piątek, 29 maja 2020

"McCartney w rozmowach" - Paul Du Noyer, Paul McCartney



Nikt nie zaprzeczy, że Paul McCartney to jeden z najważniejszych Artystów w historii muzyki rozrywkowej. Nie zaprzeczy temu także sam Beatles. No właśnie. I tu leży największy problem tej książki... Ale po kolei.
Paul nie miał do tej pory szczęścia do dobrych biografii. Z tych, które ukazały się w Polsce, na uwagę zasługuje właściwie jedynie Paul McCartney. Życie. Pozostałe natomiast są stronnicze do bólu i pokazują McCartneya - dosłownie - jako Anioła; czyste dobro i geniusza, który w dalekim tyle zostawiał za sobą pozostałych Beatlesów, a sam był największą ofiarą "złego Johna Lennona", który non stop go (dodajmy tu, że bezpodstawnie) atakował. No nie, tak nie było; Paul ma swoje za uszami, a jeśli chodzi o genialność pod kątem kompozytorskim, to myślę że Lennon spokojnie mógłby się z nim równać (choć wszystko zależy od punktu odniesienia).
Szansą na przełamanie tego złego książkowego trendu mogła okazać się książka McCartney w rozmowach autorstwa znanego dziennikarza muzycznego, Paula Du Noyera. Sam pomysł był banalnie prosty, a mianowicie: nie robiąc z tego autobiografii, pozwólmy McCartneyowi samemu opowiedzieć całą swoją historię. Du Noyer to bowiem bliski przyjaciel Beatlesa, który na przestrzeni ponad 40 lat odbył z nim niezliczoną ilość rozmów (zarówno oficjalnych, jak i wywiadów), a także czynił dla niego rozmaite usługi, takie jak redakcja i autorstwo programów na trasy koncertowe muzyka. Tak więc znalazł się wreszcie ktoś, kto mógłby opowiedzieć historię Paula w pełni obiektywnie? No właśnie nie.
Ta książka jest dowodem na to, że autorami biografii znanych muzyków nie powinni być ich przyjaciele. Du Noyer całkowicie zatracił dystans, przez co nie można go absolutnie uznać za pisarza obiektywnego. Przedstawia Paula niemal jako bóstwo, przy każdej możliwej okazji podkreślając jego wszechstronność, talent, wkład w muzykę i w najważniejsze utwory The Beatles, znacznie bagatelizując przy tym rolę pozostałych osób, biorących udział zarówno w ich pisaniu, jak i nagrywaniu. Jeśli już pojawia się coś, za co potępienie wydaje się oczywiste, pisarz robi to niechętnie, jednak szybko przykrywa to po chwili "innym spojrzeniem na sytuację", w którym Paul znów wypada nad wyraz korzystnie i uwypukla to na tyle, by nie było wątpliwości, w którą wersję mamy wierzyć. Dobrze jest poznać często historię z ust samego bohatera, jednak przydałoby się czasem też parę innych głosów, które mogłyby rzucić na pewne sytuacje nowe światło. W takiej formie nierzadko wydaje się, jakby Paul sam chciał napisać swoją historię na nowo.
Problemem jest tu też sam McCartney. Nie jest tajemnicą, że jest to człowiek pewny siebie i świadomy swojego wkładu w muzykę rozrywkową. Nierzadko jednak przybiera to formę wręcz arogancji i samozachwytu, w związku z czym Paul wypada tu często po prostu jako zapatrzony w siebie. Uwielbia podkreślać, jak bardzo ludzie źle interpretują wszystkie sytuacje, w których on wypadałby niekorzystnie, i przedstawia je w takim świetle, które to jego pokazywałoby jako ofiarę nagonki medialnej. Fakt faktem, że i tak nie raz było, jednak po pewnym czasie takie podejście staje się po prostu niesmaczne, a McCartney raz wydaje się być bardzo miłym i otwartym gościem, by po chwili sprawiać wrażenie zadufanego w sobie buca.
Gdyby była to typowa autobiografia, część z tych tematów zapewne byłaby tylko lekko nakreślona. Jednak autor przybrał taką, a nie inną konwencję, w której - jeśli chce poruszyć jakieś zagadnienie - poświęca mu cały rozdział. W efekcie czego, czasem ciężko przebrnąć przez kolejne kartki kręcenia się McCartneya w kółko, bo po prostu nie ma nic więcej do powiedzenia. Tu jednak doszukiwałbym się raczej winy autora, który często przeciąga na siłę, wypytuje Paula o nieistotne detale, a całość okrasza jeszcze własnymi przemyśleniami. Są oczywiście momenty bardzo ciekawe, jednak i znalazło się sporo nudniejszych.
Czy więc ta książka jest aż tak tragiczna? Absolutnie nie. Powiedziałbym nawet, że jest taka "na solidną czwórkę". Wymieniłem tu sporo minusów, z których po prostu warto zdawać sobie sprawę, sięgając po tę "biografię", jednak teraz przyszedł czas na plusy. Po pierwsze: McCartney to prawdziwy gawędziarz, który umie naprawdę przyciągnąć uwagę. Po drugie: Du Noyer jest na tyle zgrabnym pisarzem, że wszystko czyta się płynnie i bez większych zastojów. Po trzecie: na pewno znajdziemy tu sporo faktów i ciekawostek, o których nie dałoby się dowiedzieć od kogoś innego, niż z samego źródła. Zarówno odnośnie Beatlesów, jak i solowej kariery i życia prywatnego, Paul, nawet po tych tysiącach wywiadów i wielu publikacjach, wciąż zostawia sobie tyły i ma nam sporo ciekawego do opowiedzenia. I ta książka jest po prostu bardzo interesująca i przynosi wiele intrygujących historii, które nierzadko pozwalają na pewne wydarzenia spojrzeć z nowej perspektywy, a słuchanie kilku utworów już nigdy nie będzie takie samo, jeśli będziemy mieli w pamięci ciekawostki opowiedziane tu przez McCartneya. 
Polecam więc McCartney w rozmowach, gdyż - pomimo swoich niezaprzeczalnych wad - jest to książka warta przeczytania. Największymi problemami są tutaj bezstronny autor, balansujący na krawędzi pewności siebie i zadufania McCartney, i spora ilość mniej zajmujących tematów. Jednak to może być równie dobrze zaletą, gdyż jest spora szansa, że każdy znajdzie tu coś dla siebie. Ja na pewno przy tej książce dobrze się bawiłem, dowiedziałem się sporo ciekawych faktów odnośnie Beatlesów i solowej kariery Paula, i po prostu spędziłem przy niej miło czas. A do słuchania, koniecznie włączyć sobie Ram, Band on the Run, Venus and Mars, Tug of War, Flowers in the Dirt, Chaos and Creation in the Backyard, New albo Egypt Station. Wzmacnia to tylko przyjemność z lektury!

niedziela, 17 maja 2020

"Alone in the Universe" - Jeff Lynne's ELO [Recenzja]


Po sporym sukcesie Mr. Blue Sky: The Very Best of Electric Light Orchestra, czyli nagranych na nowo przebojów Electric Light Orchestra, Jeff Lynne uwierzył, że litery ELO wciąż jeszcze przyciągają publiczność. Najbardziej utwierdził go w tym jednak koncert w Hyde Park, we wrześniu 2014 roku. Był to ogromny koncert, który zgromadził 50-tysięczną publiczność, a Jeff w końcu uwierzył, że ludzie wciąż chcą go słuchać. Zamknął się więc w swoim domowym studiu na 18 miesięcy, gdzie stworzył album Alone in the Universe
Zagrał tu praktycznie na wszystkich instrumentach (tylko w dwóch piosenkach chórki zaśpiewała jego córka, Laura Lynne, a ponadto inżynier dźwięku, Steve Jay, zagrał na shakerze i tamburynie). Początkowo płyta miała być wydana pod nazwiskiem Jeffa, jednak ze względów marketingowych, zdecydowano się na szyld Jeff Lynne's ELO. Jasno wskazane jest więc, kto tu jest główną gwiazdą, ale i kto odpowiedzialny jest za brzmienie, które wielu słuchaczy może kojarzyć sprzed wielu lat.
Album zapowiedziany został dokładnie 24 września 2015 roku, a ukazał się 13 listopada. Singlem promującym płytę było When I Was a Boy, które zostało bardzo ciepło przyjęte. Tak jak i cały album, który został okrzyknięty powrotem brzmienia Electric Light Orchestra. Został też zauważony na listach na całym świecie, a ponadto pokrył się platyną w Wielkiej Brytanii. Oryginalna edycja zawierała 10 piosenek (w wersji japońskiej - 11 wraz z piosenką On My Mind), a do edycji deluxe dodano jeszcze 2 utwory - Fault Line i Blue.

