Ultimate Sin). Jeszcze tylko mała uwaga odnośnie Don't Blame Me i Party With the Aimals: jak te piosenki nie mogły trafić na album? Moim zdaniem lepiej sprawdziłyby się zamiast Time After Time i A.V.H. Szkoda po prostu, że tak dobre utwory zostały zmarnowane. Nie ma jednak co marudzić, bowiem No More Tears, mimo że nie jest idealny, już chyba na zawsze pozostanie dla mnie szczytowym osiągnięciem Księcia Ciemości.

Ocena: 9/10

piątek, 24 stycznia 2020

"Live from Moscow 1979" - Elton John [Recenzja]


W 1977 roku Elton John wycofał się z życia publicznego. Podczas trasy promującej album Blue Moves (a dokładniej: na koncercie na stadionie Wembley) oznajmił publicznie, że to jego ostatni występ. Poczuł się zmęczony, przytłoczony nagłą popularnością i wypalony. Długo jednak na "emeryturze" nie wytrzymał, bowiem w 1978 wydał już swój kolejny album z premierowym materiałem - A Single Man. Płyta sprzedawała się tak sobie, a i poziom na nim zaprezentowany nie dorównywał może jego wcześniejszym dokonaniom, ale została przyjęty w miarę ciepło, co zachęciło Eltona do wyruszenia w trasę. Muzyk chciał podczas niej pojechać jednak też w miejsca, w których jeszcze go nie było. Wśród wymienionych krajów pojawiły się m.in. Izrael, Szwajcaria, Francja oraz Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich.
Przydałoby się nieco przybliżyć sytuację, która panowała w ZSRR. Przede wszystkim A Single Man był pierwszą płytą z Zachodu wydaną na terenie dzisiejszej Rosji. Mieszkańcy tego kraju muzykę Eltona mogli poznawać tylko z nieoficjalnych, amatorsko nagranych kaset, sprzedawanych za niebotyczne pieniądze (bywało i tak, że cena takiej taśmy była równoważna miesięcznej pensji). Kłopotem była też informacja o samych koncertach Eltona (ogłoszono 8: 4 w Leningradzie i 4 w Moskwie), bowiem ogłoszenia nie były nigdzie drukowane. Bilety trafiły do sprzedaży zaledwie miesiąc przed koncertem, a i wtedy nie było gwarancji że uda się je kupić; większość rozdano bowiem rodzinom wysoko postawionych działaczy partyjnych. Wiele fanów musiało więc obejść się smakiem, a ci, którym udało się dostać bilety, trafiali raczej na słabsze miejsca.
Zwykło się powtarzać, że Elton był pierwszym artystą zza Żelaznej Kurtyny, który przyjechał na koncert do ZSRR, jednak nie jest to do końca prawda, bowiem przed nim śpiewali tam także Boney M i Cliff Richard. Jeden dziennikarz napisał jednak: "poprzedni artyści przyjechali i zagrali, natomiast Elton przyjechał i powalił wszystkich na kolana". Elton podczas koncertów stanął jednak przed niecodzienną dla siebie sytuacją, bowiem publiczność zgromadzona na jego koncercie nie znała większości jego utworów, a warto dodać, że sięgnął po żelazne "hiciory", które wydawały mu się oczywistą oczywistością. Był to też zupełnie inny typ koncertu, do którego przywykli wówczas Rosjanie, więc zachowywali powagę, siedzieli wyprostowani, a do braw ograniczali się tylko pomiędzy utworami (mowa rzeczywiście o gościach zaproszonych, czyli poważnych urzędnikach i działaczach partyjnych). Może to budzić lekkie zażenowanie, gdy oglądamy nagrania z koncertu, gdzie Ray Cooper stara się zachęcić publiczność do klaskania, a wszyscy nie dają po sobie poznać, czy dobrze się bawią i siedzą tylko wyprostowani jak struny.
Elton wspomina, że bardzo denerwował się przed koncertami, a także w trakcie nich. Dopiero pod koniec, gdy zrozumiał rosyjską mentalność, zobaczył kraj i docenił jego piękno, trochę się rozluźnił. Mało tego, ostatni koncert w Moskwie wspomina jako najlepszy koncert w całej jego karierze.
Materiał tu prezentowany przez wiele lat krążył wśród fanów jako bootleg w raczej słabych jakościach. Dopiero w 2019 roku wydany został jako podwójny winyl z okazji Record Store Day w odświeżonej, zremasterowanej wersji. Do regularnej sprzedaży trafił zaś 24 stycznia 2020 roku w wersji analogowej, kompaktowej, a także w formatach cyfrowych.

