sobota, 29 lutego 2020

"Vol. 4" - Black Sabbath [Recenzja]


Mimo o wiele większych artystycznych ambicji i wpływu na szeroko pojęty heavy metal (choć wtedy jeszcze nikt nie mógł tego wiedzieć) Master of Reality okazał się mniejszym sukcesem niż Paranoid, choć wciąż był to "złoty strzał" Black Sabbath. Po serii sukcesów zespół ruszył w szaleńczą trasę koncertową, która została jednak przerwana przez niedyspozycje Billa Warda i Ozzy'ego Osbourne'a. W kwietniu 1971 roku Tony Iommi wziął się za tworzenie nowych piosenek, a szło mu na tyle sprawnie, że w maju zespół rozpoczął nagrywanie w Stanach Zjednoczonych w willi Bel Air w Los Angeles. Początkowy plan zakładał dopracowywanie utworów przez pierwsze tygodnie, a w czerwcu - rozpoczęcie nagrywania. Muzycy mieli jednak masę innych ciekawszych rzeczy do roboty (czytaj: imprezy składające się z orgii i faszerowania się alkoholem i narkotykami). Geezer Butler oszacował, że o ile nagranie Vol. 4 kosztowało jakieś 60 tysięcy dolarów, to na same narkotyki poszło co najmniej 75 tysięcy. Ozzy wspomina, że zażywali ich tak wiele, że czasem dostawa musiała być nawet 2 razy w ciągu dnia.
Nie chcę jednak rozpisywać się tu na temat tych ekscesów (jeśli ktoś ma ochotę o nich nieco więcej poczytać, to polecam autobiografie Ja, Ozzy Ozzy'ego Osbourne'a i Iron Man. Moja podróż przez niebo i piekło z Black Sabbath Tony'ego Iommiego, gdzie opowieści o tym nie brakuje), ale raczej na temat muzyki. Zespół po raz pierwszy wziął sprawy w swoje ręce i muzycy samodzielnie produkowali album, bez pomocy Rodgera Baina. Chcieli jednak poszerzyć swoje horyzonty i nie dać się zaszufladkować, więc kombinowali w studiu i szukali cały czas nowych wyzwań i muzycznych rozwiązań. Postanowili trochę dłużej posiedzieć nad utworami, nadając im progresywnego sznytu, a ponadto do całości dodano orkiestrę, fortepian, melotron, a ponadto wykorzystano brzmienia akustyczne w większym stopniu, aniżeli miało to miejsce przy poprzednich płytach.
Vol. 4 ukończono w połowie września 1972, by mógł ukazać się jeszcze w tym samym miesiącu. Początkowo muzykom zależało, by nazwać album Snowblind, od piosenki, która znalazła się na płycie. Wytwórnia stanowczo zawetowała ten pomysł, obawiając się kontrowersji związanych ze zbyt jawnym nawiązaniem do kokainy. Muzycy poszli im więc na rękę nazywając album Vol. 4 (co sam Ward kwituje słowami: "Nie było Vol. 1, 2 ani 3, więc tytuł Vol. 4 jest idiotyczny"), jednak to nie znaczy że całkiem odpuścili oddanie hołdu głównemu "bohaterowi" płyty. W utworze Snoblind Ozzy szepce po każdej zwrotce "cocaine", a we wkładce można przeczytać: "Chcielibyśmy podziękować wspaniałej firmie COKE-Cola Company w Los Angeles".
Album nie spotkał się z aż tak ciepłym przyjęciem jak Master of Reality, ale również odniósł wielki sukces, docierając całkiem wysoko na listy przebojów, a także 2 miesiące po premierze osiągając status złotej płyty w Stanach Zjednoczonych, a ostatecznie sprzedało się tam ponad milion egzemplarzy krążka.
Mimo, że płyta nie była jeszcze wydana, Sabbaci już w lipcu 1972 roku zaczęli grać nowe piosenki na koncertach. Wtedy dał jednak o sobie znać nazbyt rozrywkowy tryb życia, gdyż podczas pierwszego koncertu na scenie zasłabł Tony Iommi, zbyt nafaszerowany kokainą, by być w stanie występować. Black Sabbath musieli odwołać więc kolejne koncerty, a ponadto zrobili sobie wolne od muzyki i od swojego towarzystwa, a kolejne koncerty zagrali dopiero w styczniu 1973. Wówczas nagrali jeden z występów z myślą o płycie koncertowej, jednak - niezadowoleni z rezultatów - porzucili ten pomysł. (Ostatecznie został on zrealizowany w 1980 roku, jako koncertówka Live At Last). Po trzech miesiącach grania Black Sabbath odwołali jednak całą trasę po Stanach Zjednoczonych, by wziąć się za kolejny longplay.

Rozpoczynamy ciężkim, ośmiominutowym, świetnie się rozwijającym, progresywnym Wheels of Confusion. Na początek dostajemy riff wolny i ciężki jak walec. Po chwili motyw się zmienia i robi się nieco żwawiej, choć wciąż ciężko. Następnie wkracza bezbłędny wokal Ozzy'ego, który wyśpiewuje tekst będący jednoznacznym rozwianiem młodzieńczych nadziei i planów, a także zawiedzenie życiem, które okazuje się miejscem, w którym każdego czeka samotność, alienacja i "jest grą, ale nigdy nie było tu zwycięzcy". Po drugiej zwrotce muzycznie mamy tu jednak kolejną woltę, kolejny riff i kolejne przyspieszenie, jednak teraz piosenka jednoznacznie zyskuje na dynamice i w oparach ciężaru mamy tu prawdziwy killer, w którym Ozzy zmienia linię melodyczną i znakomicie się wydziera. Wrażenie robi też rozciągnięta instrumentalna koda (nazwana także w kilku wydaniach The Straightener), a sam numer to zdecydowanie kolejny killer Sabbathów, pokazujący ich talent do tworzenia ambitnych i powalających kompozycji. Otwarcie albumu - fenomenalne.

Lost in the wheels of confusion
Running through valleys of tears
Eyes full of angry dellusion
Hiding in everyday fears

So I found that life is just a game
But you know there's never been a winner
Try your hardest, you'll still be a loser
The world will still be turning when you're gone
Yeah, when you're gone

Całkowicie odmiennie prezentuje się natomiast Tomorrow's Dream. Jest to o wiele prostszy, acz dynamiczny i niepozbawiony ciężaru utwór, w którego tekście pojawiają się natomiast rady by zostawić za sobą przeszłość i z odwagą spoglądać w przyszłość. Spora zmiana, nieprawdaż? Najważniejsze jednak, że muzyka wciąż jest tu zdecydowanie z klasą i trzyma poziom, chociaż utwór jest mniej ciekawy niż Wheels of Confusion, głównie ze względu na o wiele prostszą budowę i mniej zaskoczeń w trakcie słuchania. Niemniej i riffy, i sekcja rytmiczna, i wokale to wciąż muzyczna ekstraklasa, a i zwolnienie w mostku jak najbardziej udane. 

Send me love, and I may let you see me
Send me hopes I can fit in my head
But if you really want me to answer
I can only let you know when I'm dead

When sadness fills my days
It's time to turn away
And then tomorrow's dream
Become reality to me

W willi Bel Air stał fortepian, jednak nikt nie umiał na nim grać. W ciągu dwóch tygodni nauczył się jednak Tony Iommi (jak sam wspomina, nie było to trudne, bo był przez cały czas pod wpływem kokainy, więc i tak nie spał). Podczas przypadkowego przesuwania palcami po klawiaturze wyszedł jednak mu frapujący motyw. Ozzy natychmiast to podłapał, zanucił melodię, a Geezer napisał poruszający tekst (a później zagrał na nagraniu na melotronie) o Billu, który rozstawał się wówczas ze swoją żoną. Tak właśnie powstało Changes, czyli pierwsza, tak rzewna, ballada Black Sabbath. Ozzy przyznaje, że wciąż uwielbia ten numer i gdy raz go usłyszy, potrafi potem go śpiewać przez resztę dnia. Jest to pierwsza ballada wyśpiewana "normalnym" głosem Ozzy'ego (na Planet Caravan jego wokal przetworzono, a na Solitude zaśpiewał bardzo nisko) i słychać tu, że Osbourne czuje się w balladach wcale nie gorzej niż w ciężkich, bądź też dynamicznych kawałkach. Wkłada w to wiele uczucia, dzięki czemu piosenka brzmi poruszająco i chwyta za serce. Mimo komercyjnego potencjału piosenka nie promowała płyty (znalazła się dopiero na stronie B singla Sabbath Bloody Sabbath, promującego kolejny album zespołu). Na Vol. 4 jednak nie skończyła się historia tego utworu, gdyż w 2003 roku Ozzy nagrał nieco zmienioną wersję utworu w duecie ze swoją córką, Kelly Osbourne, w którym mężczyzna przeżywa odejście nie swojej ukochanej, a usamodzielnienie się córki. Nagranie to stało się wielkim przebojem i podbiło listy przebojów. Jak się okazuje, dobre kompozycje się nie starzeją i nawet po kilkudziesięciu latach poruszają.

