poniedziałek, 11 maja 2020

"Reunion" - Black Sabbath [Recenzja]


Coś, co przez wiele lat pozostawało tylko w sferze marzeń fanów, stało się rzeczywistością w 1997 roku. No, przynajmniej w takim wymiarze, w jakim można by tego oczekiwać. Oryginalny skład Black Sabbath znów razem i to w trasie. I do tego planują nagranie nowej płyty! To dopiero wieści! Wydawać by się więc mogło, że wszystko jest pięknie i wspaniale. No, ale wcale tak nie było.
Muzycy, po wyrzuceniu Ozzy'ego w 1979 roku, zagrali na Live Aid w 1985 roku set złożony z trzech wielkich przebojów: Children of the Grave, Iron Man, Paranoid. Panowie jednak wyraźnie nawet na scenie nie byli za bardzo zżyci i unikali wręcz swoich spojrzeń, ograniczając kontakt do minimum. Przed wyjściem na scenę parę zdjęć, parę po i muzycy rozeszli się, każdy w swoją stronę.
Kolejną okazją do zjednoczenia był rok 1992. Wtedy to Ozzy kończył swoją pierwszą pożegnalną trasę; błędnie zdiagnozowane stwardnienie rozsiane zmusiło go do zakończenia kariery. Panowie wykonali razem na scenie Black Sabbath (które trafiło zresztą na koncertówkę Osbourne'a, Live and Loud), Fairies Wear Boots, Paranoid i Iron Man. Czuć było powrót magii. Jednak, co oczywiste, nie mogło wtedy dojść do połączenia sił, skoro Ozzy przechodził na emeryturę. Sabbaci zabrali się więc za nagrywanie z kimś innym.
W 1995 roku Osbourne powrócił jednak na scenę muzyczną z nowym albumem - Ozzmosis. Sharon próbowała wepchnąć go na festiwal w Glastonbury, by promować nową płytę, jednak organizatorzy odmówili. Państwo Osbourne (choć, nie oszukujmy się, bardziej Sharon) zorganizowali więc własny, objazdowy festiwal, który nazwali Ozzfest. Co jasne, Ozzy miał być główną gwiazdą. Pierwszy Ozzfest odbył się w 1996 roku z Księciem Ciemności, jako headlinerem. W 1997 roku podano, że główną gwiazdą tegorocznej edycji będzie Black Sabbath w niemal oryginalnym składzie. Czemu "niemal"? Ano, Bill Ward nie pojawił się na scenie (problemy zdrowotne), więc zastąpił go Mike Bordin z Faith No More, grający wówczas z Ozzym. Osbourne i Iommi na jednej scenie! Z Geezerem Ozzy już przecież koncertował, a było wiadomo, że Ward to wielki przyjaciel Osbourne'a, więc z nim nie będzie problemu. Powszechnie znana była jednak niechęć do siebie obu panów, którzy co jakiś czas nadawali na siebie nawzajem w mediach.
Prawdziwe zjednoczenie miało miejsce 4 grudnia w 1997 roku. Wtedy właśnie oryginalny skład Black Sabbath zagrał swój pierwszy od prawie 20 lat pełny koncert w rodzinnym Birmingham. W sumie odbyły się ich dwa i obie zostały zarejestrowane na potrzeby wydawnictwa koncertowego. Do wydawnictwa ponadto dołączono 2 całkowicie premierowe utwory Black Sabbath: Psycho Man i Selling My Soul (oba skomponowane przez Iommiego i z tekstami Osbourne'a). Miało to zwiastować nadciągający album, do którego panowie zaczęli się już nawet zabierać, ale po drodze wyskoczyło mnóstwo sytuacji, które sprawiły, że na pierwszą płytę Black Sabbath z Ozzym na wokalu trzeba było poczekać aż 16 lat od Reunion.