When I Was a Boy, który rozpoczyna płytę, spokojnie można nazwać największym przebojem Electric Light Orchestra od czasu Rock 'n' Roll is King. Ta nostalgiczna, piękna i czarująca ballada od pierwszych akordów fortepianu dosłownie hipnotyzuje i wciąga. Chwilę potem dochodzi do niej wokal Lynne'a, który wyśpiewuje o swoich dziecięcych latach i marzeniach o byciu muzykiem. Refreny absolutnie nie marnują potencjału zwrotek i wypadają bardzo chwytliwie i nie mniej urokliwie. Do tego dodać jeszcze ciepłą, "jeffową" produkcję i mamy piosenkę praktycznie gotową na to, by zostać przebojem. Tak też się stała; swoim pojawieniem się na rynku narobiła sporo szumu, powstał do niej nostalgiczny teledysk, a utwór przywołał w publiczności wspomnienie "starego, dobrego ELO". Najważniejsze jednak jest to, że nie była to tylko kompozycja sezonowa; publiczność wciąż o niej pamięta, a i sam Lynne nie omieszka sięgnąć czasem po nią na koncertach.

When I was a boy, I had a dream
All about the things I'd like to be
Soon as I was in my bed
Music played inside my head
When I was a boy, I had a dream

When I was a boy, I learned to play
Far into the night and drift away
Don't want to work for the milk or the bread
Just want to play my guitar instead
When I was a boy, I had a dream

And radio waves kept me company
In those beautiful days when there was no money
When I was a boy, I had a dream

Odmiennie prezentuje się natomiast dynamiczniejsze, bluesowe Love and Rain. Mamy tu świetną, lekko funkującą gitarę, Laurę Lynne w soulowych chórkach, a także wpadającą w ucho melodię. Całość wypada o wiele mroczniej, tajemniczo, ale też nie mniej intrygująco. Piosenka jest mało skomplikowana i pozornie niewiele się tu dzieje, jednak absolutnie hipnotyzuje i nie pozwala się od siebie oderwać.

It takes a lot of rain to make a flower grow
Yes it takes a lot of love and rain
And it makes a lot of pain to see you steppin' out
Yes it makes a lot of love and rain

Równie prosto, acz dynamiczniej i weselej wypada Dirty to the Bone. Piosenka przywodzi mi nieco na myśl takie albumy jak Time czy Secret Messages, choć ze swoją melodyjnością bez problemu odnalazłaby się także na Discovery. Mimo niezbyt radosnego tekstu, kompozycja z pewnością jest optymistyczna i rockandrollowa i może przypominać największe przeboje ELO (włączając to śpiewane falsetami refreny). Na początku nie mogłem się do niej przekonać, ale po kilku przesłuchaniach zacząłem ją lubić i dziś jest to jeden z moich ulubionych momentów krążka.

She'll drag you down, until you drown in sorrow
She'll pull you in, she'll take you down
She'll mess you up, she'll move around
She knows it all, she's dirty to the bone

She's dirty to the bone
She'll deceive you 'til the cows come home
She's dirty to the bone
She cares for nothing but herself

Przy When the Night Comes wracamy do nieco mroczniejszych i tajemniczych klimatów. Ciężko mi poza tym coś więcej o tym napisać. Nie chodzi tu bynajmniej o to, że jest zachowawczo, mało oryginalnie lub nieciekawie. Po prostu to jeden z moich ulubionych utworów z albumu, do którego często wracam i za każdym razem dostarcza mi tej samej satysfakcji ze słuchania.

When the night comes
That's when I think of you
When the night comes
I get midnight blue

But what can I say
When the night comes to stay

The Sun Will Shine on You to natomiast nie tylko mój ulubiony moment krążka, ale i jeden z faworytów, jeśli chodzi o całą twórczość ELO. Jeff mówi, że napisał tę piosenkę jako pocieszenie dla bliskiej mu osoby, która przeżywała akurat naprawdę zły okres w życiu. Rzeczywiście, ta kompozycja spokojnie może być puszczana wszystkim, którzy potrzebują pocieszenia i dobrego słowa w trudnym czasie. Przede wszystkim jest znakomicie wyważona - nie ma tu hura-optymistycznej melodii z wpadającymi w ucho refrenami, a po prostu piękna, delikatna linia melodyczna ze szczerym i niewymuszenie uroczym tekstem. Najlepszy moment albumu.

You've got to learn how to fly
Before you learn how to fall
You've got tu turn from the darkness
And go through it all

Just remember that it's all right
It's all right to be true
And the sun will shine on you

Ain't It a Drag to z kolei kolejny bardziej optymistyczny i rockandrollowy kawałek, którego refren wpada w ucho od pierwszego przesłuchania. Podobnie jak z Dirty to the Bone, z nim również miałem problem, by się do niego przekonać. Po kilku podejściach jednak bardzo go polubiłem i dziś ma zagwarantowane miejsce w mojej playliście ulubionych piosenek ELO. No, może nie dorównuje tym najlepszym rockandrollowym hiciorom, ale sprawnie przywołuje ich klimat, klasę i chwytliwość.

How many times can you go through the pain
Just when you think it's cool, the shit hits the fan

Tomorrow brings the same old sun, but never shone our way
Ain't it a drag babe, ain't it a drag babe, oh what a drag babe
You're telling me, you're telling me

All My Life to powrót do stricte balladowego grania. To też pierwsza love song z prawdziwego zdarzenia na tej płycie. Mamy tu typową dla Lynne'a, sentymentalną, łagodną, delikatną i romantyczną kompozycję okraszoną romantycznym tekstem z falsetami w refrenach. Piosenka z pewnością powinna przypaść do gustu wszystkim miłośnikom takich utworów jak Strange Magic, Can't Get It Out of My Head, Telephone Line, Steppin' Out czy Ticket to the Moon, choć warto też dodać, że żadnej z nich nie dorównuje. 

All my life, I searched for you
But you were never there, were you?
Thought I'd found you once or twice
It was a sad affair or two

All my life

I'm so glad I found you
I just wanna be around you
All my life

I'm Leaving You to pierwszy tak ewidentny spadek formy. To zdecydowanie słabsza, bezbarwna i mało wyróżniająca się piosenka z przeciętną linią melodyczną i refrenem, który miał być w zamyśle przebojowy, a wyszedł zachowawczo i mało interesująco. Kawałek zalatuje mocno Royem Orbisonem (Jeff jednak twierdzi, że był to celowy zabieg i miał to być hołd dla tego artysty), jednak to trochę za mało, by uznać I'm Leaving You za dobry i godny uwagi utwór.

Golden days, drift into the haze
And times gone by, when days were so young
Now those days, have all slipped away
You think you're going to leave me, all on my own
You're leaving me, you're leaving me

But just before you go, there's something you should know
I've found somebody new, and I'm leaving you

Jeszcze gorzej wypada natomiast One Step at a Time brzmiące jak odrzut z sesji do Secret Messages czy Balance of Power. Niestety, słowo klucz tutaj to: "odrzut". Podobnie jak w przypadku I'm Leaving You mamy tu pseudo-przebojowy refren, który finalnie niczym szczególnym się nie wyróżnia, nie wpada w ucho, a sama piosenka kończy się, zanim zdążymy się w nią wciągnąć. Najgorszy utwór na albumie.