It took so long to realise
And I can still hear her last goodbye
Now all my days are filled with tears
Wish I could go back and change these years

I'm going through changes

Najdziwniejszym utworem (czy właściwie raczej "tworem") na Vol. 4 jest jednak FX, czyli półtora-minutowy zapis dziwacznych odgłosów. Jak powstał? Pewnego wieczora do studia weszli Ozzy, Geezer i Bill i zobaczyli nagiego Iommiego, który - podczas pijackich pląsów - uderzał stalowym krzyżem zawieszonym na szyi w struny gitary. Muzycy uznali, że umieszczenie tego na płycie będzie świetnym żartem i może dać odjechany efekt. No tak, to drugie na pewno się stało, jednak nie jestem zbyt wielkim fanem takich zabiegów. Jest sobie, ale i bez tego by się obyło. Aczkolwiek całkiem nieźle wprowadza atmosferę narkotycznego upojenia.
Supernaut to jednak rzecz jak najbardziej mocarna i warta uwagi. Szybki i ostry riff przeszywa uszy już przy pierwszym wejściu, jednak oprócz niego zachwycają również znakomite wokale Ozzy'ego. Sam Obsourne wspomina, że zawdzięcza je zażyciu sporej ilości narkotyków przed nagraniami ("Kiedy słucham Supernaut, czuję jej [kokainy] smak", jak wspomina sam zainteresowany). Świetne, dynamiczne wokale, przeplatane chwytliwym i szybkim riffem, a całość kończy nietypowe solo perkusyjne osadzone w klimatach kubańskich (wynik eksperymentów Warda z nowymi brzmieniami). John Bonham (Led Zeppelin) i Frank Zappa wskazują Supernaut, jako ich ulubionych utwór Black Sabbath. No, mój może nie, ale z pewnością jest to kawałek wart uwagi, bo ciężko nie dać się porwać tak świetnej piosence. 

Got no religion, don't need no friends
Got all I want and I don't need to pretend
Don't try to reach me, 'cause I'll tear up your mind
I've seen the future and I've left it behind

Jeżeli w przypadku Black Sabbath można mówić o "przebojach", to na taki status bezsprzecznie zasługuje potężny Snowblind. I jest to nie dość, że najlepszy utwór krążka, to także jedno z największych muzycznych osiągnięć grupy. Cała piosenka poświęcona jest kokainie ("śnieżna ślepota" to przypadłość nieobca zwłaszcza alpinistom), którą slangowo nazywa się "śniegiem". Gdyby ktoś miał jednak wątpliwości, o czym naprawdę śpiewają Sabbaci, Ozzy po każdej zwrotce wyszeptuje "cocaine" (pojawia się jednak tylko po pierwszej, gdyż pozostałe "szepnięcia" wytwórnia kazała z piosenki usunąć). Główny riff z pewności jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych metalowych motywów, a melodyjne wokale Ozzy'ego z pewnością nie odejmują mu ciężaru. Szczególne wrażenie robi na mnie motyw w mostku, gdzie najpierw pojawia się potężne dociążenie, potem powalające solo gitarowe, powrót do zwrotek i kolejne przełamanie, tym razem bardziej dynamiczne. Całość ponadto okraszono orkiestrowym brzmieniem, co dodaje tylko ciężaru i rozmachu. Piosenka wypada naprawdę powalająco i brzmi mocarnie, porywając przy każdym przesłuchaniu.

My eyes are blind, but I can see
The snowflakes glisten on the tree
The sun no longer sets me free
I feel the snowflakes freezing me

Let the winter sunshine on
Let me feel the frost of dawn
Build my dreams on flakes of snow
Soon I'll feel the chilling glow

Cornucopia okazała się sporym problemem dla Billa Warda i po dziś dzień nie wspomina tego utworu najlepiej. Mamy tu sporo zmian tempa, za którymi perkusista nie nadążał i cały czas się gubił. Słuchając partii wokalnych, można by podejrzewać że i Ozzy'emu mogło być trudno wyciągnąć niektóre wyższe partie. Cała piosenka to kolejny, progresywny, mocarny i ultra-ciężki heavy metal. Są tu momenty, które nie biorą mnie aż tak bardzo, jak miało to miejsce na przykład w Wheels of Confusion czy Snowblind, gdzie uwielbiam każdą sekundę. W Cornucopia uwielbiam głównie regularne zwrotki i refren "You're gonna go insane/I'm trying to save your brain". Potęga.

All right!
I don't know what's happening
My head's all torn inside
People say I'm heavy
They don't know what I hide
Take a life, it's going cheap
Kill someone, no one will weap
Freedom's yours, just pay your dues
We just want your soul to use

Prawdziwie wirtuozersko wypada natomiast przepiękne Laguna Sunrise zagrane przez Tony'ego na akustyku. W tamtych czasach muzycy często wyjeżdżali na przejażdżki na Laguna Beach. Iommi, zainspirowany pięknym widokiem, postanowił oddać jego piękno w akustycznej miniaturce. Ponadto chciał jeszcze, by w nagraniu wzięła udział orkiestra, jednak zażądała ona zapisu nutowego. Tony nie znał jednak nut, więc specjalnie dla Laguna Sunrise zatrudniono specjalistę, który przełożyłby pomysły gitarzysty na pięciolinię. Sama miniaturka jest przepiękna i brzmi naprawdę uroczo. Cudowne zwolnienie po mocarnym Cornucopia.
Kolejny tekst o problemach z rozstaniem z kobietą, które przeżywał wówczas Bill Ward. Tutaj jednak zdecydowanie mniej balladowo a bardziej hard rockowo i dynamicznie. St. Vitus' Dance, czyli "taniec świętego Wita" to choroba, która charakteryzuje się nadmierną ruchliwością i nadpobudliwością (w Birmingham, gdy Bill był mały, wszyscy uznali, że cierpi właśnie na taniec świętego Wita, gdyż miał w sobie niespożytkowaną energię i uwielbiał bębnić we wszystko na około). Sama piosenka nie jest jednak niczym wyjątkowym i jest najsłabszym punktem krążka. Pierwsza piosenka Black Sabbath z pierwszych czterech albumów, która ewidentnie mnie nie wzięła.

You feel your nerves are shattering, you feel you want to die
Just because the one mistake of telling you a lie

Black Sabbath na sam koniec przypominają jednak, że nie bez powodu zdobyli tytuł "najcięższego zespołu świata". Under the Sun to bowiem pełna ciężaru i niespodziewanych zwrotów akcji kolejna progresywna kompozycja. I z zagraniem tego utworu miał, również, spory problem Bill Ward (doszło nawet do tego, że aż do momentu nagrania zespół nazywał piosenkę Everywhere Under The Fucking Sun). Efekt końcowy zapiera jednak dech w piersiach i jak najbardziej powala. Rozpoczynamy mega ciężko, by po chwili zrobiło się jednak nieco dynamiczniej, jednak naprawdę przyspieszamy dopiero w mostku (od którego linijką, Every Day Comes And Goes, dopełniono nazwy Under the Sun w amerykańskich wydaniach Vol. 4), co rozpoczyna szaleńczą galopadę i kakofonię gitar. Potem jeszcze powrót do głównego motywu i całość kończy rozbudowana i zachwycająca koda oparta głównie na solówkach gitary.

Well, I don't want no Jesus freak to tell me what it's all about
No black magician telling me to cast my soul out
Don't believe in violence, I don't even believe in peace
I've opened the door, now my mind has been released

Well, I don't want no preacher tell me about the god in the sky
No, I don't want no one to tell me where I'm gonna go when I die
I want to live my life, I don't want people telling me what to do
I just believe in myself 'cause no one else is true


Mimo, że Vol. 4 nie zdobyło takiej popularności jak poprzednie 3 albumy Black Sabbath, to uważam jednak, że to kolejne znaczące osiągnięcie muzyczne zespołu. Muzycy posunęli się tu o kolejny krok dalej, proponując jeszcze bardziej progresywne kompozycje, nie rezygnując jednak wciąż ze znakomitego ciężaru i dynamicznych momentów. Całość jest raczej równa, prawie wszystkie kompozycje trzymają poziom, a jedynym powodem, dla którego nie oceniłem tego na równi z debiutem lub Master of Reality jest - moim zdaniem niepotrzebna - obecność FX i słabszego St. Vitus Dance, jednak nie będę się na to bardzo uskarżał, gdyż zapewne takie lekkie zaniżenia poziomu też służą unikatowemu, narkotycznemu klimatowi w całości. Jeszcze nad żadną płytą Black Sabbath nie unosił się tak duszący swąd używek, a i nigdzie w tekstach nie pojawiło się aż tyle do nich nawiązań. Jak dla mnie Vol. 4 to kolejny wybitny album Black Sabbath, kolejny kamień milowy w rozwoju metalu i kolejny etap w rozwoju zespołu, który jednak nie miał potrwać już zbyt długo.