Pierwsza połowa koncertu (w tym wypadku: pierwszy krążek) to solowy popis Eltona; słyszymy tu tylko jego wokale i fortepianowe popisy. Zaczynamy od nostalgicznego i przepięknego przeboju Daniel z albumu Don't Shoot Me I'm Only the Piano Player. Cóż mogę o tym powiedzieć? Brzmi to przepięknie. Jest to tak ładna melodia, że absolutnie w każdej wersji mnie zachwyca, a w takiej robi szczególne wrażenie. John brzmi tu znakomicie i śpiewa z wyczuciem godnym prawdziwego wirtuoza. Jego gra na fortepianie nie przyćmiewa ani tekstu, ani melodii, ale jednocześnie zwraca na siebie uwagę i nie pozostawia obojętnym. Zdawać by się mogło, że rozpoczynanie płyty (a zwłaszcza koncertu) od piosenki tak bardzo delikatnej i subtelnej jak Daniel to spore ryzyko, jednak w tym przypadku nie ma o co się bać, bowiem kosztem dynamizmu zostajemy błyskawicznie wprowadzeni w niepowtarzalny klimat muzyki Eltona.
Następną piosenkę Elton zapowiada, jako "jedną z jego ulubionych". Zaraz po tym słyszymy pierwsze dźwięki Skyline Pigeon. Nie ukrywam, że przy słuchaniu tej piosenki też zawsze się rozpływam, bo jest to również jeden z moich ulubionych utworów z repertuaru Johna. W tym wykonaniu działa tu wszystko równie dobrze, a wręcz lepiej, bo wokal Eltona i fortepian dodają jej tylko większej intymności. Przepiękne wykonanie.
Krótka improwizacja fortepianowa rozpoczyna rozbudowany do prawie siedmiu minut Take Me To the Pilot z albumu Elton John. Można mieć wątpliwości, czy tak dynamiczny utwór sprawdzi się równie dobrze w wykonaniu tylko z towarzyszeniem fortepianu. Jeżeli jednak ktoś je miał, powinny wkrótce się rozwiać, bowiem brzmi to znakomicie i może się zdecydowanie podobać. Mnie, w każdym razie, to bierze.
Takich wątpliwości chyba nikt nie miał jednak przed odsłuchaniem jednego z największych przebojów Eltona w tej wersji, czyli Rocket Man (I Think It's Going To Be a Long, Long Time). Wersja na płycie rozciągnięta jest aż do ośmiu minut, jednak ani przez chwilę nie musimy martwić się, że będzie nam się nudzić. Wręcz przeciwnie, Elton rewelacyjnie stopniuje napięcie, rozładowując je w odpowiednich momentach. Dzieje się tu sporo i jak najbardziej może się to podobać. Fajnie działa też efekt nałożony na wokal Johna w momentach improwizacji, który dodaje mu nieco psychodelicznej, transowej atmosfery.
Kolejną piosenkę Elton dedykuje swoim dwóm przyjaciółkom i przypomina, że pochodzi ona z albumu Caribou. Mowa tu o nominowanym do nagrody Grammy utworze Don't Let the Sun Go Down On Me. Wiem, że pewnie się powtarzam, ale no co ja poradzę na to, że tracklista tej płyty składa się prawie z samych piosenek, które po prostu uwielbiam? Żeby jednak nie pisać w kółko tego samego, ograniczę się do kilku podstawowych rzeczy: piosenka ta jest wręcz stworzona do grana w tak kameralnych aranżacjach, głos Eltona brzmi tu znakomicie, a klimat który tworzy się dzięki temu utworowi to coś z zupełnie innej planety. Przepiękne.
Akordy rozpoczynające Goodbye Yellow Brick Road i słychać już nieco żywszą reakcję publiczności. Teraz, oprócz braw, pojawiły się nawet pojedyncze okrzyki. Cóż, gdy Elton śpiewał tę piosenkę w krakowskiej Tauron Arenie w 2019 roku, reagowałem tak samo. No ale cóż poradzę, to moja ulubiona piosenka tegoż artysty, więc nie zdziwi chyba nikogo fakt, że i to bardzo pochwalę. Wypada to przepięknie i nastrojowo. Mógłbym tego słuchać bez końca.
Dziwić może nieco brak reakcji na utwór Candle In the Wind. Dzisiejszy słuchacz pomyśleć sobie może: "Jak to? Nawet żadnych braw? Przecież to jedna z najsłynniejszych pieśni w dziejach muzyki". To prawda, ale pamiętać warto, że w momencie wydania (rok 1973, album Goodbye Yellow Brick Road) nie cieszyła się ona taką popularnością, jak pozostałe single Eltona. Z prostego powodu: ten utwór nie został wówczas wydany na singlu. Dziwić to może dzisiaj, jednak warto wiedzieć, że popularność piosenka zdobyła dopiero w wersji, którą wydano na singlu w 1986, nagraną podczas koncertu symfonicznego Eltona w Australii. Myślę, że gdyby wydano ją też w wersji z omawianej tu płyty, też nie uniknęłaby sukcesu, bowiem wypada to naprawdę pięknie.
O wiele dynamiczniej prezentuje się natomiast cover klasyku Motown I Heard It Through the Grapevine zespołu Creedence Clearwater Reviwal. Słuchając tej piosenki można naprawdę być pod wrażeniem umiejętności Eltona. Jak ten gość to robi, że nawet kiedy przerabia piosenkę na cover, to brzmi to, jakby wyszło spod jego rąk. Ma genialne ucho muzyczne, znakomicie dobierając sobie piosenki pasujące do jego repertuaru, a jednocześnie, w których mógłby się wybitnie zaprezentować. Trafił w dziesiątkę, bowiem ten kawałek to utwór wręcz stworzony dla niego. Nie zdziwię się, jeśli laik stwierdzi że to właśnie kompozycja Eltona. Jak to zwykle bywa u Johna, mamy tu bardzo mocno wyeksponowany bas na fortepianie, natomiast prawą ręką wykonuje tu akrobacje, które są nie do opisania. Równocześnie śpiewa z niebywałym feelingiem, melodyjnością i zaangażowaniem. Piosenka rozbudowana jest aż do jedenastu minut (!), jednak... nie nudzi. Serio, ani przez chwile nie miałem wrażenia dłużyzny, przeciągnięcia, czy nudy. Cały czas świetnie się bawiłem i słuchałem z największą uwagą. Elton kończy pierwszy krążek albumu z prawdziwą klasą.