Zaczynamy syrenami i standardowymi krzykami Ozzy'ego. Publiczność jest rozgrzana do czerwoności jeszcze zanim wybrzmiewają pierwsze dźwięki legendarnego War Pigs. I znowu, jak na koncertówce Osbourne'a Live & Loud, Ozzy pierwszy wers, publiczność drugi, i tak na zmianę. Warto zwrócić tu uwagę na wciąż jeszcze bardzo dobrą wokalną formę Księcia Ciemności, który wyciąga wciąż te same dźwięki jak przed wieloma laty. Co do muzyków, to wiadomo: Iommi miażdży riffami, Geezer dudni aż miło, a Ward wypada zaskakująco rewelacyjnie, trzymając rytm i wplatając do swojej gry całą masę ozdobników.
Cofamy się o "parę miesięcy" i z płyty Paranoid przechodzimy do legendarnego debiutu. Stamtąd bowiem właśnie pochodzi kolejny numer - Behind the Wall of Sleep. Kolejny zagrany dynamicznie z prawdziwie ciężkim, potężnym brzmieniem kawałek, w którym Ozzy po prostu pozamiatał swoimi wokalami, a Iommi jeszcze poprawił gitarą.
Płynnie przechodzimy oczywiście do N.I.B., które rozpoczyna rewelacyjna basowa solówka Butlera. Ten, jak zawsze zresztą, popisuje się znakomitym feelingiem i gładko rozpoczyna riff kolejnej piosenki. Po chwili dołączają do niego perkusja i gitara, a na końcu Ozzy ze słynnym "oh yeah!". Po piosence Ozzy przedstawia pozostałą trójkę, a publiczność z wielkim entuzjazmem oklaskuje powrót Black Sabbath.
Kontynuujemy kolejnym przebojem z Paranoid, a konkretniej: kończącym go Fairies Wear Boots. Miażdżący i melodyjny riff, świetne wokale Osbourne'a i sekcja rytmiczna najwyższej próby... Ten utwór po prostu mnoży mocne punkty poprzednich wykonów. Nie ma za co skrytykować.
Cieszy też, że muzycy postanowili sięgnąć po parę zapomnianych nieco perełek. Mnie szczególnie cieszy obecność znakomitego Electric Funeral, również z Paranoid. Tutaj wypada nawet chyba jeszcze ciężej i posępniej niż na wspomnianej płycie. Znakomite wokale i riff, który dosłownie miażdży.
Wracamy jednak do bardziej znanych kawałków za sprawą powalającego Sweet Leaf z płyty Master of Reality. Tu Ozzy bezbłędnie jeszcze wyciąga wszystkie frazy, chociaż piosenka z pewnością do łatwych nie należy. Wiadomo, że łatwiej przez to skupić się na wokalach (ja na przykład w co trudniejszych momentach, aż wstrzymywałem oddech, licząc na to że Osbourne'owi się uda), jednak warto zwrócić tu szczególną uwagę na sekcję rytmiczną. To, co wyprawia tu Geezer, to zdecydowanie gra na basie na najwyższym poziomie, a jazzowe wstawki Warda są po prostu rewelacyjne.
Chyba największą niespodzianką na koncercie okazał się Spiral Architect z albumu Sabbath Bloody Sabbath. Jeden z najbardziej niesłusznie zapomnianych utworów doczekał się wreszcie zapisu koncertowego; ten genialny tekst, niebanalna melodia i świetne, wpadające w ucho refreny. Tutaj nie ma jednak miejsca na orkiestrę, klawisze czy inne bzdety - piosenka jest z tego obdarta, dzięki czemu wypada odpowiednio ciężko, nie tracąc przy tym melodyjności. No i na koniec nie ma sztucznych, dodanych w studio oklasków, tylko prawdziwe, żywe brawa zachwyconej publiczności.
Spiral Architect dawał jednak, mimo wszystko, trochę oddechu. Podwójnie miażdży natomiast Into the Void. Kolejne riffy Iommi gra z niespotykanym luzem i łatwością, a muzycy pomagają mu tworzyć mroczny i patetyczny klimat. Do tego dochodzi jeszcze Ozzy wyrzucający z siebie kolejne linijki jak karabin maszynowy, i mamy kolejne świetne wykonanie, w niewielkim tylko stopniu ustępujące studyjnemu pierwowzorowi.
Kolejny wielki przebój - Snowblind z albumu Vol. 4. Kolejny ikoniczny riff, znakomite linie wokale i świetna sekcja rytmiczna. Do tego jeszcze Osbourne wykrzykujący po każdej zwrotce: "cocaine!". Świetne zakończenie pierwszej płyty. Mimo że panowie nie szczędzili nam ciężkich kawałków, jesteśmy wciąż ich spragnieni i chcemy jeszcze więcej.