Ocena: 9/10


Vol. 4: 42:18

1. Wheels of Confusion - 8:02
2. Tomorrow's Dream - 3:12
3. Changes - 4:45
4. FX (instrumental) - 1:44
5. Supernaut - 4:50
6. Snowblind - 5:33
7. Cornucopia - 3:55
8. Laguna Sunrise (instrumental) - 2:56
9. St. Vitus Dance - 2:30
10. Under the Sun - 5:53

piątek, 28 lutego 2020

"Live In Japan" - George Harrison [Recenzja]


George Harrison odbył niewiele tras w trakcie swojej solowej kariery. Podczas serii koncertów w 1974 roku (gdy promował album Dark Horse) pojawiły się problemy z gardłem Beatlesa, który balansował wówczas na granicy utraty głosu. W związku z tym musiał zrezygnować na dłuższy czas z wyjazdów i ograniczał się raczej do pojedynczych występów. Pomysł wspólnej trasy pojawił się po wydaniu albumu Travelling Wilburys Vol. 1, kiedy to na cykl wspólnych koncertów mieli ruszyć Bob Dylan, Jeff Lynne, Tom Petty, George Harrison i Roy Orbison. Niestety, śmierć tego ostatniego przekreśliła te plany. W 1991 roku bliski przyjaciel ex-Beatlesa, Eric Clapton, ruszał akurat na parę koncertów do Japonii. Zaproponował więc Harrisonowi, by ten pojechał z nim i zagrał parę piosenek. Ostatecznie podczas koncertów okazały set koncertowy przedstawił George, a Eric zaprezentował tylko parę swoich przebojów. 
Pierwsza trasa koncertowa od tak wielu lat musiała zostać udokumentowana albumem. Album Live In Japan (wydany 13 lipca 1992 roku) to poniekąd kompilacja utworów zebranych z różnych występów. Warto więc mieć świadomość podczas słuchania, że nie jest to zapis jednego koncertu, a wybrane najlepsze momenty z występów, które odbyły się między 1 a 17 grudnia 1991. 
Jest to jedyna koncertówka Harrisona w jego solowej karierze (nie licząc nagrodzonego Grammy, The Concert For Bangladesh, który odbył się z inicjatywy George'a, aczkolwiek pojawiło się tam wielu różnych wykonawców). Jeśli nie wziąć pod uwagę wznowienia All Things Must Pass, jest to też ostatnie wydawnictwo Harrisona, które ukazało się przed jego śmiercią w listopadzie 2001 roku.

George się nie patyczkuje i od samego początku daje do zrozumienia, że nie zamierza odcinać się od swojej przeszłości, serwując nam I Want To Tell You z przełomowego albumu Beatlesów - Revolver. Charakterystyczny gitarowy riff i niespiesznie rozwijający się początek w końcu prowadzi do pierwszych wokali George'a. Tutaj jednak wyraźnie słychać, że akurat barwę Harrison, jak najbardziej, zachował, jednak co do warunków wokalnych, jest tu nie najlepiej. Bez problemu trafia w dźwięki, jednak musi śpiewać o wiele oszczędniej i obniża niektóre swoje partie, by nie psuć piosenki (przydałoby się, żeby Paul taką strategię czasem wykorzystał). Równymi brawami, co ex-Beatlesa, japońska publiczność nagradza również Erika Claptona, który prezentuje tu swoją solówkę gitarową. Na początku nie byłem przekonany, czy ten utwór rzeczywiście jest najlepszy do otwierania koncertu, ale wypadł tu na tyle dobrze, że czuję się przekonany i usatysfakcjonowany. Fajne rozpoczęcie.
I kolejny numer Beatlesów, jednak tym razem nieco mniej znany i ze schyłkowego już okresu zespołu, Old Brown Shoe. Nigdy specjalnie nie przepadałem za tą piosenką (żeby nie powiedzieć, że po prostu jej nie lubię), więc i tego wykonania wysłuchałem raczej z obojętnością. Poziom wykonawczy jest tu na wysokim poziomie, więc jeśli ktoś jest fanem tej piosenki, to i ta wersja przypadnie mu do gustu, szczególnie że jest tu momentami nieco więcej dynamizmu i energii. Dla mnie jednak ta piosenka w każdej wersji to słabizna.
George nigdy nie był gadułą, więc i wita się z publicznością dość lakonicznie, po czym zapowiada kolejny wielki przebój macierzystej formacji, Taxman. I to wykonanie to już zdecydowanie rzecz w sam raz dla mnie. Uwielbiam ten numer, a i w tej wersji przypadł mi do gustu. Wokale Harrisona są mocne i zdecydowane, utwór nie stracił nic ze swojego feelingu, chórki damskie są tu bardzo wyraziste, a solówka Claptona (w oryginale wykonywana przez McCartneya) całkiem niezła, choć zdecydowanie inna od pierwowzoru. Mimo, że bardzo jestem przywiązany do oryginału, ta zmiana absolutnie mi nie przeszkadzała, a wykonu słuchałem z nie mniejszym zaangażowaniem i prawdziwą przyjemnością.
I w solowej karierze Harrisona nie brakowało przebojów, czego najlepszym dowodem jest Give Me Love (Give Me Peace On Earth) z albumu Living In the Material World. Wykonanie koncertowe nie różni się zbytnio od oryginału, a więc brzmi równie kojąco, przepięknie i szczerze. Warto posłuchać i miło wrócić do tego numeru.
Żeby jednak ludzie nie stęsknili się za bardzo za beatlesowskim dorobkiem George'a, ten serwuje nam utwór ze swojej ulubionej płyty macierzystego zespołu (Rubber Soul), czyli przepiękny If I Needed Someone. Tutaj wyraźnie czuć, jak bardzo Harrison musiał czasem modyfikować linię melodyczną, by na pewno trafić we wszystkie dźwięki, jednak wciąż wszystko gra tu jak trzeba, solówka Claptona brzmi dobrze, wokale się sprawdzają, a no i sama piosenka przecież też bardzo udana.
Nieco bardziej rozbudowany wstęp, po którym następują przepiękne dźwięki charakterystycznej gitary Harrisona, co może oznaczać tylko jeden utwór - Something. Miałem co do tego utworu duże oczekiwania, jednak George ewidentnie nie udźwignął ciężaru wokalnie. Śpiewa tu powściągliwie i jakby bez zapału. Gitarowo pokazuje klasę, jednak jego głos jakby odmówił mu posłuszeństwa. Dla dobra tej piosenki radziłbym jednak nie słuchać jej w tej wersji, a raczej wrócić do wersji z The Concert For Bangladesh, a najlepiej do oryginału z Abbey Road.
Po tej piosence George wraca do swojej solowej kariery ze znakomitym, rockowym What Is Life. Jednak piosenka ta od początku wydawała mi się nietrafionym pomysłem, biorąc pod uwagę ówczesną kondycję wokalną Harrisona. Poradził sobie jednak z tym wcale nie najgorzej. Nie jest to poziom studyjnego pierwowzoru, ale brzmi całkiem nieźle i słuchać można tego bez większego bólu, chociaż i przyjemności w tym niewiele.
Harrison sięga jednak po nieco mniej znany numer, acz równie piękny Dark Horse. Utwór zawsze bardzo mi się podobał, a i tu wypada całkiem nieźle. Podczas nagrywania tej piosenki George miał problemy z gardłem, więc i sam kawałek był poniekąd dostosowany do jego ówczesnych warunków. Tutaj sprawdziło się to bardzo dobrze, biorąc pod uwagę nieco podstarzały wokal Harrisona.
Potem kolejny klasyk (acz nieco mniej znany) Beatlesów, czyli Piggies z "Białego Albumu". Wykonanie mocno średnie, acz na odpowiednim poziomie, by słuchało się tego bez bólu. Po tym numerze George schodził ze sceny, by nieco odsapnąć, a rolę frontmana przejmował Eric Clapton (tego jednak na płycie już nie ma).
Harrison wraca jednak z przytupem, wykonując mega-przebój Got My Mind Set On You. George scoverował ten numer na Cloud Nine i już go nie oddał, przebijając swoim wykonaniem popularność pierwowzoru. I na koncercie brzmi tu bardzo energetycznie, z wykopem, dynamicznie i po prostu warto posłuchać. Tak właśnie kończy się pierwsza część Live In Japan. Z przytupem, zachęcając do sięgnięcia po część drugą.