Drugą płytę rozpoczyna nieco inny "medley" niż ten znany nam z płyt. Album Goodbye Yellow Brick Road rozpoczynał wszakże Funeral For a Friend przechodzący gładko w dynamiczny Love Lies Bleeding. Tutaj jednakże, po jego zakończeniu, słyszymy tak bardzo charakterystyczne intro do poruszającego Tonight z płyty Blue Moves. Warto dodać też tutaj, że drugi krążek to już nie tylko sam Elton z fortepianem. Dołącza też do niego jego przyjaciel, "jeden z najlepszych perkusistów wszech czasów" (według Phila Collinsa), niezastąpiony Ray Cooper. Jego występ już od pierwszego numeru okazuje się niezastąpiony, bowiem jego kotły, oraz talerze pomagają zachować Funeral For a Friend swój majestatyczny, podniosły charakter. O wiele kameralniej robi się jednak, gdy słyszymy Tonight, gdzie udział Coopera jest jednak nieco bardziej okrojony i może i słusznie, gdyż zaburzyłby tylko ten intymny nastrój. Tu akurat nie jestem w stanie z czystym sumieniem powiedzieć, że wersja ta może spokojnie konkurować ze studyjnym pierwowzorem. Może jestem zbyt mocno przywiązany, jednak z każdą kolejną linijką coraz mocniej czuję brak tej przepięknej, rozbudowanej, lekko pompatycznej oprawy orkiestrowej. No ale to, że coś nie jest lepsze, nie znaczy wcale, że jest złe. Na pewno nie w tym przypadku, bowiem to wciąż przepiękne wykonanie przepięknej piosenki.
Przyszedł czas na jedynego reprezentanta jednego z najlepszych albumów Eltona (czyli Captain Fantastic And the Brown Dirt Cowboy), Better Off Dead. Tutaj aranżacja wypada wręcz znakomicie. Potężne bębny Coopera podkręcają tylko mocny i ostry fortepian Eltona. Do tego wszystkiego dochodzi też znakomity wokal... Wszystko, czego można chcieć.
Elton zaprasza, przy okazji kolejnej piosenki, wszystkich do wspólnego śpiewania. Przed właściwym rozpoczęciem Bennie And the Jets gra jednak przyjemne intro, brutalne przerwane przez powszechnie znane, mocarne pierwsze akordy. Udaje się tutaj nawet poderwać publiczność, która krzyczy i gwiżdże z zapałem, a do tego klaszcze do rytmu. Słuchać, że dodaje to aż Johnowi skrzydeł, bowiem śpiewa tu z sercem na wierzchu i niebywałym zaangażowaniem i po prostu dobrze się bawi. Nie musi nawet bardzo zachęcać publiczności do śpiewania. Koniec końców wszyscy nakręcają się nawzajem, a Elton funduje nam dwunastominutową (!!) wersję jednego ze swoich większych przebojów, absolutnie zaskakując i wciągając słuchacza z każdą chwilą.
Sorry Seems To Be the Hardest Word próżno szukać jednak choćby znaku obecności Ray'a Coopera. Elton funduje nam ponownie "one man show" i ponownie hipnotyzuje. 
Crazy Water to kolejny utwór z Blue Moves, jednak tym razem zdecydowanie żywszy. Brzmi on na pewno naturalniej i dynamiczniej niż w wersji studyjnej, jednak nie umiem określić dokładnie, co mi przeszkadza w tym wykonie. Coś nieokreślonego jednak sprawia, że nie czerpię takiej samej satysfakcji ze słuchania tego, jak z reszty płyty.
Bisy rozpoczynamy zwariowanym medleyem Saturday Night's Alright (For Fighting)/Pinball Wizard. Przebój z Goodbye Yellow Brick Road zaczyna się niespiesznie, by po chwili wybić nas z butów swoim dynamicznym tempem. Co ciekawe, mimo że grają tu jedynie fortepian i perkusja, piosenka nie traci nic ze swojego ostrego, rockowego sznytu. Dość gwałtownie przechodzi to w przebojowy cover zespołu The Who, zaś zakończenie to ponowny powrót do motywu z Saturday Night's Alright (For Fighting). Cały medley brzmi bardzo dobrze, dynamicznie, rockowo i świetnie się tego słucha.
Elton nie zwalnia tempa i nie daje nam odpocząć, bowiem na sam koniec proponuje nam kolejną prawdziwą bombę energetyczną, a mianowicie medley: Crocodile Rock/Get Back/Back In the USSR. Crocodile Rock również rozpoczyna się niespiesznie, wolno, z soulowym feelingiem. Bez obaw jednak, gdyż po chwili Elton wraca do znanego nam, radosnego i żywego tempa. Po pierwszym refrenie John serwuje nam cover znakomitego klasyku Beatlesów z 1969 roku (chociaż na pełnoprawnym albumie pojawił się w 1970), czyli Get Back. Następnie muzyk śpiewa piosenkę, która nigdy miała się nie pojawić. Rząd rosyjski nałożył na koncert Eltona restrykcję, a mianowicie: miał nie śpiewać utworu Back In the USSR Beatlesów. John wkurzył się na to. Nie chciał pozwolić wejść sobie na głowę, a także chciał dobitnie pokazać, że to on jest tu gwiazdą i nikt nie będzie mu mówił co może, a czego nie może śpiewać. Na złość więc wplótł tytułową frazę w utwór Get Back, ku ogólnemu entuzjazmowi publiczności. Koniec końców medley ten to kolejna bomba energetyczna i zakończenie płyty w jak najlepszym stylu.


Elton John, nawet gdy zdarzy mu się napisać słabą piosenkę, zawsze potrafi nadrobić to samą swoją osobowością. Artysta ten ma bowiem niebywałą charyzmę sceniczną, która jest w stanie uratować nawet najsłabszy występ. Gdy połączymy jednakże jego wrodzoną charyzmę, umiejętności wokalne, znakomity dobór repertuaru i wybitną formę sceniczną otrzymamy album Live from Moscow 1979. Elton śpiewa tu jak natchniony, gra na fortepianie z niebywałą wirtuozerią, a od czasu do czasu towarzyszy  mu mistrz perkusji - Ray Cooper. Mamy tu piosenki zarówno z początków kariery Johna, jak i z wydanej całkiem niedawno płyty Blue Moves. Utwory są często rozrośnięte niemal dwukrotnie (a czasem nawet i więcej), jednak ani razu nie sprawia to wrażenie czegoś robionego na siłę. Wszystkie improwizacje brzmią rewelacyjnie i wciągają. Zabierając się do słuchania tej płyty nastawiałem się raczej na prosty zapis odegrania przez Eltona kilku znanych hiciorów. Nie spodziewałem się jednak, że całość zrobi na mnie tak wielkie wrażenie. Pozytywne rozczarowanie. Półtorej godziny minęło w mgnieniu oka.

Ocena: 9/10


Live from Moscow 1979: 97:30

CD 1:
1. Daniel - 3:57
2. Skyline Pigeon - 4:03
3. Take Me to the Pilot - 6:51
4. Rocket Man - 7:33
5. Don't Let the Sun Go Down on Me - 5:36
6. Goodbye Yellow Brick Road - 3:04
7. Candle in the Wind - 3:34
8. I Heard It Through the Grapevine - 11:50

CD 2:
1. Funeral for a Friend - 2:57
2. Tonight - 7:41
3. Better Off Dead - 2:59
4. Bennie and the Jets - 12:32
5. Sorry Seems to Be the Hardest Word - 3:33
6. Crazy Water - 7:58
7. Saturday Night's Alright (For Fighting)/Pinball Wizard - 10:11
8. Crocodile Rock/Get Back/Back in the U.S.S.R. - 3:31

środa, 22 stycznia 2020

"No Rest for the Wicked" - Ozzy Osbourne [Recenzja]


Po wylaniu Jake'a E. Lee z zespołu w 1987 roku, Ozzy Osbourne ponownie musiał zająć się szukaniem nowego gitarzysty. I znowu mu się udało. Książę Ciemności przez całą swoją karierę miał bez wątpienia szczęście do otaczania się znakomitymi muzykami. Ciężko powiedzieć, kto z kogo robił gwiazdy: czy nieznani, młodzi gitarzyści z Ozzy'ego, czy Osbourne z młodych, nieznanych gitarzystów. W każdym razie, uwagę Ozzy'ego zwróciła jedna z setek (a może i tysięcy?) taśm demo, które otrzymał po ogłoszeniu naboru na nowego "wiosłowego". Jej autora zaprosił więc na przesłuchanie, po którym Zakk Wylde otrzymał angaż.
Do drużyny Ozzy'ego ponownie powrócił też basista, Bob Daisley, podejmując się pomocy z pisaniem nowych piosenek. Tym razem - po raz pierwszy od początku solowej kariery Osbourne'a - pod każdym utworem podpisani zostali wszyscy: Ozzy, Wylde, Daisley Randy Castillo (perkusja) i John Sinclair (klawisze). Po nagraniu płyty Daisley jednak ponownie odszedł z zespołu. Na trasę Ozzy zaprosił więc, jako basistę, swojego starego kumpla z Black Sabbath - Geezera Butlera.