Talk to me, don't give me the silent treatment
Talk to me, 'cause I'm not in on the agreement
And then you might discover
One's better than the other
Talk to me

Piosenkę tytułową spokojnie można jednak zaliczyć w poczet tych najlepszych. Podczas oglądania programu dokumentalnego o kosmosie, Jeff pomyślał sobie: "To niesamowite, jak bardzo samotni jesteśmy w całym wszechświecie". Z tej właśnie myśli narodziła się piosenka Alone in the Universe. To zdecydowanie rewelacyjny utwór z niebanalną melodią i nieco futurystycznym brzmieniem, które wpasowałoby się idealnie do albumu Time (zresztą i tekstowo nawet nie jest wcale tak odległy od tematyki konceptu). Wspaniałe zakończenie płyty.

That's how it feels now you are gone
I knew it all along
I'm such a long long way from home

Alone in the universe

It gets so sad in the unknown
I'm tired of being alone
I'm such a long long way from home


Na Alone in the Universe Jeff nie próbuje przypodobać się młodej publiczności, czy też zaskarbić sobie nowych fanów. Adnotacja na okładce też jest jasna - to bardziej solowy album Lynne'a, tylko z pobudek marketingowych podpisany szyldem ELO. W rzeczywistości mało tu ducha Electric Light Orchestra; próżno szukać tu orkiestrowych aranżacji, czy porażających aranżacją i przepychem smakowicie zaaranżowanych potencjalnych przebojów. Płyta ma zdecydowanie więcej wspólnego z Armchair Theatre i Zoom niż A New World Record, Out of the Blue czy Discovery. Czy jest jednak coś, co łączy Alone in the Universe z najwybitniejszymi dziełami ELO? Jak najbardziej - Jeff Lynne. To przecież wciąż ten sam niezwykle utalentowany kompozytor, tekściarz, multiinstrumentalista i wokalista z rozpoznawalną od pierwszych dźwięków barwą, który wciąż jest we wspaniałej formie. Alone in the Universe nie udaje nawet, że ma być czymś innym niż sentymentalnym prezentem Jeffa dla najwierniejszych fanów swojego macierzystego zespołu. To wszak te same przebojowe, beatlesowskie melodie podane z klasą i wyczuciem. Próżno szukać tu polotu, poszerzania horyzontów, czy redefiniowania bądź renesansu swojej twórczości. To po prostu płyta powstała z miłości do muzyki - szczerej, niewymuszonej i po prostu ujmującej.

Ocena: 7/10


Alone in the Universe: 32:31

1. When I Was a Boy - 3:12
2. Love and Rain - 3:29
3. Dity to the Bone - 3:06
4. When the Night Comes - 3:22
5. The Sun Will Shine On You - 3:29
6. Ain't It a Drag - 2:34
7. All My Life - 2:50
8. I'm Leaving You - 3:07
9. One Step a Time - 3:21
10. Alone in the Universe - 3:54

czwartek, 14 maja 2020

"There Goes Rhymin' Simon" - Paul Simon [Recenzja]


Mimo, że Paul Simon okazał się wielkim sukcesem, wydanemu 5 maja 1973 roku albumowi There Goes Rhymin' Simon udało się go przebić. Udało wykroić się z niego przebojowe single, sprzedawał się jeszcze lepiej, a na listach przebojów lepszy okazał się tylko George Harrison i jego longplay Living in the Material World. Krytycy znów piali z zachwytu, nazywając go najlepszym albumem Paula od czasu Bridge over Troubled Water. Paul, muzycznie, ponownie sięgnął do muzyki świata, wzbogacając dodatkowo jeden utwór o gospelowy charakter. 

Pierwszym singlem promującym płytę był Kodachrome, który jednocześnie rozpoczyna cały longplay. Piosenka stała się sporym przebojem i w sumie, słuchając tej kompozycji, ciężko się temu dziwić. To optymistyczna, pełna radości i pozytywnej energii piosenka z refleksyjnym - mimo że napisanym zaledwie przez trzydziestodwulatka - tekstem. Aranżacja, jak to bywa u wczesnego Simona, jest raczej dość oszczędna, jednak pozwala to też bardziej skupić się na samej melodii, która jest z pewnością lekka i niepozbawiona uroku.

When I think back on all the crap I learned in high school
It's a wonder I can think at all
And though my lack of education hasn't hurt me none
I can read the writing on the wall

Odmiennie prezentuje się natomiast Tenderness. Jest to bardzo delikatna, delikatnie soulująca ballada z męskimi chórkami, wstawkami fortepianu i wolnym, niespiesznym tempem. Do tego dochodzą jeszcze piękne wokale Simona i wzruszający tekst. Mimo że piosenka trwa zaledwie dwie i pół minuty, z pewnością zostaje na dłużej w pamięci.

Right and wrong
Right and wrong
Never helped us get along
You say you care for me
But there's no tenderness
Beneath your honesty

Take Me to the Mardi Gras to kolejna oszczędna w brzmieniu, acz znakomita piosenka, w której Paul snuje marzenia o pięknej, idyllicznej krainie. Świetne wokale, delikatne brzmienie i spory urok samej kompozycji.

In the city of my dreams
You can legalize your lows
You can wear your summer clothes
In the New Orleans
And I will lay my burden down
Rest my head upon that shore
And when I wear that starry crown
I won't be waiting anymore

Something So Right to z kolei piosenka z najmniej wyrazistą melodią, acz wciąż mająca sporą dozę uroku i magii, których zawsze przecież dostarcza akustyczne granie Simona. Chociaż, może słowo "akustyczne" nie jest tu chyba odpowiednie, gdyż w tle mamy nawet momentami bogatą, symfoniczną oprawę. Tylko co z tego, skoro jest kompletnie nie wykorzystana. Piosenka jest bardzo przyjemna, ale nie wpada w ucho i nie ma o co się tu nawet zaczepić. 

When something goes wrong
I'm the first to admit it
I'm the first to admit it
But the last one to know
When something goes right
Well it's likely to lose me
It's apt to confuse me
Because it's such an unusual sight
Oh, I swear
I can't ges used to something so right

Odrobinę dynamiczniej - choć wciąż raczej niespiesznie - wypada One Man's Ceiling is Another Man's Floor. Sporo się tu dzieje, a sama kompozycja jak najbardziej angażuje. 

There's an alley in the back of my building
Where some people congregate in shame
I was walking with my dogs
And the night was black with smog
When I thought I head somebody call my name

Remember, one man's ceiling is another man's floor

American Tune to gorzkie podsumowanie rozpadającego się na naszych oczach "amerykańskiego snu". Paul sięga tu po jedno ze swoich najbardziej pesymistycznych i zgorzkniałych wcieleń, dzięki czemu sama piosenka wypada wyraziście i emocjonalnie, mimo że i tutaj brakuje jednoznacznie wpadającej w ucho melodii. American Tune to dowód na to, że Something So Right dało się jeszcze odratować. Tu też mamy przecież smyczki i brak chwytliwej melodii, a mimo wszystko, ze sporą dawką szczerości i emocji, utwór ujmuje od pierwszego przesłuchania.

And I dreamed I was flying
I dreamed that my soul rose unexpectedly
And looking back down at me, smiled reassuringly
And I dreamed I was flying
And high up above, my eyes could clearly see
The Statue of Liberty sailing away to sea
And I dreamed I was flying

Sporym kontrastem do American Tune jest natomiast następujący po nim Was a Sunny Day. To lekka, optymistyczna piosenka, która momentami może kojarzyć się nieco z Here Comes the Sun Beatlesów. Całość oparta jest na gitarze akustycznej i delikatnych perkusjonaliach, a wokale Paula harmonizuje kobiecy drugi głos.