Ciąg dalszy piosenek z przebojowego Cloud Nine. Tym razem piosenka tytułowa, która również trzyma poziom. Słychać, że piosenki z nowego albumu śpiewa chętnie i z ogromną pasją. Sprawdziło się w przypadku Got My Mind Set On You, sprawdza się i tu.
Akustycznie robi się przy okazji nieśmiertelnego Here Comes the Sun. Piękna partia gitary, ale jednak znów wokale nie dają rady. Coś pechowe to Abbey Road, bo przy Something też była kicha. Harrison po prostu się męczy i nie wyciąga już tych nut. Nie powinien tych piosenek śpiewać. Zaśpiewał, a nas to boli.
Największy solowy autorski przebój Harrisona, czyli My Sweet Lord ze wspaniałego albumu All Things Must Pass. I tutaj wokalnie George jednak radzi sobie nie najlepiej, co zapowiadać ma trochę nową wersję tego przeboju, która pojawiła się jako bonus na wznowieniu tej wielkiej płyty w 2001 roku. Najgorzej jest w pierwszej części, ale kiedy piosenka się rozkręca, to nie jest już wcale tak najgorzej, a sytuację ratują nieco chórki. Da się słuchać, ale nie ma w tym specjalnej przyjemności. Lepiej sięgnąć po oryginał, gdzie George aż kipi żarliwością i siłą wiary, niż na tę koncertówkę, gdzie brzmi bardziej jak zmęczony i znudzony życiem kaznodzieja.
Parę lat do przodu, a konkretniej do płyty Somewhere In England, i największy przebój z tej płyty, All Those Years Ago, nagrany jako hołd dla Johna Lennona. Brzmi tu naprawdę dobrze, porywająco, a wokale Harrisona trzymają poziom. Nie różni się tu niczym od wersji oryginalnej, ale i tak warto posłuchać.
A teraz piosenka, której nie znajdziemy na żadnym regularnym wydawnictwie Harrisona, Cheer Down. Utwór powstał z inspiracji żoną, Olivią, w okresie pracy nad Cloud Nine. Ostatecznie jednak piosenka nie trafiła na płytę. George ukończył tekst z Tomem Pettym i ofiarował ten numer Claptonowi, który zbierał akurat materiał na swoją kolejną płytę (Journeyman). Eric powiedział, że powinien to wykonać jednak Harrison, który ostatecznie tak właśnie zrobił, przy pomocy Jeffa Lynne'a za konsoletą, a utwór trafił na ścieżkę dźwiękową filmu Naga broń 2. Piosenka nigdy specjalnie do mnie nie przemawiała i w tej wersji również mnie nie porwała. Linia melodyczna jest dość toporna, a i sam kawałek w ogóle nie wpada w ucho. Jedyne, co może się tu bronić, to świetna partia zagrana na gitarze techniką slide. Poza tym jednak, jest to numer nie wart uwagi.
Bardzo się cieszę, że tak szeroką reprezentację na koncercie miała, bardzo przeze mnie lubiana, płyta Cloud Nine, bowiem Devil's Radio to już trzecia na tej koncertówce (a na koncercie czwarta, gdyż na dwóch koncertach pojawiło się jeszcze Fish In the Sand) piosenka z tego albumu. I ponownie Harrison brzmi tu przekonująco, dynamicznie i z pasją. Słucha się tego wybornie i nietrudno dać się porwać.
Mieszane uczucia można mieć natomiast do Isn't It a Pity, które momentami brzmi przepięknie, a momentami zbyt cukierkowo i przesadzenie. Na All Things Must Pass wszystko było idealnie wyważone, jednak tutaj Harrison zbyt często nadużywa swojej maniery "drżącego zaśpiewu", w związku z czym brzmi to zbyt histerycznie i egzaltowanie.
Tej piosenki po prostu nie mogło tu zabraknąć. Największe piosenkowe osiągnięcie Harrisona, czyli nieśmiertelne While My Guitar Gently Weeps. Niemożliwym było wyciągnięcie przez George'a tych nut, które udało mu się wyśpiewać w 1968 roku, ale radzi sobie wcale nie najgorzej, nie ciągnąc w dół całej piosenki. Oprócz szczerych wokali bez wątpienia najważniejszym elementem tego wykonu jest Eric Clapton ze swoją "łkającą gitarą", który zagrał solo również w studyjnym pierwowzorze. I tutaj pokazuje klasę, grając równie poruszająco i przeszywająco.
Na sam koniec klasyk Chucka Berry'ego, Roll Over Beethoven. Wykon ten nie ma jednak startu ani do oryginału, ani nawet do wersji The Beatles. Wszystko to jakieś takie odegrane, wyprane z energii i po prostu słabe. Na zakończenie można było dać coś mocniejszego.


Dla fanów Harrisona to z pewnością nie lada gratka, by usłyszeć, jak w ostatnich latach życia George wrócił do swoich klasycznych kompozycji i pożegnał się ze swoją publicznością. Piosenki, które tu się znalazły to istotnie istne creme de la creme twórczości George'a. Niestety, dla każdego słuchacza, który nie jest zadeklarowanym fanem Harrisona, przygoda z tym albumem może jednak nie być aż tak satysfakcjonująca. Ex-Beatles nie jest w najlepszej formie wokalnej, co boleśnie odbija się na kilku utworach. W kilku wydaje się być też zmęczony i wyprany z energii, jakby myślał już tylko o tym, by zejść ze sceny. Nie ma jednak do czego się przyczepić, jeśli chodzi o warstwę instrumentalną. Tutaj wszyscy pokazują klasę i grają tak dobrze, że aż miło słuchać. Nie traktuję tego półtoragodzinnego wydawnictwa jako coś, na co zmarnowałem czas, ale nie powiem też, żebym chciał do tego wracać. Fajna płyta do jednorazowego posłuchania, ale raczej nie częściej, no chyba że pozostałe się już znudzą.

Ocena: 5/10

czwartek, 27 lutego 2020

Travelling Wilburys - na skróty (przegląd dyskografii)


Grupa Travelling Wilburys bardzo szybko zdobyła popularność i status kultowej. No, ale patrząc na nazwiska muzyków, którzy chodzili w skład tej supergrupy rockowej (według krytyków, jako jedyni zasługiwali na to miano), to trudno się dziwić. Tym bardziej zaskakiwać mogą dość spontaniczne okoliczności, w których panowie zebrali się w jeden muzyczny twór. 
George Harrison poznał Jeffa Lynne'a przy okazji tworzenia swojej płyty, Cloud Nine. Lider ELO został jej producentem, a twórcza atmosfera w studiu przyczyniła się na pewno do wielkiego sukcesu komercyjnego tego albumu. Panowie szybko znaleźli wspólny język i się zaprzyjaźnili. Podczas wspólnej kolacji z Royem Orbisonem (którego Harrison znał jeszcze z czasów The Beatles, a Lynne wyprodukował album Mystery Girl, który okazał się wielkim comebackiem Orbisona), George zaproponował, by w trójkę napisali i nagrali piosenkę, która mogłaby trafić na stronę B singla This Is Love. Na nagrywanie umówili się w domu Boba Dylana. W dzień nagrywania do domu barda przyjechał tez ze spontaniczną wizytą Tom Petty. Widząc czterech muzyków siedzących w kuchni i grających (gdyż bard też dołączył się do pozostałej trójki) sam się do nich dosiadł. Tak powstała piosenka Handle With Care. Wytwórnia uznała, że taki zestaw nazwisk, zdecydowanie ma większy potencjał niż strona B singla. Przekonali więc muzyków, by nagrali razem całą płytę. Nie trzeba było długo ich namawiać i wspólnie stworzyli album nazwany po prostu Travelling Wilburys Vol. 1. Po śmierci Roya Orbisona, który nie doczekał olbrzymiego sukcesu longplaya, muzycy stworzyli jeszcze jeden album, lecz na tym działalność grupy się skończyła. 
Dyskografia zespołu obejmuje tylko dwie pozycje, jednak grupa zyskała tak wielką popularność, że zdecydowałem się mimo wszystko je tutaj skrótowo omówić, gdyby ktoś zechciał się z nimi zapoznać i potrzebował jakiejś innej zachęty niż rozbudowane recenzje poszczególnych albumów (które jednak linkuję przy opisie każdego krążka).


Ocena: 9/10

Mimo, że panowie nagrali 2 longplaye, z czystym sercem polecić mogę tylko ich pierwszy. Te 5 muzycznych osobowości uzyskało tu idealną harmonię, a ich style połączyły się w najmniej spodziewanych momentach, tworząc hybrydę zarówno zaskakującą, jak i zachowawczą. Jest to oczywiście dzieło zbiorowe i każdy z muzyków udziela się mniej więcej po równo, jednak każdy też wniósł od siebie piosenki tak typowe dla wrażliwości każdego z nich. George błyszczy dzięki, najlepszym na krążku, Handle With Care, End of the Line i - wciąż udanym, choć nie tak bardzo - Heading for the Light. Bob Dylan serwuje typowe dla siebie Congratulations, Tweeter And the Monkey Man i nietypowy dla swojej twórczości, Dirty World. Tom Petty dodaje Last Night i Margarita. Jeff Lynne dał 2 piosenki, z czego jedną (odnoszącą się do złotej epoki rock and rolla, Rattled) zaśpiewał sam, a drugą (przepiękną balladę, Not Alone Any More) dał Orbisonowi, który - poza niezwykłym głosem - nie przyniósł nic swojego na album. Cała płyta brzmi niezwykle spójnie, konsekwentnie, składa hołd stary, dobrym, rockandrollowym czasom, a słuchanie daje przyjemność porównywalną chyba tylko z przyjemnością, z jaką panowie nagrywali te piosenki. Dla każdego z tej piątki ta płyta to jeden z najlepszych tworów w ich karierach.


Ocena: 5/10

Nie da się powiedzieć, że po śmierci Roya Orbisona, Wilburysi stracili jakąś poważną siłę twórczą, gdyż Big O nie wniósł żadnej piosenki na poprzedni album; autorzy i kompozytorzy muzyki wciąż zostali. Jednak ten album tworzyli jakby na autopilocie i brzmi to, jakby stracili po prostu serce do tego projektu. Najbardziej zapalił się do tego chyba Dylan, gdyż słychać go tu najczęściej i to pyta bardziej jego, niż zespołowa. Pozostali panowie też się tu pojawiają, jednak nikt nie ma tu większej szansy zabłysnąć. Chociaż poszczególne utwory mogą sprawiać jak najlepsze wrażenie, to płyta całościowo niestety nie przekonuje i zdaje się być wyprana z radości i chęci tworzenia. Robione jakby na siłę. Panowie niepotrzebnie zupełnie wrócili do studia, gdyż tą płytą zepsuli tylko legendę zespołu. Gdyby skończyli na debiucie, przysłużyłoby się to tylko nazwie. Może i lepiej dla nich, że Travelling Wilburys Vol. 3 jest tak zapomniana. Lepsze to, niż gdyby publiczność pamiętała ją i rzeczywisty poziom, jaki reprezentuje sobą umieszczona tu muzyka.