Rozpoczynamy znakomitym, rozpędzonym i przebojowym Miracle Man. Piosenka ta jest krytyką Ozzy'ego skierowaną przeciwko popularnemu telewizyjnemu kaznodziei, Jimmy'emu Swaggartowi. Krytykował on publicznie muzykę i występy na żywo Osbourne'a, aż do skandalu związanego z prostytutkami w 1988 roku. Od pierwszych dźwięków utworu słychać już, że nowy gitarzysta = zupełnie nowe podejście do muzyki. Zdecydowanie mniej tu klawiszy, a i sam kawałek jest zdecydowanie ostrzejszy, od wszystkiego co Ozzy zaproponował słuchaczom na dwóch płytach z Lee. Mamy tu chwytliwy riff, fajne melodie w zwrotkach, fragmentaryczny refren i rozpędzone solo gitarowe, które wręcz rozkłada na łopatki. Do utworu powstał zabawny teledysk, w którym Ozzy wśród trzody chlewnej przebiera się za wspomnianego Swaggarta. Sama piosenka jest natomiast bardzo udana i słucha się jej z niemałą przyjemnością.

A devil with a crucifix
Brimstone and fire
He needs another carnal fix
To take him higher and higher
Now Jimmy he got busted
With his pants down
Repent ye wretched sinners
Self righteous clow
Miracle man got busted

Nie zwalniamy przy Devil's Daughter. A wręcz przyspieszamy, bowiem ten utwór to kolejny mocny, wpadający w ucho ale i ostry kawałek. Przez pierwsze kilka minut piosenka leci na łeb na szyję, nie dając nam szans na odpoczynek. Po chwili jednak zwalniamy na jakieś pół minuty, po których stajemy twarzą w twarz z kolejną znakomitą solówką gitarową. Numer ten stworzony jest wręcz do wykonywania na koncertach. Melodia zwrotek i refrenów wpada w ucho, ale nie jest już tak oryginalna i rewelacyjna jak w przypadku Miracle Man. Tak czy siak, ten utwór to kolejny znakomity, warty przesłuchania kawałek.

The time has come at last
Your future days have past
No use in fighting battles you can't win
The final conflict's lost
You can't afford the cost
Don't try to explate your father's sins

I see through what it is inside you
I'll make you breakdown, breakdown, breakdown and cry

Największym przebojem z albumu został jednak Crazy Babies. Jak najbardziej rozumiem czemu, jednak jakoś z całej płyty najmniej ten utwór do mnie przemawia. To jak najbardziej fajne granie, jednak na krążku jest niestety zbyt silna konkurencja, by Crazy Babies się dostatecznie dla mnie wybijało. Riff jest prosty, chwytliwy i bardzo często powtarzany, Ozzy śpiewa naprawdę fajnie, a refren wpada w ucho. Najgorsze jednak jest to, że jest to najlżejszy i najbardziej "popowy" utwór na płycie, co niestety szkodzi znacznie poziomowi płyty i konsekwencji w stylistyce, którą tu obrano. Fajny numer, ale szkoda że musiał pojawić się akurat na tej płycie.

Crazy babies
When they were born they were born to be wild
Some say I'm another devil's child
Crazy babies in a world of their own
I am a crazy babe, you'd better leave me alone tonight

Nobody's gonna change me, change me
I'm gonnda do this 'til I die
Nobody's gonna tame me, tame me
So you better not try

Powrotem do formy jest jednak zdecydowanie cięższy, lecz nie ociężały, Breakin' All the Rules. Fajne zwrotki i riff, chociaż refreny jakoś za bardzo do mnie nie przemawiają. Generalnie jednak w tej piosence wszystko gra jak trzeba, chociaż można by nad tym jeszcze trochę posiedzieć i ulepszyć całość. Największe wrażenie robi na mnie zakończenie, które, może nie jest jakoś bardzo rozbudowane, czy coś, ale za to brzmi naprawdę fajnie. Nie wracam do tej piosenki może szczególnie często, ale zawsze ze sporą przyjemnością. 

Nobody hears the things I say
I guess nobody cares
My head's so full of things
I set my mind free of them
I'm breaking all the rules, breaking all the rules
Can't you see they're nothing without you
Empty heads full of fools
Now you see I'm breaking all the rules, breaking all the rules

Moim faworytem na tym krążku jest jednak prawdziwa perełka repertuaru Ozzy'ego - niesłusznie zapomniany Bloodbath In Paradise. Rozpoczynamy ciekawymi odgłosami, które przypominać mogą dziecięcą kołysanką. Pojawiają się jednak po chwili mroczne klawisze, tajemnicze głosy, a gdy wchodzi gitara, wiemy że to będzie dobry kawałek. Tak też jest; rozpędzony riff i to, co dzieje się w tej piosence po nim, to istna jazda bez trzymanki. Piosenka opowiada o słynnej sekcie Charlesa Mansona ("Rodzinie") i morderstwie, którego dokonała w domu Romana Polańskiego w Hollywood. Ta sprawa odbiła się szerokim echem w świecie i sama prosiła się aż o porządną, metalową oprawę muzyczną. Ozzy podjął się tego i wyszło mu to lepiej niż znakomicie. Tekst jest mocny, obrazowy i pełen nawiązań do całej sytuacji. Pojawia się tam między innymi "rodzina", Charlie, czy... Helter Skelter. Jest to utwór Beatlesów, napisany przez Paula McCartneya i umieszczony na ich słynnym "Białym Albumie", w którym Manson miał dopatrywać się ukrytego wezwania do rozpoczęcia walki klas. Do tego kawałka lubię często wracać i zawsze robi na mnie wielkie wrażenie. Całość jest odpowiednio rozpędzona, a Ozzy ze swoimi wokalami po prostu rozwala system. Książę Ciemności nie bierze jeńców.

You're coming home
There's blood on the walls
And Charlie and the family made house calls
If you're alone
Then watch what you do
'Cause Charlie and the family night get you

Can you hear them in the darkness
Helter skelter
Spiral madness
Bloodbath in paradise
But there's nowhere you can run to baby
Bloodbath in paradise
Forever sleep in paradise

Wrażenie pseudo-ballady budzić może Fire In the Sky, jednak jest to jak najbardziej mylne. Owszem, rozpoczyna się niespiesznie, by po chwili wybuchnąć ferią gitar i perkusji. Zwrotki to czysta ballada, gdzie Ozzy śpiewa delikatnie i powoli. Tym bardziej zaskakuje mocarny refren, którego melodia wpada w ucho, a feeling, z którym został zagrany, wręcz porywa. Koniec końców cała piosenka to jedna z moich ulubionych "ballad" Ozzy'ego, głównie przez to, że jest tak nieoczywista i ciekawie skonstruowana. Rewelacyjna piosenka.

In solitude he couldn't deal with his own existence
The burning questions in the castles have still remained
God only knows how he searched in vain for the answers
Now castles crumple exposing his naked flames

Fire in the sky
Can't you see that all my castles are burning
Fire in the sky
Won't you help me now my castles are burning

Ewidentnym hard rockowym przyspieszeniem jest już jednak pędzący na złamanie karku Tattooed Dancer. Rozpoczyna się dynamicznym wstępem perkusji, by zaraz zaatakować nas kolejnym świetnym riffem i ultra szybkimi wokalami Ozzy'ego, prowadzącymi błyskawicznie do kolejnego wpadającego w ucho, acz krótkiego refrenu. To najkrótsza piosenka na płycie (niespełna 4 minuty), ale może i lepiej, bowiem wszystko jest w odpowiednio zwartej dawce i nie mamy przeczucia przeciągania na siłę. 