Was a sunny day
Not a cloud was in the sky
Not a negative word was heard
From the peoples passing by
Was a sunny day
All the birdies in the trees
And the radios singing song
All the favorite melodies

Uwielbiam tekst Learn How to Fall. Jednak szkoda, że Paul nie pokusił się tu o nieco bardziej wyrazistą kompozycję. Owszem, są tu wpadające w ucho momenty, jednak jest ona za mało oryginalna i pasująca do słów. Mimo, że jest bardziej rozbudowana, wydaje się przedłużeniem Was a Sunny Day. Jednak to samo, dwa razy pod rząd, nie działa już tak dobrze, jak przy pierwszej odsłonie.

You got to learn how to fall
Before you learn to fly
And mama, mama it ain't no lie
Before you learn to fly
Learn how to fall

Lepiej wypada natomiast St. Judy's Comet. To już nieco bardziej delikatna i mniej odtwórcza piosenka z pięknym tekstem, lekkimi wokalami Paula i nieco egzotyczną momentami aranżacją. 

Little sleepy boy
Do you know what time it is?
Well the hour of your bedtime's
Long been past
And though I know you're fighting it
I can tell when you rub your eyes
You're fading fast

Kończąca album Loves Me Like a Rock to hołd złożony przez Simona ukochanej przez niego muzyce gospel. Świetny, żywiołowy i pełen uniesienia utwór o matczynej miłości, nie pozbawiony jednak politycznych aluzji.

And if I was the President
And the Congress called my name
I'd say, "Now, who do
Who do you think you're fooling?"

I've got the presidental seal
I'm up on the presidental podium
My mama loves me, she loves me
She get down on her knees and hug me
And she loves me like a rock
She rock me like the rock of ages
And love me


There Goes Rhymin' Simon to naturalna kontynuacja Paul Simon. Mamy tu bardzo podobne instrumentarium i praktycznie identyczny wydźwięk. Może zabrakło to przeboju na miarę Me and Julio Down by the Schoolyard, jednak nie znaczy to, że żaden z utworów nie miał szansy by tak zaistnieć (udało się to zresztą w kilku przypadkach, jednak żaden nie wszedł do kanonu). Co ciekawe, mimo tak wielu podobieństw i podobnej recepcji albumu, There Goes Rhymin' Simon nie sprawia wrażenia autoplagiatu, ani nawet jechania na tych samych, sprawdzonych patentach. To bardzo konsekwentne budowanie emploi zapoczątkowanego na poprzedniej płycie. Jest akustycznie, jest delikatnie, są tu bardzo dobre wokale Paula, świetne kompozycje i niejednoznaczne teksty. Słowem: wszystko, czego można by oczekiwać po solowym Simonie z lat 70.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 11 maja 2020

"Reunion" - Black Sabbath [Recenzja]


Coś, co przez wiele lat pozostawało tylko w sferze marzeń fanów, stało się rzeczywistością w 1997 roku. No, przynajmniej w takim wymiarze, w jakim można by tego oczekiwać. Oryginalny skład Black Sabbath znów razem i to w trasie. I do tego planują nagranie nowej płyty! To dopiero wieści! Wydawać by się więc mogło, że wszystko jest pięknie i wspaniale. No, ale wcale tak nie było.
Muzycy, po wyrzuceniu Ozzy'ego w 1979 roku, zagrali na Live Aid w 1985 roku set złożony z trzech wielkich przebojów: Children of the Grave, Iron Man, Paranoid. Panowie jednak wyraźnie nawet na scenie nie byli za bardzo zżyci i unikali wręcz swoich spojrzeń, ograniczając kontakt do minimum. Przed wyjściem na scenę parę zdjęć, parę po i muzycy rozeszli się, każdy w swoją stronę.
Kolejną okazją do zjednoczenia był rok 1992. Wtedy to Ozzy kończył swoją pierwszą pożegnalną trasę; błędnie zdiagnozowane stwardnienie rozsiane zmusiło go do zakończenia kariery. Panowie wykonali razem na scenie Black Sabbath (które trafiło zresztą na koncertówkę Osbourne'a, Live and Loud), Fairies Wear Boots, Paranoid i Iron Man. Czuć było powrót magii. Jednak, co oczywiste, nie mogło wtedy dojść do połączenia sił, skoro Ozzy przechodził na emeryturę. Sabbaci zabrali się więc za nagrywanie z kimś innym.
W 1995 roku Osbourne powrócił jednak na scenę muzyczną z nowym albumem - Ozzmosis. Sharon próbowała wepchnąć go na festiwal w Glastonbury, by promować nową płytę, jednak organizatorzy odmówili. Państwo Osbourne (choć, nie oszukujmy się, bardziej Sharon) zorganizowali więc własny, objazdowy festiwal, który nazwali Ozzfest. Co jasne, Ozzy miał być główną gwiazdą. Pierwszy Ozzfest odbył się w 1996 roku z Księciem Ciemności, jako headlinerem. W 1997 roku podano, że główną gwiazdą tegorocznej edycji będzie Black Sabbath w niemal oryginalnym składzie. Czemu "niemal"? Ano, Bill Ward nie pojawił się na scenie (problemy zdrowotne), więc zastąpił go Mike Bordin z Faith No More, grający wówczas z Ozzym. Osbourne i Iommi na jednej scenie! Z Geezerem Ozzy już przecież koncertował, a było wiadomo, że Ward to wielki przyjaciel Osbourne'a, więc z nim nie będzie problemu. Powszechnie znana była jednak niechęć do siebie obu panów, którzy co jakiś czas nadawali na siebie nawzajem w mediach.
Prawdziwe zjednoczenie miało miejsce 4 grudnia w 1997 roku. Wtedy właśnie oryginalny skład Black Sabbath zagrał swój pierwszy od prawie 20 lat pełny koncert w rodzinnym Birmingham. W sumie odbyły się ich dwa i obie zostały zarejestrowane na potrzeby wydawnictwa koncertowego. Do wydawnictwa ponadto dołączono 2 całkowicie premierowe utwory Black Sabbath: Psycho Man i Selling My Soul (oba skomponowane przez Iommiego i z tekstami Osbourne'a). Miało to zwiastować nadciągający album, do którego panowie zaczęli się już nawet zabierać, ale po drodze wyskoczyło mnóstwo sytuacji, które sprawiły, że na pierwszą płytę Black Sabbath z Ozzym na wokalu trzeba było poczekać aż 16 lat od Reunion.