"Time Takes Time" - Ringo Starr [Recenzja]


Ringo Starr w trakcie swojej kariery raczył swoich fanów premierowymi nagraniami dość nieregularnie. Zdarzało mu się przez pewien okres wydawać jeden album rocznie, jednak później z tą częstotliwością było różnie. Najdłuższy okres czasu, podczas którego słuchacze musieli czekać na nowy album Ringo zdarzył się między wydaniem niedocenionego Old Wave w 1983 roku, a Time Takes Time w 1992. Może dlatego większość krytyków uznała tę płytę za comeback Starra, co nie przeszkodziło im jednoznacznie zmieszać materiał z błotem.
Pierwsze przymiarki do nagrania płyty odbyły się już w lutym 1987 roku. Trwały one parę dni, po czym zostały wznowione dopiero w kwietniu, jednak znowu zostały przerwane, a termin powrotu do studia wyznaczono na sierpień, jednak - nie wiadomo z jakich powodów - nie doszło do tego. A szkoda, ponieważ miał w nich udział wziąć Elton John. Ostatecznie jednak, podczas koncertów ze swoim All Star Band, do Ringo doszła wiadomość, że wytwórnia chce wydać materiał z jednej z sesji nagraniowych. Starr pozwał ich więc, a wyrok ogłoszono dopiero w styczniu 1990 roku, na mocy którego wytwórnia nie mogła wydać płyty, lecz Ringo musiał pokryć z własnej kieszeni koszty nagrywania. W marcu 1991 roku Starr podpisał kontrakt z inną wytwórnią, Private Music.
Ringo na początku zatrudnił czterech producentów, chcąc, na podstawie ich pracy, wybrać jednego, z którym będzie tworzył nowy album. Ostatecznie jednak producentami zostali wszyscy, Jeff Lynne, Don Was, Peter Asher, Phil Ramone. Płytę nagrywano sporadycznie między marcem a wrześniem 1991 roku, a ukończono ją w lutym 1992. W skład albumu weszły piosenki napisane dla Starra przez innych twórców, z czego 3 współtworzył ex-Beatles.
Płyta ukazała się 22 maja 1992 roku z Stanach Zjednoczonych, 29 czerwca w Wielkiej Brytanii. Ringo uznał, że nie był tak bardzo zadowolony ze swojej płyty od czasu Ringo z 1973 roku.

Weight of the World oprócz roli otwieracza, dostał tez bardzo trudną rolę promowania albumu. Nie udźwignął ciężaru promocji, gdyż nie udało mu się nigdzie wedrzeć do pierwszej dwudziestki notowań, jednak jako otwieracz sprawdza się całkiem nieźle, a i jest to po prostu bardzo fajny utwór. Od pierwszych dźwięków wiemy, że to stary, dobry Ringo. Przez te wszystkie lata nic się nie zmienił i wciąż serwuje nam bardzo bezpieczną muzykę, nie porywając się na żadne wolty, ani rewolucje. To wszystko słychać po prostu w tym jednym numerze. Stonowane, acz przyjemne wokale, muzyka pięknie sączy się z głośników, a refren wpada w ucho i słucha się tego z satysfakcją. Samą piosenkę nagrano w lutym 1992 roku, a więc już na ukończeniu tworzenia albumu, ale bardzo się cieszę, że udało jej się załapać, bo bez wątpienia to znakomity numer, którego siłą jest też wspaniała produkcja Dona Wesa, na którą warto zwrócić uwagę. Jak na album Starra, nie mogło zabraknąć też tu wielkich nazwisk. W chórkach udziela się bowiem tutaj sam... Brian Wilson z zespołu The Beach Boys.

Maybe I haven't always been there just for you
Maybe I try but then I got my own life too
Every heart has a hunger
I'm not getting any younger
I got all the crosses I can bear

Równie przyjemnie wypada optymistyczny Don't Know a Thing About Love z wyjątkowo chwytliwym refrenem, kobiecymi chórkami i rytmicznym klaskaniem. Pozytywny nastrój utworu z pewnością udziela się też słuchaczowi, gdyż nie trudno nucić ten utwór już przy pierwszym przesłuchaniu. Ponownie warto pochwalić tu też produkcję. Przepięknie.

Everybody needs someone
A little love when the day is done
But it ain't easy, it's hard to do
There's no right and there's no wrong
We don't need science to get along
It takes a woman and a man
It's all there to understand

Mocniej i bardziej rockowo wypada natomiast znakomity Don't Go Where the Road Don't Go, za produkcję którego odpowiedzialny jest Jeff Lynne, co słychać już po pierwszych dźwiękach. Lider Electric Light Orchestra wypracował styl, który jest rozpoznawalny w mgnieniu oka i jest znakiem wywoławczym. Ja przepadam za twórczością Lynne'a, więc i już za samo brzmienie piosenka ma u mnie plus. Szczególnie, że kompozycyjnie nie jest tu najlepiej, więc sam aranż i produkcja ratują nieco ten kawałek. Linia wokalna jest nieco zbyt toporna, a refren mało chwytliwy, jednak dzięki interwencji Jeffa brzmi to całkiem nieźle i stanowi fajne, rockowe odświeżenie.

Seeing people on the freeway
Takes me back to where I started from
I was riding on the big wheel
I was walking in a midnight sun
Well, I did a lot of favors then
I asked for nothing in return
Now those friends have all disappeared
I guess there's still so much to learn

Zdecydowanie lżej, akustyczniej i delikatniej wypada natomiast przyjemne Golden Blunders. Jest to cover amerykańskiego zespołu The Posies, jednak - co dość nietypowe na Ringo - w chwili wydania wersji Starra, był ten kawałek relatywnie nowy, bowiem pochodzi z 1990 roku. Ex-Beatles sięgał raczej po oczywiste klasyki z lat 50. i 60. Słychać tu jednak, że Ringo wiedział, co robi, gdyż odnalazł się w tej kompozycji nad wyraz dobrze i świetnie sobie radzi z jej wykonywaniem. 

Disappointment breeds contempt
It makes you feel inept
Never though you'd feel alone at home
His and hers forever more
Throw your freedom out the door
Before you find out what's it for

Całkiem fajnie słucha się też równie chwytliwego All In the Name of Love. Na tle pozostałych numerów nie wyróżnia się zbytnio, ale brzmi fajnie i szczególnie podoba mi się solówka gitarowa w połowie utworu. Nie jest to nic wyjątkowego, ale z przyjemnością satysfakcjonuje. 

Said, it's all in the name, all in the name
No matter how you try, it's never, ever the same
It's all in the name, all in the name of love
Some say the man is crazy
Others gentle as a dove
But it's all in the name
All in the name of love

I znowu do akcji wkracza Jeff Lynne i znowu ratuje dość słabiutki utwór, bowiem o After All These Years nie da się powiedzieć nic innego. Piosenka niczym się nie wyróżnia, ma dość słabą melodię i naiwny tekst, a słychać że bez pomocy autotune'a Ringo nie poradziłby sobie nawet z jej zaśpiewaniem. Jednak warstwa muzyczna wypada tu naprawdę fajnie, dzięki czemu piosenka brzmi dynamicznie i może dodać skutecznie energii, jednak nie ma co oczekiwać fajerwerków. To po prostu słaba piosenka w dobrym wykonaniu.

We didn't have the time to think things over
We had a lot of fun, we had some tears
Stepping out of loneliness
Now the road don't seem so long
After all these years
Rock and roll has got a reputation
Bad boys because a lot of fear
But I never meant to really hurt you
After all these years

Kolejny cover I Don't Believe You to już piosenka zespołu Jellyfish (warte odnotowania jest to, że muzycy tegoż zespołu zaśpiewali tu Ringo chórki). Piosenka brzmi całkiem nieźle, a i zaśpiewana jest też w porządku. Mamy tu rytmiczne klaskanie i nagłe zrywy, co tylko działa na korzyść utworu, więc koniec końców ocenić to mogę tylko na plus.

Said all that there is to say
If you look into these lonely eyes
It wouldn't take that much from you
To keep you satisfied
But the next time that you do me wrong
I'll be kissing you goodbye


Najostrzej na całej płycie wypada jednak rockowe Runaways. Ciche, spokojne zwrotki i nagle przyspieszenie i istna kakofonia gitar i perkusji. Na tę piosenkę warto zwrócić uwagę, gdyż zdecydowanie wyróżnia się z reszty i jest najciekawszą rzeczą, jaką Starr zaproponował na tej płycie.

Outside there's a runaway
The lights go down, the world goes rushing in
Neon light takes the light of day
Stars like dust start falling
Inside there's a loneliness
The demon tries to charm you with his smile
No time to dream or rest
In the caves of steel, faces are changing

Delikatniej wypada z pewnością urocza ballada, In a Heartbeat. Tu z kolei Ringo dodaje do wokalu nieco więcej emocji, ale i bez tego piosenka jak najbardziej się broni uroczą melodią, "beatlesowskimi bębnami" i ogólnym urokiem. Jedna z najpiękniejszych ballad Starra.

If your sky is full of rain
I'll help you find the sun again
I'll chase the clouds away for you
I'll find a brighter day for you
Any hour of the night
I'll be there as fast as lightning strikes
And when you're feeling all alone
I'll be the hand that you can hold

Kończymy jednak nie najlepiej, bo What Goes Around to zdecydowanie miałki kawałek, bez jakiegokolwiek punktu zaczepienia, bez jakiejś myśli wiodącej i rozłażący się w szwach już od pierwszych dźwięków. Ani to energetyczne, ani ładne, ani chwytliwe. Takie nijakie.