I think I'm in grave danger, goin' over the top
There is no question only an answer
She can't give me love, I think I've fallen in lust
With my tattooed rock n roll dancer

They'll never put me away, put me away
God damn them

Demon Alcohol jest nieco wolniejszy od poprzednika, ale wciąż utrzymany jest w raczej hard rockowym nastroju i bardzo dobrze. Ozzy absolutnie nie myśli by zwalniać, więc serwuje nam rozpędzone zwrotki i wpadające w ucho refreny, które zawsze kończą fajne gitarowe mostki Zakka, robiące jak najlepsze wrażenie.

Although that one's too much
You know ten's not enough
There'll be no compromise today
I'll watch you lose control
Consume your very soul
I'll introduce myself today
I'm the demon alcohol

Płytę kończy Hero. Jest to piosenka ukryta, nie uwzględniona w spisie utworów. To jednak piękne przesłanie Ozzy'ego do fanów, które stara się jakby kontynuować tekst I Don't Know. Musze jednak przyznać, że Hero przemawia do mnie zdecydowanie bardziej, niż przebój z płyty Blizzard of Ozz. Mamy tu fajną quasi-balladową stylistykę, poprzetykaną jednak znakomitymi, szybkimi popisami Wylde'a i w ogóle wszystko mi w tej piosence idealnie do siebie pasuje. Od fajnych melodii, aż po rewelacyjne zakończenie. Godne zakończenie płyty.

I couldn't answer all your questions
And if you're lost I couldn't find your way
I couldn't find your way
You know you have to face the music
You change your tune and don't know what to play
So don't you run away


No Rest for the Wicked to zupełnie nowe otwarcie w karierze Ozzy'ego. Po usunięciu z zespołu Jake'a E. Lee, nowy gitarzysta, Zakk Wylde, wniósł powiew świeżości i odświeżył nieco formułę repertuarową Osbourne'a. Powstały więc kompozycje mniej pop-rockowe, odjęto nieco klawiszy na rzecz ostrzejszych gitar, a i same kompozycje stały się bardziej zwarte. W porównaniu do wszystkich kolejnych płyt, ten album wypada o wiele ostrzej i bardziej hard rockowo. Od początku do końca wszystkie przystanki, na których Ozzy zwalnia tempa można policzyć na palcach jednej ręki. Ta płyta to właściwie 40 parę minut jazdy bez trzymanki, a wszystkie kompozycje trzymają bardzo równy poziom. Zdarzają się delikatne potknięcia, ale absolutnie nie szkodzi to jakości materiału. No Rest for the Wicked to niesłusznie zapomniana i pomijana płyta Księcia Ciemności, do której ja jednak wracam regularnie.

Ocena: 8/10

John Lennon - na skróty (przegląd dyskografii)


Z całej czwórki Beatlesów to właśnie John Lennon zapamiętany został, jako ten najważniejszy, najbardziej utalentowany i największy. Czy tak rzeczywiście było? Cóż, zdania na ten temat są podzielone i należałoby się zastanowić, na ile wynika to rzeczywiście z obiektywnego porównania dokonań każdego z Fab Four, a na ile z tragicznych okoliczności związanych z jego przedwczesną śmiercią. W wyniku koszmarnego końca Johna, Paul McCartney - z którym Lennon wówczas się spierał - uznany został za zapatrzonego w siebie dupka, który myśli tylko o sobie, a zapomniano o wszystkich wadach (muzycznych i nie tylko) Johna i skupiono się na jego przebojach i pacyfistycznym przesłaniu.
Moim ulubionym Beatlesem pozostanie już chyba na zawsze McCartney, ale nie potrafię nie doceniać rzeczy, które stworzył Lennon i w zespole The Beatles i solowo. Mimo, że nie wszystkie jego płyty są równie dobre, to jednak poniżej pewnego poziomu John nie schodził (czego nie można powiedzieć o Paulu, który nagrywał płyty wybitne, a chwilę potem potrafił nagrać album koszmarny wręcz). Prezentuję więc skrótowy przegląd twórczości Johna Lennona, a zainteresowanych szerszym omówieniem każdej płyty odsyłam do pełnych recenzji, które linkuję przy okazji każdej płyty.
Jeszcze mała uwaga: opisuję tu tylko albumy studyjne (i jedną live, która jednak jest częścią longplaya Some Time In New York City), jednak pomijam 3 pierwsze awangardowe płyty Johna nagrane wspólnie z Yoko Ono: Two Virgins, Life with the Lions oraz Wedding Album. Nie jestem specjalistą w tego typu muzyce i kompletnie mi ona nie podchodzi, więc omówienie ich zostawiam krytykom, którzy są w tym gatunku większymi znawcami i specjalistami.


Ocena: 9/10

Swój solowy (piosenkowy) album Lennon wydał najpóźniej ze wszystkich Beatlesów. Warto było jednak na to czekać, bo prezentowana na nim zawartość jest doprawdy niezwykła. W tamtym czasie John chodził na terapię krzykiem, według której, by pozbyć się traum, lęków i złości, należy wszystko wykrzyczeć. Wobec tego Lennon napisał na ten album teksty osobiste, ostre i gorzkie, jak już nigdy potem. Mamy tu więc smutne i poruszające Mother, Working Class Hero, Love, mój ulubiony z całej płyty God i My Mummy's Dead. Pojawiają się tu też oczywiście zrywy, takie jak I Found Out, Well Well Well czy Remember, jednak nie robią one takiego wrażenia, jak ballady, w których John dosłownie obnaża swoją duszę. Album jedyny w swoim rodzaju, do którego John miał już nigdy później nie nawiązać, a szkoda, bo zapowiadałby on o wiele ciekawszą karierę. Został nam jednak zestaw tych kilku piosenek, który aż razi swoją pesymistyczną i gorzką atmosferą. Nie jest może idealny, ale z pewnością zapadający w pamięć. To jedna z tych płyt, które pamięta się już na zawsze, mimo że nierzadko podczas słuchania może wręcz odpychać swoją ascetycznością i chłodem.