Zaczynamy syrenami i standardowymi krzykami Ozzy'ego. Publiczność jest rozgrzana do czerwoności jeszcze zanim wybrzmiewają pierwsze dźwięki legendarnego War Pigs. I znowu, jak na koncertówce Osbourne'a Live & Loud, Ozzy pierwszy wers, publiczność drugi, i tak na zmianę. Warto zwrócić tu uwagę na wciąż jeszcze bardzo dobrą wokalną formę Księcia Ciemności, który wyciąga wciąż te same dźwięki jak przed wieloma laty. Co do muzyków, to wiadomo: Iommi miażdży riffami, Geezer dudni aż miło, a Ward wypada zaskakująco rewelacyjnie, trzymając rytm i wplatając do swojej gry całą masę ozdobników.
Cofamy się o "parę miesięcy" i z płyty Paranoid przechodzimy do legendarnego debiutu. Stamtąd bowiem właśnie pochodzi kolejny numer - Behind the Wall of Sleep. Kolejny zagrany dynamicznie z prawdziwie ciężkim, potężnym brzmieniem kawałek, w którym Ozzy po prostu pozamiatał swoimi wokalami, a Iommi jeszcze poprawił gitarą.
Płynnie przechodzimy oczywiście do N.I.B., które rozpoczyna rewelacyjna basowa solówka Butlera. Ten, jak zawsze zresztą, popisuje się znakomitym feelingiem i gładko rozpoczyna riff kolejnej piosenki. Po chwili dołączają do niego perkusja i gitara, a na końcu Ozzy ze słynnym "oh yeah!". Po piosence Ozzy przedstawia pozostałą trójkę, a publiczność z wielkim entuzjazmem oklaskuje powrót Black Sabbath.
Kontynuujemy kolejnym przebojem z Paranoid, a konkretniej: kończącym go Fairies Wear Boots. Miażdżący i melodyjny riff, świetne wokale Osbourne'a i sekcja rytmiczna najwyższej próby... Ten utwór po prostu mnoży mocne punkty poprzednich wykonów. Nie ma za co skrytykować.
Cieszy też, że muzycy postanowili sięgnąć po parę zapomnianych nieco perełek. Mnie szczególnie cieszy obecność znakomitego Electric Funeral, również z Paranoid. Tutaj wypada nawet chyba jeszcze ciężej i posępniej niż na wspomnianej płycie. Znakomite wokale i riff, który dosłownie miażdży.
Wracamy jednak do bardziej znanych kawałków za sprawą powalającego Sweet Leaf z płyty Master of Reality. Tu Ozzy bezbłędnie jeszcze wyciąga wszystkie frazy, chociaż piosenka z pewnością do łatwych nie należy. Wiadomo, że łatwiej przez to skupić się na wokalach (ja na przykład w co trudniejszych momentach, aż wstrzymywałem oddech, licząc na to że Osbourne'owi się uda), jednak warto zwrócić tu szczególną uwagę na sekcję rytmiczną. To, co wyprawia tu Geezer, to zdecydowanie gra na basie na najwyższym poziomie, a jazzowe wstawki Warda są po prostu rewelacyjne.
Chyba największą niespodzianką na koncercie okazał się Spiral Architect z albumu Sabbath Bloody Sabbath. Jeden z najbardziej niesłusznie zapomnianych utworów doczekał się wreszcie zapisu koncertowego; ten genialny tekst, niebanalna melodia i świetne, wpadające w ucho refreny. Tutaj nie ma jednak miejsca na orkiestrę, klawisze czy inne bzdety - piosenka jest z tego obdarta, dzięki czemu wypada odpowiednio ciężko, nie tracąc przy tym melodyjności. No i na koniec nie ma sztucznych, dodanych w studio oklasków, tylko prawdziwe, żywe brawa zachwyconej publiczności.
Spiral Architect dawał jednak, mimo wszystko, trochę oddechu. Podwójnie miażdży natomiast Into the Void. Kolejne riffy Iommi gra z niespotykanym luzem i łatwością, a muzycy pomagają mu tworzyć mroczny i patetyczny klimat. Do tego dochodzi jeszcze Ozzy wyrzucający z siebie kolejne linijki jak karabin maszynowy, i mamy kolejne świetne wykonanie, w niewielkim tylko stopniu ustępujące studyjnemu pierwowzorowi.
Kolejny wielki przebój - Snowblind z albumu Vol. 4. Kolejny ikoniczny riff, znakomite linie wokale i świetna sekcja rytmiczna. Do tego jeszcze Osbourne wykrzykujący po każdej zwrotce: "cocaine!". Świetne zakończenie pierwszej płyty. Mimo że panowie nie szczędzili nam ciężkich kawałków, jesteśmy wciąż ich spragnieni i chcemy jeszcze więcej.


Od razu cios w splot słoneczny, zwany także Sabbath Bloody Sabbath. To już ostatnie lata, kiedy Black Sabbath gra ten numer; już niedługo Osbourne nie będzie sobie radził z tymi wokalnymi wokalizami. Już tutaj ułatwił sobie sprawę, obniżając nieco tonację w zwrotkach, a drugiej, cięższej części piosenki w ogóle nie wykonał, gdyż okazałby się dla niego zbyt karkołomna. Nie mniej, to wciąż świetny utwór i usłyszeć go na żywo w wykonaniu oryginalnego składu z pewnością musi być przeżyciem. Tu - mimo że jest sporo niedociągnięć w wokalach - wciąż brzmi to mocarnie i miażdżąco.
Kojąco wypada akustyczne Orchid. My - fani Black Sabbath - nie dajemy się jednak zmylić, gdyż bardzo dobrze wiemy, co na płycie Master of Reality po niej następowało. Nie inaczej jest też tutaj: po chwili Lord of This World wita nas ciężkim i miażdżącym riffem. Piosenka wypada równie powalająco jak na płycie, więc nie ma co o niej się za bardzo rozpisywać, gdyż zagrana jest bardzo wiernie.
Dirty Women to najmłodszy na koncercie utwór, bowiem pochodzący z płyty Technical Ecstasy. Cieszy mnie, że wybór padł właśnie na ten numer, gdyż, nie dość że jest to mój ulubiony moment wspomnianej płyty, to też najbardziej przywodzić na myśl może właśnie ich starsze dokonania. Tutaj wypadać zdaje się jeszcze ciężej i "sabbathowo" niż na płycie, co ewidentnie należy odnotować na plus. 
Najpierw krótka historia o tym, jak zespół przekształcił się z Earth w Black Sabbath, a później... TEN utwór. Black Sabbath. Nie napiszę już nic więcej, bowiem ten tytuł to po prostu znak wywoławczy. Warto posłuchać.
Największe przeboje zawsze zostawia się na sam koniec. Panowie z Black Sabbath postanowili nie odchodzić od tej reguły, więc ostatnie trzy piosenki zaczynają od Iron Man. Najpierw - standardowo - rytmiczne okrzyki, a potem wchodzi ikoniczny riff i znakomite wokale Ozzy'ego. Każdy fan ciężkiej muzyki zna ten utwór na pamięć, więc nie będę się o nim zanadto rozpisywał, gdyż zagrany jest bardzo wiernie i z takim samym zacięciem i ciężarem.
Krótkie podziękowania Ozzy'ego i ruszamy z Embryo, które gładko przechodzi w miażdżące Children of the Grave. Niczego nie brakuje temu kawałkowi; zagrany jest dokładnie z tą samą mocą i ciężarem, jak można by oczekiwać. Trudno nie dać się porwać.
No i cóż Black Sabbath może zagrać na zakończenie? Tylko jeden numer - Paranoid. Muzycy, mimo że mieli tak długą przerwę we wspólnym graniu, wciąż tę piosenkę grali, więc wykonują ją już niemal na automacie. Nie ma tu więc mowy o pomyłkach czy zagubieniu; to po prostu świetnie przez nich ograna kompozycja, która nigdy już nie zabrzmiała z taką mocą, jak właśnie tutaj - wykonana przez oryginalny skład Black Sabbath.
Album jednak wcale nie kończy się na zapisie koncertu. Mamy tu przecież jeszcze dwa premierowe utwory. Pierwszy z nich nosi tytuł Psycho Man. Jest to piosenka, która spokojnie mogłaby znaleźć się na Ozzmosis Ozzy'ego, jednak czuć tu też nieodłączny, mroczny i ciężki klimat Black Sabbath. Z tego więc względu, myślę że spokojnie można tę kompozycję nazwać jednym z niewielu utworów Sabbathów, w którym czuć tak wielki wpływ solowej twórczości Osbourne'a. Psycho Man ma przede wszystkim świetną melodię, ale nie można zapominać też o typowym dla Ozzy'ego tekście i - jednak bardzo przecież wyrazistym - miażdżącym ciężarze rodem z najlepszych płyt Black Sabbath. Mamy tu też, oczywiście, nagłą zmianę tempa, a solówka Iommiego może przypominać czasem także to, co Wylde wyprawiał na Ozzmosis (chociaż - na szczęście - tylko momentami). Reasumując: to naprawdę znakomity numer i, gdybym usłyszał go w 1998 roku, z pewnością ostrzyłbym sobie zęby na nowy album Black Sabbath. Szkoda że płyta w takim stylu ostatecznie nie powstała.

Addicted to the madness
The taste of death that lives within
He loves it when he takes their final breath
Stalking gives him pleasure
Killing is the final act
He takes no pity with his lust for death

Nieco mniej "osbournowy" wydaje się natomiast Selling My Soul, choć z pewnością i tu da się wyczuć wpływy Ozzmosis i to, jak mocny miał wpływ na ostateczny kształt utworu. Jest to jednak zdecydowanie słabsza piosenka niż Psycho Man. Ma mało wyróżniającą się melodię i brakuje jej motywu, który mógłby zapaść w pamięć i chwycić za serce od pierwszego przesłuchania. 