She was good, she was fine
And she made me think she was mine all mine
Until I looked in her eyes
And I read that girl between her lies, well
Something happened on the way to paradise
But every heartache has its day
And every cheating heart pays the price


Jeśli chodzi o poziom, to na pewno Time Takes Time nie zostanie drugim Ringo. Starr jednak bardzo dobrze bawił się podczas nagrywania tej płyty i to po prostu słychać. Kompozycje nie są jakoś bardzo wyjątkowe, cała płyta nie trzyma równego poziomu, a i Ringo nie zmienia w sobie nic a nic. Jednak całość wypada umiarkowanie przyjemnie i niesie ze sobą całą masę przyjemnej muzyki. Starr chyba zdał sobie sprawę, że zapraszanie gwiazd-muzyków nie uratuje słabych kompozycji. Zaprosił więc najbardziej wziętych producentów tamtych czasów, by pomogli mu wszystko złożyć do kupy i sprawić, że zabrzmi to przebojowo i świeżo. I to się udało, bo trzeba przyznać, że album brzmi naprawdę czysto, klarownie i na najwyższym poziomie. Mimo udziału aż czterech producentów, całość gra spójnie i nie rozjeżdża się (w 2013 roku na swoim New Paul McCartney zaprezentował jeszcze większość rozbieżność stylistyczną i udało mu się również stworzyć spójny i świetny album). Jeśli ktoś lubi Ringo, to i Time Takes Time przypadnie mu do gustu. Jeśli ktoś nigdy Starra nie trawił - to ten album niczego tu nie zmieni. Ringo wydał po prostu płytę dla swoich fanów i dla nikogo innego. No, może jeszcze dla siebie.

Ocena: 6/10


Time Takes Time: 40:04

1. Weight of the World - 3:54
2. Don't Know a Thing About Love - 3:49
3. Don't Go Where the Road Don't Go - 3:20
4. Golden Blunders - 4:06
5. All in the Name of Love - 3:42
6. After All These Years - 3:10
7. I Don't Believe You - 2:48
8. Runaways - 4:51
9. In a Heartbeat - 4:29
10. What Goes Around - 5:50

poniedziałek, 24 lutego 2020

"The Fox" - Elton John [Recenzja]


The Fox to już piętnasty solowy album Eltona Johna. Jednak to właściwie wszystko, co mogłoby uchodzić za pozytywne związane z tą płytą (poza muzyką, rzecz jasna). Zacznijmy od tego, że jest to płyta nagrana tylko po to, by Elton mógł utrzymać tempo wydawania (jedna płyta rokrocznie). Większość materiału na ten album to odrzuty napisane podczas sesji do 21 at 33. Płyta sprzedała się w Stanach Zjednoczonych w zaledwie trzystu tysiącach kopii, co jest jednym z najgorszych wyników sprzedażowych Brytyjczyka. Nie najlepiej było też w innych krajach, a The Fox udało się osiągnąć jedynie srebro w Wielkiej Brytanii. Także i single radziły sobie raczej średnio, nie wchodząc nawet do pierwszej dziesiątki zestawień.
Do każdej z piosenek powstał teledysk i płyta była jedną z pierwszych, które doczekały się zwizualizowania w całości (ostatnio głośno było o tym za sprawą Metalliki, która stworzyła teledyski do każdego z utworów z albumu Hardwired... To Self-Destruct). Płytę wyprodukowali Clive Franks oraz Chris Thomas, który później miał współpracować z Eltonem nad wieloma płytami w latach 80. i 90. Jeśli chodzi o samych autorów, to ponownie udział Berniego Taupina w tworzeniu tekstów był ograniczony, gdyż znalazły się tu tylko 4 jego teksty; tyle samo Elton dostał od Gary'ego Osborne'a oraz 1 od Toma Robinsona. Co ciekawe, to nie Elton jest samodzielnym kompozytorem wszystkich piosenek; w części suity Carla/Etude/Fanfare/Chloe pomagał mu James Newton Howard, a pod Nobody Wins podpisany został Jean-Paul Dreau.

Zaczynamy szybkim, dynamicznym i "motywującym" Breaking Down Barriers. W tej piosence Elton zdecydowanie uderza wszystkim, co ma, i pokazuje że nie zapomniał wciąż jak tworzyć proste, acz chwytliwe i szybkie piosenki (czego wyraźnie było brak na poprzednich kilku longplayach). W porównaniu do Victim of Love i 21 at 33 w jego głosie czuć też więcej emocji i zaangażowania, w związku z czym i jego wokalizy wypadają naprawdę dobrze. Aranż, mimo że mocno siedzący w początku lat 80, zdecydowanie się tu sprawdza i ma swój urok. Szybkie popowe piosenki generalnie są krótkie, żeby nie zamęczyć, natomiast tu mamy prawie 5 minut, a mimo to i tak nic tu nie nudzi i dużo się dzieje. Szczególnie ciekawe jest zwolnienie w środkowej części, krótka solówka gitarowa i ponowne przyspieszenie. Otwarcie z fasonem.


I recall how it used to be
In my younger days
I built a wall all around my heart
To keep the pain away
I built it tall and I built it wide
I left no room for doubt
Your love stll found its way inside
And couldn't get back out

Bardziej swingująco - acz wciąż "ejtisowo" wybrzmiewa natomiast bujające Heart In the Right Place. Od czasu do czasu mamy to przebijające się fajne partie gitary, są tu też dobre wokale Eltona, genialne wstawki fortepianowe, a jednak sama kompozycja jest mocno przeciętna i nie zachwyca. Mimo, że słucha się tego przyjemnie, to nie zapada to w pamięć i jest praktycznie do zapomnienia (zapamiętać można ewentualnie urywek melodii z głównej frazy). 

I've got a good by-line, they all know my name
The queen of the sly line, I feed on your fame
But I got my heart in the right place, it's all in the game

Bardzo słabo wypada natomiast Just Like Belgium. Tu sama piosenka jest po prostu słaba i nic jej nie uratuje. Rzecz jasna mamy tu znakomite wokale Eltona, jednak całość po prostu jest nijaka. Jednostajny aranż utrudnia tylko zaczepienie się uchem o cokolwiek, a francuskie szepty w tle to kolejne dziwactwo, które trudno zrozumieć. Beznadziejny numer.

Just like a hustler when they look attractive
It's nothing more than a slap on the back
The price tag of being just a little bit different
The first rule to learn is to keep your own distance

Najbardziej plastikowym aranżem odznacza się jednak Nobody Wins. Chociaż, ciekawa sprawa, ta piosenka wcale jednak nie jest taka zła, a właściwie jest nawet całkiem w porządku i fajnie się tego słucha. Zupełnie nietypowa rzecz, jak na Eltona. Mimo "niepoważnego" aranżu, melodia jest naprawdę wzniosła, a i mamy tu bardzo ciekawy tekst (wyśpiewany również przez Johna po francusku, pod tytułem J'veux de la Tendernesse). Daje tej piosence plus już za samą oryginalność i unikatowość w stosunku do dotychczasowego repertuaru muzyka. A za fajne wrażenia z odsłuchu dodaję kolejny.

And in the end, nobody wins
When love begins to fall apart
And it's the innocent who pay
When broken dreams get in the way
The game begins, the game nobody wins

Niemrawo wypada natomiast ponownie bardzo słabe Fascist Faces, które najlepiej sobie w ogóle odpuścić. I znowu: tylko wokale jakoś tam się bronią, natomiast sama kompozycja to ewidentny niewypał.

'Cause I've seen your fascist faces
On the cover of the national papers
Staring out in black and white
From the tall gray walls on the other side

Z wyższej półki mamy natomiast pół-symfoniczną suitę Carla/Etude/Fanfare/Chloe, do której Elton wielokrotnie wracał po wydaniu albumu. Całość trwa niespełna 11 minut, ale absolutnie nie ma na co tu narzekać. Lwia część nagrania to orkiestracja z przewodnią linią fortepianu rodem z filharmonii. Warto też zauważyć, że mamy tu naprawdę piękny motyw. Dopiero jakoś około połowy pojawiają się dźwięki przypominające nam, że mamy do czynienia z popowym albumem lat 80. Syntezatory, klawisze, dzwonki, perkusjonalia... Mamy tu kolejny fajny motyw, który wpada w ucho i jest powoli rozszerzany. Najpiękniejszy jednak jest moment, gdy ponownie wchodzi fortepian i wokal Eltona. Chloe to naprawdę piękna piosenka; delikatna, liryczna, mogąca przywodzić na myśl najlepsze osiągnięcia artysty na polu balladowym, którego przecież jest absolutnym wirtuozem. Tu zdecydowanie nie zawodzi, fundując nam love song w najlepszym stylu. Lata 80. schodzą na bok, a Elton proponuje balladę w starym, orkiestrowym stylu, mogącą przywodzić na myśl najlepsze momenty takich płyt jak Elton John czy - zwłaszcza - Blue Moves. Zwrotka jest o wiele bardziej klimatyczna i delikatna, natomiast w refrenie mamy nagły zryw i robi się odrobinę dynamiczniej, co stanowi fajny kontrast i podbija tylko atrakcyjność utworu. Zdecydowanie najlepszy moment krążka i jeden z lepszych fragmentów dorobku Eltona lat 80. 

How come you're so understanding
When I tell you all my lies
And pretending to believe them
See through all my alibis
And I need you more than ever
And I want you till the end
Chloe

Po chwili Elton podbija jednak temperaturę i funduje nam kolejną petardę, zatytułowaną tym razem Heels of the Wind. Piosenka trzyma poziom Breaking Down the Barriers, a więc ponownie ma niewymuszony dynamizm, jest szybka, radosna i na poziomie, którego można by oczekiwać po tego typu popowych kompozycjach. Jest naprawdę fajnie.