Ocena: 10/10

Bez wątpienia największe solowe osiągnięcie Lennona. Sam charakteryzował ten album, jako "Plastic Ono Band polane czekoladą i gotowe do publicznej konsumpcji". Rzeczywiście, mamy tu również osobiste wyznania (Jealous Guy, Oh My Love, How?), protest-songi (Gimme Some Truth, I Don't Wanna Be a Soldier Mama), czy pacyfistyczne piosenki, takie jak ponadczasowy Imagine.  Wszystko jednak podane jest w o wiele przystępniejszy sposób, otoczone smakowitymi i bogatymi aranżacjami autorstwa Phila Spectora. Płyta pokazuje jednak też hipokryzję Lennona, który obok idealistycznego utworu tytułowego umieszcza chamski i ostry atak na McCartneya How Do You Sleep? będący odpowiedzią na zaczepki Paula z płyty Ram. Mamy tu o wiele więcej optymizmu niż na poprzedniku (chociażby w pogodnym, chwytliwym i optymistycznym Oh Yoko). Mamy tu trochę gitarowego rocka, ballad, uniwersalnych przesłań i hipnotyzujących, transowych rytmów. Płyta mogłaby wydawać się więc dla każdego i tak rzeczywiście jest. Nie ma tu piosenki słabszej, odstającej od całości, bądź też wypełniacza. Wszystko po prostu tu idealnie gra, a Imagine pozostaje najwspanialszym i najsłynniejszym dziełem Lennona, które wciąż zachwyca mimo upływu wielu lat.


Ocena: 7/10

Korzystając z popularności, którą Lennon zdobył nagrywając wspaniałe Imagine, postanowił wykorzystać komercyjny szum wokół niego i wydał najbardziej zaangażowaną politycznie płytę w swojej karierze. Podczas całej swojej piosenkowej działalności nie stronił od manifestów, bądź też nie wahał się zabierać publicznie głosu w większych lub mniejszych sprawach. Po raz pierwszy jednak poświęcił temu całą płytę. Nagrał ją pod szyldem John Lennon with Yoko Ono & Plastic Ono Band, więc równie dużo do powiedzenia ma tu Yoko. Nie będę ukrywać, nie trawię za bardzo wokalu Japonki, więc i piosenki z jej udziałem nie były dla mnie jakimś bardzo przyjemnym doznaniem, chociaż nie było tak źle, jak się wcześniej spodziewałem. Oczywiście bardziej podobają mi się piosenki Johna (Woman Is the Nigger of the World, Attica State, New York City, The Luck of the Irish czy - fragmentarycznie - John Sinclair). Yoko też proponuje dość ciekawe rzeczy, jednak najlepszymi z utworów są te, w których śpiewają razem - Angela i Sunday Bloody Sunday. Nagrania studyjne prezentują się więc dobrze, a może nawet i bardzo dobrze, jednak do całości dołączona została płyta, która solidnie zaniża jakość longplaya. Główną "bohaterką" wersji live jest Ono, która drze się jak potłuczona, skutecznie psując każdą piosenkę. Szkoda, bo przez koncertówkę muszę znacznie obniżyć ocenę całego albumu, chociaż część studyjna jest jak najbardziej przyjemna i bardzo efektowna.


Ocena: 6/10

Na skutek separacji z Yoko powstała płyta o wiele bardziej depresyjna i gorzka w wymowie. Większość piosenek to rozważania Johna nad swoimi błędami i miłosne wyznania do Japonki. Znalazło się tu kilka naprawdę rewelacyjnych piosenek: tytułowe, wspaniałe Mind Games, liryczne Aisumasen (I'm Sorry) i One Day (At a Time), urocze Out the Blue czy You Are Here. Lennon próbuje oczywiście czasem podgrzać atmosferę (Tight A$, Meat City), ale nie da się oprzeć wrażeniu, że John nie był zbyt szczęśliwy przygotowując materiał na płytę. Znalazło się tu jednak kilka wypełniaczy, które znaczącą obniżają poziom całości, a depresyjna atmosfera w takiej dawce jest na dłuższą metę męcząca i płyta po prostu staje się nieco nazbyt ociężała. W związku z czym wypada dobrze, ale nie dość dobrze, by za często do niej wracać.


Ocena: 7/10

Ta płyta to w większości efekt słynnego "straconego weekendu" Johna. Znowu jest tu parę oczywistych doskonałości (jak urzekające #9 Dream, fortepianowe Old Dirt Road, rockowe What You Got, delikatne Scared i Nobody Loves You (When You're Down And Out i - będące naturalną kontynuacją How Do You Sleep? - Steel And Glass), lecz niestety ponownie mamy tu stertę badziewia. Lennon sporo się tu szamocze, ale nie zawsze wychodzi z tego coś godnego uwagi. A Whatever Gets You Thru the Night nie pomaga nawet gościnny występ Eltona Johna; mimo, że piosenka zdobyła szczyty list przebojów, to utwór jest mocno poniżej twórczych możliwości obu panów. Swoją drogą jak i cała płyta - szkoda po prostu niewykorzystanego potencjału.


Ocena: 5/10

Od tej płyty nie było co dużo oczekiwać. Nagrana została właściwie częściowo w ramach wypełniania zobowiązań postanowienia sądu. John miał nagrać parę utworów, które były w posiadaniu Morrisa Levy'ego (który miał również prawa do You Can't Catch Me Chucka Berry'ego, który Lennon miał splagiatować). Tak mu się jednak spodobało nagrywanie klasyków, że postanowił nagrać całą płytę z nich złożoną. I tak właśnie się stało. Rock 'n' Roll jest więc po części owocem zobowiązań muzyka, a po części jego chwilowej fantazji. Żeby oddać cesarzowi, co cesarskie, znajduje się tu parę naprawdę dobrze brzmiących nagrań (jak oczywisty Stand By Me, który w wykonaniu Lennona przerósł popularnością nawet oryginał, Be-Bop-A-Lula, You Can't Catch Me, Do You Wanna Dance?, Sweet Little Sixteen, Slippin' And Slidin' czy Just Because), jednak ciężko oprzeć się wrażeniu, że przez większość płyty John odrabia jednak pańszczyznę i najzwyczajniej w świecie mu się nie chce. Co z tego, że brzmi to wszystko nieźle, skoro miłość do muzyki uleciała gdzieś po drodze?


Ocena: 8/10

Po pięcioletniej abstynencji muzycznej Lennon powrócił z klasą. Razem z Yoko zafundował bowiem fanom płytę wypełnioną udanymi kompozycjami, na której nie zaliczył praktycznie żadnej większej wtopy. Owszem Cleanup Time Give Me Something są może delikatnie słabsze, jednak absolutnie nie przeszkadza to w odbiorze albumu. John i Yoko prowadzą tu swego rodzaju muzyczny dialog. Świetny pomysł i jeszcze lepsze wykonanie. Gdy słucha się tego od początku do końca, czuje się, że ma się tu do czynienia z dokładnie przemyślaną całością. Lennon wrócił tu do kompozytorskiej formy i serwuje nam znakomite (Just Like) Starting Over, Beautiful Boy (Darling Boy), Watching the Wheels, Woman czy radosne Dear Yoko. Będąc w temacie Ono muszę oddać honor i powiedzieć, że znakomicie dostroiła się do bardziej piosenkowego, melodyjnego Johna, dzięki czemu jej piosenki tworzą osobne byty, ale znakomicie zazębiają się też z utworami męża. Double Fantasy to zaiste wspaniała i porywająca płyta. Szkoda jednak, że okazała się pożegnaniem (John został zastrzelony niedługo po jej premierze).