Man of madness
Who lives in my head
Keeping me awake at night, he sits on my bed
He drives me crazy he won't go away
Playing his game every night and every day

My mind feels heavy
My body feels weak
Suicidal thoughts crying out for some sleep
Impending doom is what I'm about
Think I'm going out without a shadow of doubt


Po prawie dwóch dekadach nieustannej sinusoidy, jeśli chodzi o poziom wydawanych płyt, dobrze usłyszeć wreszcie Black Sabbath i Ozzy'ego Osbourne'a znów razem. Jak się okazuje, panowie nawzajem po prostu się potrzebowali i, gdy wreszcie połączyli siły, to - mimo że zagrali utwory sprzed 30 lat niemal nuta w nutę - na Reunion można było wreszcie poczuć orzeźwiającą świeżość, jaką osiągnęli poprzez ponowną odsłonę swojej muzyki. Osbourne jeszcze wokalnie radził sobie naprawdę dobrze, a muzycy grali z pasją i bożą iskrą, jak przed wielu lat. Nie ma tu miejsca na mniej udane utwory, gdyż muzycy sięgnęli po absolutną klasykę, okraszając ją kilkoma smaczkami jak Electric Funeral czy Spiral Architect. Ten krążek to po prostu "the best of" Black Sabbath. Panowie są tu jeszcze w wyśmienitej formie, i fundują nam jeden miażdżący sztos za drugim. Nie ma tu chwili na odpoczynek, ani zastojów repertuaru; od początku do końca to po prostu heavy metal najwyższej próby w starym, dobrym stylu.

Ocena: 9/10

niedziela, 10 maja 2020

"Electric Light Orchestra Live" - Electric Light Orchestra [Recenzja]


Mimo, że spora część trasy promującej Zoom została odwołana z powodu znikomego zainteresowania biletami, Jeff zdążył jeszcze w jej ramach (chociaż, poniekąd, bardziej jako swoista "zachęta") zagrać koncert dla CBS w Los Angeles. Po latach, gdy w wyniku popularności związanej z ponownym wydaniem przebojów Electric Light Orchestra (Mr. Blue Sky: The Very Best of Electric Light Orchestra) zdecydowano się na opublikowanie materiału z tego koncertu. Koncertówka ukazała się pod bardzo prostym tytułem: Electric Light Orchestra Live. Nie jest to jednak prosty, dokładny zapis koncertu, gdyż 4 utwory, które znalazły się na tej płycie, nie zostały ostatecznie umieszczone w zapisie telewizyjnym, więc stanowią fajne dopełnienie. Zabrakło jednak dwóch utworów: Turn to Stone i Do Ya, które wydano jednak później przy okazji kolejnych edycji albumu Zoom. Jako, że Jeff Lynne lubi chwalić się nawet niewydanymi utworami, również na tej koncertówce znalazły się dwie piosenki, które wcześniej nie ujrzały światła dziennego: jeden z 1992 roku, a drugi, prawie nowy - z 2010.
Płyta ukazała się po powrocie Lynne'a na rynek - po wydaniu Long Wave i Mr. Blue Sky: The Very Best of Electric Light Orchestra. Album zyskał bardzo dobre przyjęcie, aczkolwiek nie okazał się wielkim sukcesem sprzedażowym, dobitnie wskazujący Lynne'owi, że publiczność najwidoczniej czeka na nowe studyjne nagrania. Jeff postanowił więc już wkrótce spełnić prośbę fanów...

Najtrudniej jest poderwać publiczność już na początek. Lynne na pewno, jako koncertowy weteran, dobrze o tym wie. Może właśnie dlatego rozpoczynamy koncert od hitowego i dynamicznego Evil Woman. Od pierwszych dźwięków publiczność wczuwa się więc w muzykę, co dodaje całości świetnego koncertowego klimatu. Warto zwrócić tu uwagę na wokale Jeffa; to niesamowite, że 30 lat po wydaniu tej piosenki, brzmią one wciąż tak samo rewelacyjnie, dynamicznie i porywająco, a on sam bez problemu wyciąga falsety w refrenach. Sama warstwa instrumentalna również oczywiście trzyma fason, a piosenka wypada naprawdę porywająco.
Kontynuujemy kolejnym wielkim przebojem, tym razem nieco starszym Showdown z amerykańskiego wydania On the Third Day (a potem dołączonego także do międzynarodowych wznowień tegoż albumu). Tu z kolei mam małe "ale", które dotyczy refrenów; według mnie wypadają nieco za mało dynamicznie. Lynne zrezygnował ze świetnych wokaliz, które tam stosował, na rzecz falsetów, które śpiewa wespół z kobiecym chórkiem. Nie ukrywam, ujmuje to trochę piosence, chociaż - co by nie było - to wciąż bardzo dobre wykonanie znakomitego utworu.
Przyznam się szczerze, że nie przepadam za albumem Secret Messages, a udane piosenki z tej płyty mogę wyliczyć dosłownie na palcach jednej ręki. Wśród nich jest jednak utwór tytułowy, który uważam za jeden z niesłusznie zapomnianych numerów ELO. Tym bardziej cieszy jego obecność na tej koncertówce. To dość prosta kompozycja, aczkolwiek porywająca i wypadająca bardzo świeże nawet mimo tylu lat na karku. Również i tu wypada bardzo dobrze i słucha się jej z przyjemnością.
Co by jednak nie mówić o Secret Messages, nie da się jej jednak zaliczyć w poczet klasycznych przebojów Electric Light Orchestra. Na takie miano zasługuje jednakże Livin' Thing ze znakomitego albumu A New World Record. Piosenka dostaje też wykonanie, jakiego bez wątpienia jest godna; to po prostu znakomity hit, który w wykonaniu Jeffa i spółki zawsze wypada równie porywająco jak tutaj.
Po albumie A New World Record, zespół ELO był u szczytu popularności. To właśnie wtedy Lynne zaproponował publiczności kolejne wspaniałe wydawnictwo grupy - Out of the Blue, które wręcz wypełnione było ponadczasowymi przebojami. Wśród nich znalazł się m.in. rewelacyjny i dynamiczny Sweet Talkin' Woman zapowiadający już ciągoty Jeffa w stronę disco. Tutaj podane jest to z klasą, rewelacyjnymi smyczkami, wpadającymi w ucho refrenami i - oczywiście - świetnymi wokalami bohatera wieczoru. 
Przebojów z Out of the Blue ciąg dalszy. Tym razem przychodzi pora na kultowy Mr. Blue Sky. Cóż powiedzieć - to po prostu znakomity, optymistyczny i dynamiczny utwór, którego Jeff po prostu nie umie źle wykonać. Tak więc nie dziwi fakt, że i tu wypada wspaniale i olśniewająco. Czuć magię.
Długo przed Out of the Blue i tymi wspaniałymi przebojami, Jeff popełnił jednak wspaniały koncepcyjny album o nazwie Eldorado. Z tamtej płyty udało się właściwie wypromować tylko jeden wielki hit, ale za to jaki! Can't Get It Out of My Head to przecież jedna z najpiękniejszych i najbardziej czarujących piosenek, jakie kiedykolwiek napisano. Jako że ELO to muzyka na żywo na najwyższym poziomie, więc i to wykonanie oczarowuje, hipnotyzuje i nie pozwala się od siebie uwolnić.
Twilight to już piosenka z późniejszego o parę lat kolejnego albumu koncepcyjnego, zatytułowanego Time. To kolejna klasyczna kompozycja; dynamiczna, nieco chłodniejsza w brzmieniu, jednak wciąż ze świetnymi wokalami i bardzo przekonującym wykonaniem.
Bardzo mnie cieszy, że Lynne sięgnął tu po jeden z bardziej zapomnianych utworów ELO, a mianowicie Confusion ze zjawiskowego Discovery. To bodaj jedyny oficjalny zapis wykonywania tej kompozycji na żywo. Tym bardziej warto się z nim zapoznać, choćby po to by przekonać się, że piosenka ta na żywo brzmi równie olśniewająco i uroczo co w wersji studyjnej. 
Kolejny kawałek z Discovery. O Don't Bring Me Down nie można już jednak powiedzieć, że jest to utwór zapomniany. To przecież jeden z najlepszych i najpopularniejszych numerów Electric Light Orchestra. Lynne wykonuje go więc, jak na taki przebój przystało: z ikrą, dynamicznie, z sercem i pasją. Po prostu świetne. 
Żaden koncert ELO nie może się obyć bez Roll Over Beethoven, który też najczęściej grany jest na zakończenie. Nie inaczej jest i tutaj. To pierwszy wielki przebój zespołu (o ironio, nie jest to jedna ich autorska kompozycja, a jedynie cover Chucka Berry'ego). Mimo to, Lynne nie wydaje się ani trochę nim znudzony i wciąż wykonuje go z taką samą pasją i zaangażowaniem, co kilkadziesiąt lat temu. Dzięki temu - mimo że słyszeliśmy to już tyle razy - to wciąż porywa. Zakończenie koncertu z klasą.
Lynne na Mr. Blue Sky: The Very Best of Electric Light Orchestra zaprezentował nam parę starszych nagrań, jednak - by płyta była też atrakcyjna dla starszych fanów - dorzucił tam nową piosenkę (Point of No Return), dla tych, którzy oczekują nowych nagrań od ELO. Również i na tej płycie dostajemy aż dwa bonusy. Pierwszy z nich to Out of Luck; rzecz względnie świeża po raptem z 2010 roku. To piosenka w starym dobrym, rockandrollowym stylu, która zdaje się pochodzić z sesji do Travelling Wilburys Vol. 1. To utwór nieco w stylu Rip It Up, ale z lepszymi refrenami (bardzo w stylu Jeff Lynne's ELO). Nie jest to jakaś zaginiona perełka, ale wypada naprawdę przyjemnie.