And just for the sake of all these reasons
Rains wash out the fires within
Fires that help to keep you moving
Just a kick away from the heels of the wind

Zmieniamy jednak nastrój przy Elton's Song. Jest to piosenka o zdecydowanie większej dawce emocjonalnej i warto poświęcić jej uwagę. Mimo, że wydano ją na tym albumie, nagrana została już 2 lata wcześniej, jednak Eltonowi zabrakło odwagi, by ją opublikować. Gdy tak się jednak stało, została ona zbanowana w kilku krajach. Tekst bowiem opowiada o homoseksualnej miłości dwóch chłopców, a właściwie o miłości platonicznej, gdyż piosenka ta to wzdychania miłosne jednego chłopca do drugiego. Tekst napisał Tom Robinson i nazwał ją Elton's Song, jako piosenkową deklarację orientacji seksualnej muzyka. John okrasił ją przepiękną muzyką i emocjonalnymi wokalami, a James Newton Howard napisał do tego wszystkiego okazałą orkiestrową partyturę. Wyszła z tego przepiękna ballada o niemałym ładunku emocjonalnym, której trudno wysłuchać bez wzruszenia; jak nie nad tekstem, to nad piękną muzyką i wykonaniem. 

Sitting in my room
I've got it bad
Crying for the moon
They think I'm mad
They say it isn't real
But I know what I feel and I love you

But I would give my life
For a single night beside you

Album także kończy ballada. The Fox to kolejny bardzo interesujący numer z wstawkami harmonijki ustnej w bluesowym stylu. Mimo, że piosenka jest dość zachowawcza, to ma jak najbardziej swój urok i słucha się tego bardzo dobrze. Kolejny wolny numer w stylu Eltona i na poziomie. 

And for mile after mile you'll never see me tire
You'll never see me slow down, for a while
'Cause I am the fox, like it or not
I'm always gonna be there running over the rock
Yes I am the fox, fascinating cross
Of sharp as a whip and though as an ox
Yes I am the fox


Chyba jeszcze nigdy nie miałem problemu z oceną jakiegoś albumu Eltona, jak mam przy okazji The Fox. Z jednej strony 1/3 piosenek to ewidentne niewypały, które ciągną płytę niemiłosiernie w dół. W dodatku zostały tak rozłożone, że potrafią skutecznie zepsuć słuchanie całej strony A. Zwykle mówi się, że to druga strona longplaya jest gorsza, a tu jest odwrotnie; wszystko, co złe, John upchnął na stronie A, w związku z czym początek może nieco odstręczać, mimo obecności bombastycznego Breaking Down the Barriers i nietypowego Nobody Wins. Warto jednak wytrwać, gdyż strona B to już jednak same udane kompozycje, z których najsłabiej wypada dynamiczne Facist Faces (chociaż też trzyma poziom). Mamy tu i rozbudowaną suitę Carla/Etude/Fanfare/Chloe i dwie piękne ballady: Elton's Song oraz utwór tytułowy. Cała produkcja mocno siedzi w latach 80., jednak generalnie nie przeszkadza to zbytnio w odsłuchu. Koniec końców oceniam The Fox pozytywnie, jednak przez złe ułożenie utworów i po prostu zbyt dużą ilość wypełniaczy, nie mogę dać jej wyższej oceny niż następująca. A chciałbym.

Ocena: 5/10


The Fox: 45:48

1. Breaking Down Barriers - 4:42
2. Heart in the Right Place - 5:15
3. Just Like Belgium - 4:10
4. Nobody Wins - 3:40
5. Fascist Faces - 4:46
6. Carla/Etude - 4:46
7. Fanfare - 1:26
8. Chloe - 4:40
9. Heels of the Wind - 3:35
10. Elton's Song - 3:02
11. The Fox - 5:20

niedziela, 23 lutego 2020

"Master of Reality" - Black Sabbath [Recenzja]


Sukces, jaki przyniósł Paranoid był dla Black Sabbath zarówno odetchnięciem z ulgą, jak i powodem do stresu. Wytwórnia oczekiwała bowiem kolejnego znakomitego albumu, a jednocześnie wymagała aktywnego koncertowania i promowania tak świetnie sprzedającego się przeboju. Przygotowanie nowego materiału nie było więc proste, tym bardziej że nie ostał się żaden niewykorzystany kawałek z poprzednich sesji i wszystko trzeba było zaczynać od zera, mając czas właściwie tylko w podróży, pomiędzy kolejnymi koncertami. W wolnych chwilach zamykali się więc w salach prób, przez cały styczeń tworząc nowy materiał, a na początku lutego weszli do studia w Londynie, by wziąć się za nagrywanie. Muzyki wciąż było jednak za mało, więc i tak część piosenek w studiu wydłużono, dodano akustyczne miniaturki, a kilka utworów stworzono od początku do końca. Żeby mieć jednak jakieś ułatwienie, muzycy weszli do studia z tą samą, sprawdzoną ekipą i - mimo napięcia i stresu - wspominają po latach, że sesje były świetną zabawą, która aż sama prosiła się o dłuższe posiedzenie nad utworami i eksperymentowanie z brzmieniem. Prace nad albumem trzeba było jednak przerwać ze względu na kolejne zaplanowane koncerty, więc w połowie lutego zespół opuścił studia Island i wrócił dopiero w kwietniu. Wtedy też ukończono płytę (choć niektóre źródła podają maj).
Od początku działania zespołu jasne było, że liderem jest tu Tony Iommi. To on był prawdziwie genialnym muzykiem (zauważony nawet przez ich idoli, Jethro Tull, z którymi grał nawet przez krótki czas) i to od jego riffów rozpoczynali komponowanie każdego utworu. Sam Iommi nie poczuwał się do roli lidera, jednak przyjął wszystkie kompetencje z nią związane. Miał najwięcej pomysłów, a gdy pozostali szli już do domu, on zostawał w studiu, kombinując z brzmieniem i starając się wyciągnąć jak najwięcej z rezultatów prac prowadzonych minionego dnia.
Od razu czuć jednak, że muzycy chcieli odkrywać nowe rejony brzmienia i własnego stylu. Iommi przyniósł do studia gitarę akustyczną i flet, a Bill Ward bębny basowe i parę nieco bardziej egzotycznych perkusjonaliów. Tony obniżył strój gitary, by było mu łatwiej grać, a także by osiągnąć jeszcze cięższe i bardziej masywne brzmienie. W ślad za nim poszedł też Geezer Butler. Oprócz cięższego brzmienia miało to być też pójście na rękę Ozzy'emu, by ten mógł wreszcie bez oporów śpiewać nisko. Ten jednak był tak zachwycony tym, że potrafi wyciągnąć teraz tak wiele dźwięków, że i tak śpiewał wysoko, co potem na koncertach przychodziło mu z trudem.
Warto zauważyć też zmianę na gruncie tekstowym. O ile na poprzednich płytach teksty zahaczały czasem o nieco fantastyczne motywy, a także przestrzegały przed narkotykami, tak tutaj muzycy - którzy już wtedy zdążyli wpaść w alkoholowo-narkotykowy ciąg, zaczęli pisać pieśni pochwalne dla marihuany. Przede wszystkim dominują tu jednak poważne utwory, ostatecznie obalające hipisowskie ideały, rozważające nieubłaganie nadciągającą zagładę, upadek ideałów i kryzys wiary.
Jeśli chodzi o sprzedaż, to w USA dzięki samom zamówieniom sklepów, Master of Reality otrzymał status złotej płyty (w 2001 roku miał już jednak podwójną platynę), a także zawędrował wysoko na listach przebojów. Jeśli chodzi o tytuł, to miał on jasno oznajmiać publiczności, że Black Sabbath to wciąż czterech prostych gości z Birmingham, którzy nie stracili kontaktu z rzeczywistością i wciąż twardo stąpają po ziemi. Muzycy - nauczeni niekończącymi się dywagacjami na temat poprzedniej - zdecydowali się także na prostą okładkę. Nazwa zespołu z okładki (czcionka) stała się też nieoficjalnym logo grupy (chociaż nieużywanym później na kolejnych okładkach, poza dwoma koncertówkami).

Płytę otwiera najcharakterystyczniejszy kaszel rocka. Co ciekawe, nie było on wcale zaplanowany. Podczas grania jakiejś akustycznej miniaturki przez Tony'ego, Ozzy akurat skręcił sobie ogromnego jointa. Poczęstował nim Iommi'ego, który tak się zaciągnął, że aż się zakrztusił, a że taśma była wciąż włączona, ów kaszel się nagrał, a producent zapętlił go i wstawił jako wstęp do utworu Sweet Leaf zachwalającego właśnie marihuanę. Tytuł wziął się od paczki papierosów, którą Geezer przywiózł z Irlandii, Sweet Afton. Na jej opakowaniu był napis: "The sweetest leaf you can buy!". Butler uznał to za świetny tytuł i napisał odę pochwalną do marihuany, którą członkowie zespołu palili regularnie (podczas nagrywania tej piosenki byli totalnie zjarani do tego stopnia, że sam proces nagrywania pamiętają jak przez mgłę). Utwór otwiera prosty, acz genialny riff Iommi'ego, który jest jedną z wizytówek Black Sabbath. Od pierwszych dźwięków czuć większy ciężar całości. Po chwili wkracza Ozzy ze swoim firmowym "All right now!". Cholernie trudna piosenka do zaśpiewania, którą Osbourne'owi ciężko było powtarzać na scenie (trzeba było grać ją jeszcze niżej). Melodia zwrotek jest rewelacyna, lecz najbardziej zachwyca szybka i melodyjna solówka gitarowa. Tekstowo jest to zdecydowanie najlżejszy moment albumu (potem jest już zdecydowanie poważniej). Wpadający w ucho numer, jeden z największych przebojów Black Sabbath i prekursor stoner metalu.