Suplement:


Ocena: 7/10

Po śmierci Johna, Yoko wróciła do studia, by ukończyć materiał, nad którym pracowali przy okazji Double Fantasy. Po wydaniu tejże płyty, Lennon mówił w wywiadach, że już do końca życia chce tworzyć płyty tylko z Ono, więc logicznym wydaje się fakt, że taki album jak Milk and Honey mógłby się ukazać. Yoko wybrała więc - jej zdaniem - najlepsze z odrzutów Johna, a także dopieściła swoje piosenki, by utworzyć kolejny dialog, który dorównałby temu z Double Fantasy i, muszę przyznać, że jak na wydawnictwo sklejone z tak szczątkowych numerów Johna, brzmi to naprawdę dobrze i przemyślanie. Lennon po raz kolejny śpiewa przebojowo (I'm Steppin' Out, Nobody Told Me) i wzruszająco (Borrowed Time, Grow Old With Me), a Yoko bardzo dobrze mu wtóruje, chociaż jej piosenki są jakoś mniej wyraziste w stosunku do poprzedniej płyty. Koniec końców wychodzi z tego piękne pożegnanie jednej z największych gwiazd muzyki rockowej w historii, niemal dorównujące ostatniemu albumowi Lennona.

wtorek, 21 stycznia 2020

"The Ultimate Sin" - Ozzy Osbourne [Recenzja]


Po tournee promującym album Bark at the Moon, Ozzy Osbourne udał się na odwyk (nie po raz ostatni w swoim życiu, jak się później okazało). Gdy już go opuścił, okazało się, że jego gitarzysta Jake E. Lee oraz basista Bob Daisley napisali już sporo materiału na nową płytę. Osbourne wespół z innym basistą, Philem Soussanem, stworzył utwór Shot In the Dark. Soussan został także basistą w zespole Ozzy'ego, po tym jak ten drugi pokłócił się z Daisleyem. Wkurzony Osbourne nie dopisał go więc do listy płac na pierwszym wydaniu albumu. Zostało to jednak poprawione w kolejnych edycjach.
Zastąpiono też perkusistę; do zespołu Ozzy'ego wrócił bowiem Randy Castillo, z którym Osbourne współpracował już przy okazji Blizzard of Ozz. Jake E. Lee, bogatszy już o doświadczenia z Sharon Osbourne, zażądał dopisania go do listy autorów repertuaru, bo jak nie, to on zabiera cały materiał i Ozzy może sobie pisać sam. Mrs. O tym razem uległa i dzięki temu Lee został wpisany razem z Osbourne'em (a potem także z Daisleyem) jako współautor materiału. Tworząc ten album Jake E. Lee nie wiedział jednak pewnie, że jest to ostatnia płyta, przy której współpracuje z Ozzym. Został wylany niedługo potem, a jego miejsce zajął młody, nieznany, ale utalentowany gitarzysta Zakk Wylde.
Okładka - nie powiem - może odstraszać. No cóż, Ozzy nie miał szczęścia do dobrych frontów, bo i Diary of a Madman i Bark at the Moon, jak i późniejszy Down To Earth nie powalają zbytnią estetyką. Jednak tutaj osiągnął prawdziwy szczyt kiczu. Niestety, ten "przepiękny" obrazek mógłby z dumą ozdabiać jakąś płytę power-metalowego zespoliku, jednak absolutnie nie album samego Księcia Ciemności. Jeszcze 2 zdanka o tytule: początkowo płyta miała nazywać się Killer of Giants, od jednego z utworów na albumie. Dosłownie w ostatniej chwili Osbourne zdecydował się jednak na The Original Sin.
W chwili wydania płyta sprzedawała się znakomicie, najlepiej z dotychczasowych albumów Ozzy'ego. Nie jest to jednak jakaś szczególna zasługa muzyki; trzeba pamiętać, że w połowie lat 80. metal wracał trochę do mody (metal takiego rodzaju, jakiego uprawiał Osbourne, oczywiście). Na skutek późniejszego konfliktu z Philem Soussanem, od czasu wydania z 1995 roku płyta nie jest wznawiana, ze względu na wynikające z tego korzyści majątkowe, które mogłyby zasilić konto Soussana. Sharon postanowiła pokazać mu, że to oni tu rządzą i zrobić mu na złość. W związku z tym dziś na rynku dostępna jest tylko wersja z połowy lat 90.

Tytułowy utwór rozpoczyna płytę fajnym, rytmicznym i chwytliwym wejściem perkusji. Po chwili wchodzi bas, gitara i klawisze, które wskazują, że The Ultimate Sin będzie naturalną i logiczną kontynuacją Bark at the Moon. Kawałek tytułowy trzyma zdecydowanie poziom, ma naprawdę dobrą melodię, która wpada w ucho i całkiem ciekawy tekst. Piosenka nie jest może z tych oryginalnych, ale osobiście ją uwielbiam. Nie wiem czemu, ale ta melodia, wokal Ozzy'ego i całość jakoś bardzo do mnie przemawiają. Mimo, że jest to rzecz prosta i chwytliwa, to jednak nie jest całkiem pozbawiona ciężaru i odpowiedniej dawki mocniejszego uderzenia. Naprawdę fajne rozpoczęcie, zwiastujące dobrą resztę longplaya.

The doors are closed and cannot be opened
Bury your anger and bury your dead
Or you'll be left with nothing and no one
There's no point in screaming 'cause you won't be heard
Now the tables have turned
It was the ultimate sin

Kontynuujemy za sprawą nie mniej ciężkiego, ale i jeszcze bardziej chwytliwego Secret Loser. Fajny riff, melodyjna zwrotka i ultra-przebojowy refren, który wręcz uzależnia, wpada w ucho i ciężko się od niego odpędzić. Ozzy jakby zdaje sobie z tego sprawę, bo dość często go powtarza, w związku z czym piosnka zostaje w głowie jeszcze na długo po przesłuchaniu; jest utrzymana w podobnym (o ile nie takim samym stylu), co poprzednik i - podobnie jak on - bardzo mi się podoba i fajnie się do tego utworu wraca.

Fighting a losing battle, pretending to win
Repenting to holy unknown, pretending to sin
All I do is hide the wounds where blood just won't congeal
Couldn't ever take my soul 'cause isn't there to steal

Loser, I'm a secret loser

Ewidentnym wypełniaczem jest jednak Never Know Why. Melodia wydaje się mało oryginalna, nawet refren jest wyraźnie wymęczony, a i gra instrumentalistów nie jest w stanie tego uratować. Riff niespecjalnie przekonuje i tylko Ozzy trzyma poziom, świetnie śpiewając, jak zawsze. Poza tym jednak jest to piosenka słaba i męcząca.