If you think I'm waitin' round all night
And if you think there's gonna be a fight
And if you think I'm gone from your sight
You're out of luck

If you think I'm waitin' by the phone
And if you think I'm sittin' home alone
If you think you're gonna se me gone
You're out of luck

Drugi z bonusów, Cold Feet, to już kompozycja zdecydowanie starsza, bowiem aż z 1992 roku. Brzmi trochę jak zaginiona piosenka z Time. Mamy tu dobitnie wysunięty motyw syntezatora, który dodaje całości chłodu. Niesamowitego klimatu dodaje także wpadająca w ucho, chwytliwa, ale i odrobinę mroczna muzyka. Mimo, że Out of Luck bardzo mi się podobało, to właśnie Cold Feet naprawdę do mnie przemówiło i zahipnotyzowało, tak jak robiły to te najbardziej klasyczne kompozycje ELO. Znakomity numer.

Was that you out last night?
You  got cold feet
Out there under the light
On the old street


Po Jeffie Lynnie można spodziewać się ni mniej, ni więcej, tylko po prostu udanego koncertu z masą przebojów. Czy Electric Light Orchestra Live wyczerpuje temat? I tak, i nie. Z jednej strony mamy tu naprawdę bardzo wysoko postawioną poprzeczkę jeśli chodzi o wykonanie. Głos Lynne'a brzmi wciąż bardzo dobrze, melodyjnie, młodzieńczo i nie zauważyłem tam żadnych niedostatków, jeśli chodzi o wyśpiewywanie kolejnych utworów. Z drugiej strony zawodzi trochę brzmienie, a konkretnie symfonika. Smyczki były na tych koncertach elektroniczne (o zgrozo!) co odebrało większości utworów ciepła i przestrzenności, przez co choćby Roll over Beethoven brzmi pod tym względem dużo słabiej niż można by się spodziewać. Cieszy jednak, że Jeff poza oczywistymi hiciorami sięgnął po nieco bardziej przykryte kurzem (choć przecież nowsze) Secret Messages, Twilight czy Confusion. Dziwi nieco, że nie znalazła się tu reprezentacja Zoom, którą wówczas Lynne promował, ale płyta ta nie dorównywała klasycznym albumom ELO, więc też nie ma o co kruszyć kopii. Wszak dostajemy też dwa bonusy (jeden średniak, a drugi bardzo udany), choć nie ma co upatrywać się w nich zaginionych przebojów na miarę Mr. Blue Sky. Ale nie sądzę, by taki był cel Jeffa. Tak samo jak bonusy, także i ta koncertówka miała być tylko prezentem dla fanów i znakiem, że o nich pamięta. Bardzo udana i porywająca płyta.

Ocena: 8/10


Electric Light Orchestra Live: 50:24

1. Evil Woman - 4:28
2. Showdown - 4:09
3. Secret Messages - 4:06
4. Livin' Thing - 4:10
5. Sweet Talkin' Woman - 3:16
6. Mr. Blue Sky - 3:32
7. Can't Get It Out of My Head - 4:12
8. Twilight - 3:31
9. Confusion - 3:35
10. Don't Bring Me Down - 4:08
11. Roll Over Beethoven - 6:26
12. Out of Luck - 2:36
13. Cold Feet - 2:18

sobota, 9 maja 2020

"Paul Simon" - Paul Simon [Recenzja]


Swój pierwszy solowy album Paul Simon wydał w 1965 roku, a więc przed wybuchem popularności singla The Sound of Silence. Później poświęcił się jednak tworzeniu i nagrywaniu w duecie z Artem Garfunkelem. Simon & Garfunkel rozstali się w 1970 roku, po gigantycznym sukcesie płyty Bridge Over Troubled Water. Podczas lata 1971 roku Paul nauczał w Nowym Jorku w klasie autorów piosenek, pomagając odnaleźć własny styl młodym, początkującym kompozytorom i poetom.
Następnie udał się do San Francisco, gdzie nagrał kilka taśm demo, szukając nowych stylów muzycznych i źródeł wyrazu. Zafascynował się muzyką świata, co zaowocowało potem romansami z takimi gatunkami, jak muzyka latynoska, jazz, blues czy reggae. 
Płyta ukazała się 24 stycznia 1972 roku i zebrała bardzo dobre recenzje. Krytycy zachwycali się nową muzyką Simona, zapewniając że jego twórczy żywot wcale nie kończy się na Simon & Garfunkel. Album podbił listy przebojów na całym świecie i pokrył się platyną. W 2003 roku magazyn Rolling Stones umieścił go na 268. miejscu listy 500 Greatest Albums of All Time.

Rozpoczynamy Mother and Child Reunion, czyli utworem z wyraźnymi wpływami muzyki reggae. Skąd tytuł? Otóż frazę tę Paul pewnego dnia zauważył w... menu chińskiej restauracji. Spodobała mu się na tyle, że nazwał tak piosenkę opowiadającą o śmierci swojego psa. Warto dodać także że Simon, by jeszcze bardziej wczuć się w klimat tworzonej muzyki, nagrał tę kompozycję w studiu na Jamajce. Co by nie mówić, wyszła z tego piękna i wpadająca w ucho piosenka ze świetną, chwytliwą melodią i rewelacyjnym tekstem. Do tego dołożyć jeszcze typowe dla reggae instrumentarium i damskie chórki, i otrzymujemy właśnie Mother and Child Reunion.

Oh, little darling of mine
I can't for the life of me
Remember a sadder day
I know they say let it be
But it just don't work out that way
And the course of a lifetime runs
Over and over again

No, I would not give you false hope
On this strange and mournful day
But the mother and child reunion
Is only a motion away

Jeszcze lepiej wypada natomiast delikatne Duncan. To już zdecydowanie utwór, który z powodzeniem mógłby odnaleźć się na którymś z późniejszych albumów Simon & Garfunkel (najlepiej widziałbym go chyba na Parsley, Sage, Rosemary and Thyme). Piękna melodia, delikatna linia gitary akustycznej i czarujące partie fletu (który - nota bene - został też użyty w nagraniu El Cóndor Pasa (If I Could)). Rewelacyjna kompozycja, która znacznie przebija Mother and Child Reunion, nie tylko jeśli chodzi o jakoś piosenki, ale też o niesamowity i niepowtarzalny klimat, który się nad nią unosi.