Od razu cios w splot słoneczny, zwany także Sabbath Bloody Sabbath. To już ostatnie lata, kiedy Black Sabbath gra ten numer; już niedługo Osbourne nie będzie sobie radził z tymi wokalnymi wokalizami. Już tutaj ułatwił sobie sprawę, obniżając nieco tonację w zwrotkach, a drugiej, cięższej części piosenki w ogóle nie wykonał, gdyż okazałby się dla niego zbyt karkołomna. Nie mniej, to wciąż świetny utwór i usłyszeć go na żywo w wykonaniu oryginalnego składu z pewnością musi być przeżyciem. Tu - mimo że jest sporo niedociągnięć w wokalach - wciąż brzmi to mocarnie i miażdżąco.
Kojąco wypada akustyczne Orchid. My - fani Black Sabbath - nie dajemy się jednak zmylić, gdyż bardzo dobrze wiemy, co na płycie Master of Reality po niej następowało. Nie inaczej jest też tutaj: po chwili Lord of This World wita nas ciężkim i miażdżącym riffem. Piosenka wypada równie powalająco jak na płycie, więc nie ma co o niej się za bardzo rozpisywać, gdyż zagrana jest bardzo wiernie.
Dirty Women to najmłodszy na koncercie utwór, bowiem pochodzący z płyty Technical Ecstasy. Cieszy mnie, że wybór padł właśnie na ten numer, gdyż, nie dość że jest to mój ulubiony moment wspomnianej płyty, to też najbardziej przywodzić na myśl może właśnie ich starsze dokonania. Tutaj wypadać zdaje się jeszcze ciężej i "sabbathowo" niż na płycie, co ewidentnie należy odnotować na plus. 
Najpierw krótka historia o tym, jak zespół przekształcił się z Earth w Black Sabbath, a później... TEN utwór. Black Sabbath. Nie napiszę już nic więcej, bowiem ten tytuł to po prostu znak wywoławczy. Warto posłuchać.
Największe przeboje zawsze zostawia się na sam koniec. Panowie z Black Sabbath postanowili nie odchodzić od tej reguły, więc ostatnie trzy piosenki zaczynają od Iron Man. Najpierw - standardowo - rytmiczne okrzyki, a potem wchodzi ikoniczny riff i znakomite wokale Ozzy'ego. Każdy fan ciężkiej muzyki zna ten utwór na pamięć, więc nie będę się o nim zanadto rozpisywał, gdyż zagrany jest bardzo wiernie i z takim samym zacięciem i ciężarem.
Krótkie podziękowania Ozzy'ego i ruszamy z Embryo, które gładko przechodzi w miażdżące Children of the Grave. Niczego nie brakuje temu kawałkowi; zagrany jest dokładnie z tą samą mocą i ciężarem, jak można by oczekiwać. Trudno nie dać się porwać.
No i cóż Black Sabbath może zagrać na zakończenie? Tylko jeden numer - Paranoid. Muzycy, mimo że mieli tak długą przerwę we wspólnym graniu, wciąż tę piosenkę grali, więc wykonują ją już niemal na automacie. Nie ma tu więc mowy o pomyłkach czy zagubieniu; to po prostu świetnie przez nich ograna kompozycja, która nigdy już nie zabrzmiała z taką mocą, jak właśnie tutaj - wykonana przez oryginalny skład Black Sabbath.
Album jednak wcale nie kończy się na zapisie koncertu. Mamy tu przecież jeszcze dwa premierowe utwory. Pierwszy z nich nosi tytuł Psycho Man. Jest to piosenka, która spokojnie mogłaby znaleźć się na Ozzmosis Ozzy'ego, jednak czuć tu też nieodłączny, mroczny i ciężki klimat Black Sabbath. Z tego więc względu, myślę że spokojnie można tę kompozycję nazwać jednym z niewielu utworów Sabbathów, w którym czuć tak wielki wpływ solowej twórczości Osbourne'a. Psycho Man ma przede wszystkim świetną melodię, ale nie można zapominać też o typowym dla Ozzy'ego tekście i - jednak bardzo przecież wyrazistym - miażdżącym ciężarze rodem z najlepszych płyt Black Sabbath. Mamy tu też, oczywiście, nagłą zmianę tempa, a solówka Iommiego może przypominać czasem także to, co Wylde wyprawiał na Ozzmosis (chociaż - na szczęście - tylko momentami). Reasumując: to naprawdę znakomity numer i, gdybym usłyszał go w 1998 roku, z pewnością ostrzyłbym sobie zęby na nowy album Black Sabbath. Szkoda że płyta w takim stylu ostatecznie nie powstała.

Addicted to the madness
The taste of death that lives within
He loves it when he takes their final breath
Stalking gives him pleasure
Killing is the final act
He takes no pity with his lust for death

Nieco mniej "osbournowy" wydaje się natomiast Selling My Soul, choć z pewnością i tu da się wyczuć wpływy Ozzmosis i to, jak mocny miał wpływ na ostateczny kształt utworu. Jest to jednak zdecydowanie słabsza piosenka niż Psycho Man. Ma mało wyróżniającą się melodię i brakuje jej motywu, który mógłby zapaść w pamięć i chwycić za serce od pierwszego przesłuchania. 

Man of madness
Who lives in my head
Keeping me awake at night, he sits on my bed
He drives me crazy he won't go away
Playing his game every night and every day

My mind feels heavy
My body feels weak
Suicidal thoughts crying out for some sleep
Impending doom is what I'm about
Think I'm going out without a shadow of doubt


Po prawie dwóch dekadach nieustannej sinusoidy, jeśli chodzi o poziom wydawanych płyt, dobrze usłyszeć wreszcie Black Sabbath i Ozzy'ego Osbourne'a znów razem. Jak się okazuje, panowie nawzajem po prostu się potrzebowali i, gdy wreszcie połączyli siły, to - mimo że zagrali utwory sprzed 30 lat niemal nuta w nutę - na Reunion można było wreszcie poczuć orzeźwiającą świeżość, jaką osiągnęli poprzez ponowną odsłonę swojej muzyki. Osbourne jeszcze wokalnie radził sobie naprawdę dobrze, a muzycy grali z pasją i bożą iskrą, jak przed wielu lat. Nie ma tu miejsca na mniej udane utwory, gdyż muzycy sięgnęli po absolutną klasykę, okraszając ją kilkoma smaczkami jak Electric Funeral czy Spiral Architect. Ten krążek to po prostu "the best of" Black Sabbath. Panowie są tu jeszcze w wyśmienitej formie, i fundują nam jeden miażdżący sztos za drugim. Nie ma tu chwili na odpoczynek, ani zastojów repertuaru; od początku do końca to po prostu heavy metal najwyższej próby w starym, dobrym stylu.

Ocena: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...