I leave you cold and is disgust
Don't try to tame me you'll eat my dust
I know that you know not what you do
That's why you'll never know why
You'll never know why
We rock

Nie potrafię jednak skrytykować kolejnego świetnego utworu - Thank God For the Bomb. Ciekawe intro, fajny riff, mega ciekawy (anty?)pacyfistyczny tekst i rewelacyjne refreny. Ta piosenka to perełka, niesłusznie zresztą zapomniana. Nie wiem, doprawdy, dlaczego, bo wszystko w tej piosence jest dokładnie takie, jak trzeba. Okej, riff może nie jest aż tak chwytliwy jak inne przeboje Ozzy'ego, a solówka może aż tak nie zwala z nóg, ale poza tym wszystko tu po prostu gra, a refren nucimy jeszcze długo po skończeniu płyty. Świetna rzecz.

War is just another game
Tailor made for the insane
But make a threat of the annihilation
And nobody wants to play
If that's the only thing that keeps the peace
Than thank God for the bomb

Never to niestety kolejny nieciekawy utwór. Od Ozzy'ego wymaga się przede wszystkim (przynajmniej taka świadomość utrwaliła się wśród "niedzielnych" słuchaczy), żeby piosenki były chwytliwe. Never niestety takie nie jest. Riff jest całkiem fajny, ale reszta zawodzi na całej linii. Bronią się jeszcze tekst i wokale Osbourne'a, ale cała reszta woła o pomstę do nieba. Refren nie jest chwytliwy, a melodie w zwrotkach wymuszone. O tej piosence lepiej jak najszybciej zapomnieć.

Is it the voice of your laughter that echoes in vain
In the vessel of your sorrow and pain
It is the beat of a heart that you hear in your mind
Something's missing but you cannot explain
You've searched your soul for feeling
Over and over now over and over now
There is no use in dreaming


Wady Never naprawia jednak udanie chwytliwy Lightning Strikes, który charakteryzuje się kolejnymi znakomitymi melodiami w zwrotkach i refrenach, a także znakomitym riffem. Osbourne śpiewa tu bardzo dynamicznie i całość sprawia wrażenie fajnie pomyślanego, komercyjnego utworu, który miałby szansę zdecydowanie zostać kolejnym hitem. Powinien, bo całość wpada w ucho i można naprawdę fajnie się bawić podczas słuchania.

Tell your mama that you're gonna be late
But not to worry we'll just be rockin' all night
The lightning strikes before you hear the thunder roar
We're becoming the children of the night
I'm not apologizing
I am what I am
There is no compromising
I don't give a damn
Until I feel the thunder boiling in my veins

Kolejnym świetnym utworem jest zdecydowanie znakomity Killer of Giants. Rozpoczynamy wstępem zagranym na gitarze akustycznej (hołd dla Randy'ego Rhoadsa?), a po chwili wchodzi płaczliwy głos Ozzy'ego wyśpiewujący bardzo interesujący tekst będący zwiastunem wojny nuklearnej. Zaraz dołączają do niego klawisze i w refrenach mamy już bas, perkusję i gitarę elektryczną, które skutecznie dorzucają do pieca. Bez wątpienia Killer of Giants to jedna z najlepszych i najciekawszych ballad Ozzy'ego. Szkoda, że zginęła ona w mrokach niepamięci, bo moim zdaniem zasługuje, by być bardziej pamiętaną. Osbourne wracał do niej potem spontanicznie na koncertach, jednak - według mnie - za rzadko. Jak dla mnie, nie dość że jest to jedna z jego najlepszych ballad, to zarazem jest jednym z najfajniejszych utworów, jakie nagrał.

If none of us believe in war
The can you tell what the weapon's for
Listen to me everyone
If the button is pushed
There'll be nowhere to run
Giants sleeping, giants winning wars
Withing their dreams
Till they wake when it's too late
And in God's name blaspheme

Szkoda jednak, że pod koniec pojawia się kolejny wypełniacz w postaci banalnego i naiwnego Fool Like You. Refreny, zwrotki, riffy, tekst... właściwie nic tu nie gra. Oczywiście Ozzy trzyma poziom, ale to zasługa bardziej jego niezwykłej barwy, niż samego zaangażowania. Lepiej ten utwór pomijać podczas słuchania.

Today is just another day
You hold your ticket into nowhere
It's up to you if you will stay
And turn your day into a nightmare
You think you know if you think you know it all
But you don't even have a clue
And control is still in view for a fool like you

Kończymy jednak w wielkim stylu, bowiem Shot In the Dark to największy przebój Ozzy'ego z tej płyty, który zdecydowanie wszedł do kanonu. Mamy tu całą płytę skumulowaną w jeden, znakomity utwór. Gitary, udany riff, klawisze, fajny i mroczny tekst oraz znakomite wokale Osbourne'a. Wszystko w tej piosence jest na swoim miejscu, a ona sama robi jak najlepsze wrażenie. Gdy płyta się ukazała, fani i krytycy żartowali, że Ozzy najlepszy kawałek umieścił na końcu, by zmusić słuchacza do wysłuchania reszty. No, nie powiedziałbym, że na reszcie albumu nie ma nic ciekawego (bo jest i to sporo), ale bezsprzecznie Shot In the Dark to najlepszy utwór na albumie.

Out on the street I'm stalking the night
I can hear my heavy breathing
Aim for the kill but it doesn't seem right
Something there I can't believe in
Voices are calling from inside my head
I can hear them, I can hear them
Vanishing memories of things that were said
They can't try to hurt me now
But a shot in the dark
One step away from you
Just a shot in the dark
Always creeping up on you


The Ultimate Sin to najsłabszy album Ozzy'ego z lat 80. i 90. (niżej podczas swojej kariery upadł tylko za sprawą okropnego i wymuszonego Under Cover z 2004). Co ciekawe, sam Ozzy uznaje ten album za swoje najgorsze dzieło, mówiąc że wszystko zepsuła tu produkcja. Zgadzam się z nim. Wszystko brzmi niestety zbyt podobnie do siebie i odróżnienie kolejnych utworów może być czasem problemem. Producent chciał zapewne, by to wszystko brzmiało spójnie, jednak trochę przeholował, w związku z czym wszystko brzmi prawie tak samo. Rzecz jasna, nie jest to jakaś kompletna porażka, gdyż jest tu całkiem sporo dobrej muzyki (The Ultimate Sin, Secret Loser, Thank God For the Bomb, Lightning Strikes, Killer of Giants i Shot In the Dark), jednak na tej płycie jest masa zbędnych wypełniaczy, które po prostu wypadają miernie. I to właśnie one, obok produkcji, są największą bolączką tej płyty, która niestety brzmi słabo. To wciąż fajne i przyjemne granie, ale Ozzy'ego stać po prostu na więcej.


Ocena: 6/10

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...