Oh, oh, what a night
Oh what a garden of delight
Even now that sweet memory lingers
I was playing my guitar lying underneath the stars
Just thanking the Lord for my fingers
For my fingers

Ascetyczniej wybrzmiewa natomiast Everything Put Together Falls Apart, wyśpiewywany przez Simona tylko do wtóru gitary akustycznej, co sprawia że najbliżej mu do The Paul Simon Songbook (chociaż w pewnym momencie pojawiają się w tle delikatnie brzmiące instrumenty). Jednak nie samą aranżacją przecież piosenka stoi; jest to typowy dla artysty song o zmianach, których nie można zatrzymać, mimo że czasem bardzo ich nie chcemy. Oczywiście został obudowany bardzo piękną i delikatną melodią, łagodnie wyśpiewaną przez Simona.

There's nothing to it, nothing to it
And you can cry and you can lie
For all the good it'll do you, you can die
But when it's done, the police come
And they lay you down for dead
Just remember what I said

Mimo, że Run That Body Down utrzymana jest w nieco szybszym tempie, to wcale nie jest to lżejsza w wydźwięku piosenka niż Everything Put Together Falls Apart. Paul poruszająco opowiada tu bowiem o rozkładzie swojego małżeństwa. Wyśpiewuje to z luzem, ale i nie bez goryczy w głosie, co jeszcze bardziej wzmaga buzujące tu podskórnie emocje.

I came back home and I went to bed
I was resting my head
My wife came in and she said
"What's wrong, sweet boy, what's wrong?"
Ah, I told her what's wrong

I said, "Peg, you better look around
How long you think that you can
Run that body down?
How many nights you think that you can
Do what you been doin'?
Who now we foolin?
Who you foolin'?

Mniej przekonuje za to Armstice Day. Nie jest to może kompozycja zła czy słaba, ale brak tu czegoś co by ją wyróżniało, tak jak miała się sprawa z poprzednikami. To po prostu dość konwencjonalna i typowa dla Paula akustyczna piosenka w raczej smutnym nastroju, jednak bez momentów, o które można by się uchem zaczepić.

The Philharmonic will play
But the songs that we sing
Will be sad
Shuffling brown tunes
Hanging around
No long drawn blown out excuses
Were made
When I needed a friend she was there
Just like an easy chair

Zdecydowanie największym przebojem z tej płyty zostało Me and Julio Down by the Schoolyard. W ogóle się temu nie dziwię, bo to naprawdę najbardziej wyróżniająca się tu piosenka, chociaż - jakby się tak zastanowić - nie ma tu nic nowego. To po prostu optymistyczna (co jednak już samo w sobie jest rzadko spotykane, jak na Simona) kompozycja oparta na gitarze akustycznej, z dynamicznymi wokalami, wpadającymi w ucho refrenami i radosnym gwizdaniem po refrenach. Słucha się tego świetnie, a piosenka uzależnia i chce się do niej ciągle wracać.

The Mama pajama rolled outta bed
And she ran to the police station
When the Papa found out, he began to shout
And he started the investigation

It's against the law, it was against the law
What the Mama saw, it was against the law

Równie interesująco wypada także Peace Like a River, choć to zdecydowanie inny kaliber. To bardziej podniosły utwór opowiadający o mieszkańcu Filipin w 1972 roku, gdzie panował przymus poboru do wojska. Simon więc snuje bardzo interesujące i ironiczne przemyślenia na ten temat, a całość podaje w towarzystwie niepokojącej i lekko mrocznej muzyki. Rewelacyjny numer.

Peace like a river ran through the city
Long past the midnight curfew
We sat starry-eyed
Oh, we were satisfied

And I remember
Misinformation followed us like a plague
Nobody knew from time to time
If the plans were changed
Oh, if the plans were changed

Nieco mniej interesująco wypada za to Papa Hobo. To po prostu kolejny akustyczny i delikatny utwór. Może i wcześniej odnalazłby się lepiej, ale na tym etapie płyty nieco to nudzi i mało interesuje, choć nie można mu odmówić całkiem przyjemnego wydźwięku.

It's carbon and monoxide
The Ole Detroit perfume
And it hangs on the highways
In the morning
And it lays you down by noon
Oh Papa Hobo
You can see that I'm dressed like a schoolboy
But I feel like a clown
It's a natural reaction I learned
In this basketball town

O wiele ciekawiej wypada natomiast instrumentalny Hobo's Blues. To bardzo fajny i wciągający motyw zagrany na gitarę akustyczną i skrzypce. Dość ciekawe ożywienie z wpadającą w ucho linią melodyczną i świetnym nastrojem.
Rewelacyjny bluesowy nastrój ma natomiast Paranoia Blues. To świetny, monotonny, ale i hipnotyzujący utwór z niespodziewaną zmianą tempa w połowie, charakteryzujący się znakomitymi wokalami Simona i chwytliwą melodią, która zdecydowanie wyróżnia się na tle reszty.

I got some so-called friends
They'll smile right to my face
But, when my back is turned
They'd like to stick it to me
Yes they would

Oh no no, oh no no
There's only one thing I need to know
Whose side are you on?

Album kończy przyjemne, acz mało wyróżniające się Congratulations. Przynajmniej jeśli chodzi o muzykę, bo w kategorii tekstu, to trudno znaleźć na tej płycie równie przygnębiający liryk. Wszystko wyśpiewane jest przez Paula - jak zwykle - przejmująco, oszczędnie i szczerze, co tylko dodatkowo ujmuje i angażuje.

Love is not a game
Love is not a toy
Love's no romance
Love will do you in
And love will wash you out
And needless to say
You won't stand a chance, you won't stand a chance
I'm hungry for learning
Won't you answer me please
Can a man a woman
Live together in peace?


Simon zdecydowanie nie zmarnował tych dwóch lat. Wykorzystał to dokładnie tak, jak można by oczekiwać od kompozytora o takiej renomie, dzięki czemu Paul Simon to naprawdę rewelacyjny album. Debiut nie będący debiutem, można by powiedzieć na dobrą sprawę. Po pierwsze: publiczność doskonale Paula już znała dzięki dokonaniom z Simon & Garfunkel. No a po drugie: Simon wydał już swój prawdziwy debiut wcześniej. Mimo wszystko, dziś jednak mało ludzi o nim pamięta, a za właściwy pierwszy solowy album uznaje się właśnie Paul Simon. Słusznie, bo, w porównaniu z nim The Paul Simon Songbook wypada naprawdę marnie. Ta płyta to niby tylko zestaw prostych, mało skomplikowanych piosenek w akustycznej oprawie, jednak charakteryzują się one taką lekkością i mnogością nastrojów, że to po prostu urzeka od pierwszych dźwięków i nie odpuszcza aż do końca. Simon znakomicie sprawdził się tu jako tekściarz, kompozytor, wokalista i gitarzysta, w efekcie czego Paul Simon to naprawdę godny uwagi krążek, który zapowiadał naprawdę wyjątkową karierę solową, dowodząc jednocześnie że nie potrzeba Simonowi Garfunkela, by tworzyć przyjemną muzykę na poziomie. Publiczność mogła odetchnąć z ulgą.

Ocena: 8/10


Paul Simon: 34:03

1. Mother and Child Reunion - 3:05
2. Duncan - 4:39
3. Everything Put Together Falls Apart - 1:59
4. Run That Body - 3:52
5. Armstice Day - 3:55
6. Me and Julio Down by the Schoolyard - 2:42
7. Peace Like a River - 3:20
8. Papa Hobo - 2:34
9. Hobo's Blues - 1:21
10. Paranoia Blues - 2:54
11. Congratulations - 3:42

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...