I love you
Oh, you know it
My life was empty, forever on a down
Until you took me, showed me around
My life is free now, my life is clear
I love you, sweet leaf, though you can't hear

Black Sabbath był brany przez opinię publiczną za zespół satanistyczny, którego teksty jawnie wychwalają Szatana. Został nawet potępiony przez Kościół, a za zespołem w każdym mieście chodziły jakieś mroczne bractwa satanistów, którzy palili świece, śpiewali pieśni pod ich hotelowymi oknami, a raz nawet namalowali na drzwiach ich pokoju krzyż krwią. (Słynna jest też historia, jak na korytarzu pewnego hotelu rozłożyli się sataniści, ułożyli świece w kształt pentagramu, zapalili je, usiedli w kole i zaczęli śpiewać ponure pieśni. Tym czasem członkowie zespołu siedzieli w pokoju wystraszeni, bojąc się wyjść. W końcu Ozzy wstał, wyszedł na korytarz, zdmuchnął świeczki i zaśpiewał Happy birthday to you, po czym szybko ulotnił się z powrotem do pokoju). Znamiennym jest fakt, że po wczytaniu się w teksty, jasno widać, że Sabbaci posługują się Szatanem jedynie jako metaforą, a zło w piosenkach jest przestrogą i raczej odstrasza niż przyciąga. Wszyscy członkowie zespołu byli katolikami i, aby odciąć się od tych niesprawiedliwych oskarżeń, napisali ultra-katolicki After Forever, w którym rozważają kryzys wiary i jednoznacznie wskazują Boga, jako jedyne wybawienie i sens życia. Główną inspiracją dla napisania tekstu była dla Butlera sytuacja w Irlandii, gdzie wciąż zdarzały się incydenty na tle religijnym; Geezer nie rozumiał, dlaczego ludzie zabijają w imię Boga, bo to zaprzecza wszystkim ideałom, które głosi katolicyzm. Black Sabbath napisało więc ten pochwalny religijny hymn... jednak i on został potępiony przez Kościół, jako antyreligijny. No cóż... W każdym razie i muzycznie, i tekstowo, i wokalnie, to kolejny znakomity utwór. Mocarny riff, świetna melodia, idealne brzmienie Ozzy'ego... Uwielbiam mostek, w którym zostaje dołożone jeszcze więcej ciężaru i dostosował się też do tego tekst, w którym wówczas pojawiają się najmocniejsze linijki. Oprócz podstawowego instrumentarium Sabbathów pojawia się tu też syntezator, na którym zagrał Iommi. Rewelacyjny utwór, szkoda że nieco zapomniany.

I think it was true it was people like you
That crucified Christ
I think it is sad the opinion you had
Was the only one voiced
Will you be so sure when your day is near
Say you don't believe?
You had the chance, but you turned it down
Now you can't retrieve


Pierwsza akustyczna miniaturka (chociaż zagrana na gitarze elektrycznej) na albumie. Embryo można jednak spokojnie traktować, jako wstęp do kolejnej piosenki, gdyż trwa niespełna pół minuty.
Kolejny utwór to prawdziwe arcydzieło metalu, czyli potężne i miażdżące Children of the Grave, którym Sabbaci podłożyli grunt pod sludge metal. Mocarna perkusja, szybki i ciężki riff, a także antywojenny tekst, który w mroczny sposób przedstawia hipisowskie ideały, chcąc poniekąd przemówić do młodszej generacji. To kontynuacja manifestów pokojowych zespołu po War Pigs i Electric Funeral. Jego premiera zbiegła się akurat z pierwszym powrotem ofiar Wietnamu do ojczyzny, co w Stanach Zjednoczonych przełożyło się na jej wielką popularność. Sam Ozzy Osbourne uważa Children of the Grave za najlepszy utwór, jaki kiedykolwiek zrobił z Black Sabbath. Ja nie umiem wybrać tego jednego, ale uwielbiam ten kawałek i zawsze robi na mnie wielkie wrażenie. To potężne brzmienie, rewelacyjne wokale, bezkompromisowy tekst, znakomite zwolnienie w mostku... Tu wszystko po prostu jest na swoim miejscu. 

Children of tomorrow live in the tears that fall today
Will the sunrise of tomorrow bring in peace in any way?
Must the world live in the shadow of atomic fear?
Can they win the fight for peace or will they disappear?

Kolejna miniaturka, tym razem jednak na gitarze klasycznej, czyli Orchid. Ma zapewne dać nam nieco wytchnienia po mocarnym Children of the Grave, a także przygotować nas na kolejne ciężkie brzmienia.
I kolejny mocarny cios, tym razem ultra ciężki Lord of This World ze znakomitymi wokalami Ozzy'ego i ponurym tekstem Butlera. Przy odrobinie złej woli można by odczytać ten utwór jako satanistyczny, jednak w rzeczywistości jest on błaganiem o dar wiary, by znaleźć sens życia. Kolejny świetny kawałek, który absolutnie nie zasługuje na bagatelizowanie.

Your world was made for you by someone above
But you choose evil ways instead of love
You made me master of the world where you exist
The soul I took from you was not even missed

Mimo, że na Paranoid pojawiła się wolniejsza kompozycja (Planet Caravan), była ona tak udziwniona i odjechana, że  to właśnie Solitude powinno traktować się, jako pierwszą właściwą balladę Black Sabbath (Iommi mówi, że to pierwszy utwór o miłości, jaki nagrali). Jest to ponury, mroczny i depresyjny numer, gdzie partie na fortepianie i flecie gra Tony Iommi (na tym drugim nauczył się grać podczas krótkiej przygody z Jethro Tull). Najbardziej słyszalny jest tu znakomity bas, a od czasu do czasu przebija się także znakomita, acz stonowana gitara. Najbardziej zaskakuje jednak wokal, bowiem Ozzy śpiewa tak nisko, że może być na początku nie do poznania. Zupełnie inna intonacja, inny styl... Tony chwalił zawsze Osbourne'a, że ma wspaniały głos do ballad i tu właśnie Ozzy ujawnia swoją zupełnie inną stronę, bardziej delikatną i liryczną, co tworzy arcyciekawy kontrast w porównaniu z jego mrocznymi i mocnymi zaśpiewami w poprzedzającym utworze, Lord of This World

Oh where can I go to and what can I do?
Nothing can please me, only thoughts are of you
You just laughed when I begged you to stay
I've not stopped crying since you went away

The world is a lonely place, you're on your own
Guess I will go home, sit down and moan
Crying and thinking is all that I do
Memories I have remind me of you

Z żadnym utworem muzycy nie mieli takiego kłopotu jak z finałowym Into the Void. Najpierw nie radził sobie z nim Bill Ward, który miał spory problem z nagraniem swojej partii. Po każdej porażce denerwował się i rezygnował z grania, więc trzeba było do tego wracać dopiero po jakimś czasie. Gdy wreszcie Billowi się udało, to Ozzy nie umiał sobie poradzić z odpowiednim wyśpiewaniem tekstu. Po zwolnieniu jest część, gdzie trzeba szybko zaśpiewać "Rocket engines burnning fuel so fast", z czym Osbourne miał spory kłopot. W końcu udało się jednak i powstało kolejne arcydzieło i mój ulubiony numer z płyty. Ten kawałek to z kolei ewidentny prekursor doom metalu. Powolny, walcowaty wstęp z przegenialnym riffem, po którym następuje przełamanie i kolejny świetny motyw. Dopiero tutaj wchodzi Ozzy ze znakomitym tekstem Geezera. Cały utwór przez ponad 6 minut ani na chwilę nie nudzi, przez cały czas utrzymuje ponury, walcowaty klimat i sporo się dzieje. To co dzieje się tutaj wymyka się wszelkim opisom i próbom scharakteryzowania. Tego po prostu trzeba posłuchać, żeby zrozumieć, jak genialny jest to utwór.

Past the stars in fields of ancient void
Through the shields of darkness where they find
Love upon a land a world unknown
Where the sons of freedom make their home
Leave the earth to Satan and his slaves
Leave them to their future in their grave
Make a home where love is there to stay
Peace and happiness in every day


Największe dzieło Black Sabbath. Wbrew powszechnej opinii, uważam że to Master of Reality, a nie Paranoid miał najbardziej dominujący wpływ na heavy metal. Stoner, sludge, doom... To wszystko tu właśnie znajdziemy. Materiał pisany był na poczekaniu, a i tak sprawia wrażenie idealnie dopracowanego i dopieszczonego w każdym calu. Wszystkie elementy układanki pod nazwą "Black Sabbath" wreszcie trafiły na swoje miejsce. Mocarne riffy Iommi'ego, pulsujący bas Butlera, niecodzienna gra Warda i znakomite wokale Osbourne'a znalazły idealną harmonię właśnie tutaj, na tej płycie. Black Sabbath nigdy już nie osiągnęło tak wysokiego poziomu. Ta płyta to prawdziwa Biblia dla każdego wielbiciela cięższych odmian muzyki. Nie ma tu po prostu słabego momentu, całość jest równa i utrzymana na wysokim poziomie. Kompozycje są bardzo dobrze rozwinięte i nie sprawiają wrażenia rozciągniętych na siłę. Warto posłuchać choćby po to, by zdać sobie sprawę, jak wielki wpływ na metal miał ten album. Arcydzieło. 

Ocena: 10/10


Master of Reality: 34:29

1. Sweet Leaf - 5:05
2. After Forever - 5:27
3. Embryo (instrumental) - 0:28
4. Children of the Grave - 5:18
5. Orchid (instrumental) - 1:31
6. Lord of This World - 5:27
7. Solitude - 5:01
8. Into the Void - 6:13

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...