wtorek, 23 czerwca 2020

"13" - Black Sabbath [Recenzja]


Ta płyta to spełnienie nie tylko marzeń fanów Black Sabbath, ale także wszystkich interesujących się ciężką muzyką. W przeciągu ostatniej dekady nie było chyba gorętszej premiery, niż wielki comeback klasycznego Black Sabbath. Osbourne, Iommi i Butler ponownie na jednej płycie. To po prostu musi elektryzować. Ale gdzie Ward? No właśnie...
O wspólną płytę pytano zespół już w 1997 roku, podczas ich zjednoczenia. Panowie wypowiadali się jednak raczej powściągliwie, mówiąc że noszą się z takim zamiarem, ale "pożyjemy - zobaczymy". Jak dzisiaj wiemy, pierwsze prawdziwe przymiarki do nagrania albumu odbyły się już w 2001 roku. Wybrano nawet producenta - Ricka Rubina, który, jak mówią muzycy, był jedyną poważną osobą na stanowisko producenta nowych nagrań protoplastów heavy metalu. Panowie stworzyli wtedy jakieś 7 piosenek, z czego 3 zostały zaakceptowane przez Rubina. Wtedy jednak na przeszkodzie stanęła solowa kariera Ozzy'ego, który wydał wtedy nową płytę, Down to Earth, i był zajęty jej promocją, a także rozmowami w sprawie reality show The Osbournes, więc nie miał głowy do nagrywania z Black Sabbath. Zespół czekał na swojego frontmana i czekał, aż do 2006 roku, kiedy wydano składankę The Dio Years, gdzie znalazły się największe przeboje nagrane przez grupę z Ronniem Jamesem Dio na wokalu. Ponadto, specjalnie z okazji powstania tej składanki, panowie skomponowali 3 nowe piosenki. Współpraca szła im bardzo dobrze i uznali, że zanim się wreszcie doczekają Ozzy'ego, to przecież można zrobić nowy album w składzie z Mob Rules i Dehumanizer, tym bardziej że cała czwórka była chętna. Dio, Appice, Iommi i Butler nagrali więc płytę The Devil You Know, a także ruszyli w trasę pod szyldem Heaven & Hell, tak by wszyscy dokładnie wiedzieli, że to Black Sabbath, ale bez Ozzy'ego, za to z Dio.
W 2010 roku zmarł jednak Ronnie James Dio. Panowie uznali, że czas mija nieubłaganie i mogą po prostu nie zdążyć nagrać nowej płyty, a każdy bardzo tego chciał. Wszyscy, na czele z Ozzym, bardzo zapalili się więc do nowego projektu. W 2011 roku podczas konferencji z Los Angeles, zespół ujawnił, że rozpoczyna pracę nad nową płytę z Rickiem Rubinem, jako producentem. Postać ta jest bardzo kontrowersyjna i pracę z nim członkowie zespołu wspominają różnie, ale, jak utrzymują, nie było i do tej pory nie ma nikogo lepszego i bardziej godnego zaufania. Rubin kazał muzykom grać na setkę, za jednym podejściem, Ozzy'ego upomniał by śpiewał niżej, aby mógł odtworzyć potem te wokale na koncertach, a także kazał zespołowi słuchać swoich pierwszych płyt, by stworzyli album w starym, dobrym stylu mrocznego Sabbathu.
Na początku 2012 roku gruchnęła jednak wiadomość, że Tony Iommi ma chłoniaka. Gitarzysta musiał poddać się leczeniu. Nagrania przebiegały więc wolniej, a do Tony'ego przyjeżdżali Ozzy i Geezer, by tworzyć w te "lepsze dni". Bill Ward odebrał to, jako bagatelizowanie jego roli, a ponadto oskarżył zespół o śmiesznie niskie wynagrodzenie w kontrakcie. Wszystkie swoje żale wylał w internecie, na pewno nie zaskarbiając sobie tym sympatii pozostałych muzyków. Osbourne ponadto wspomina o jeszcze jednym, z pewnością ważnym, aspekcie:
Jest aspekt finansowy, ale przede wszystkim, gdy pojawił się Bill, musieliśmy zapytać: "Czy da radę zagrać półtoragodzinny-dwugodzinny koncert? Zasugerowałem, byśmy zagrali taki set i sprawdzili, bo perkusista to w zespole najbardziej wymagająca fucha... Bill nie mógł zapamiętać żadnej pieprzonej rzeczy! Miał porozklejane karteczki na całym pieprzonym zestawie bębnów. Spytałem: "Kurwa, po co ci to, Bill?". A on: "Nie pamiętam, co robić"... Nie chcę go krytykować, ale nie mieliśmy cierpliwości, żeby się z tym zmagać.
Ostatecznie w studiu perkusistą został Brad Wilk z zespołu Rage Against the Machine, zaproponowany przez Rubina.  Muzycy bardzo dobrze się dogadywali. Ozzy wpadł jednak w kolejny alkoholowo-narkotykowy ciąg, co sprawiło, że po raz kolejny ciężko było z nim współpracować. Tony był cały czas przytłoczony swoją sytuacją zdrowotną i wspomina, że myślał wtedy cały czas o śmierci i o tym, jak to wszystko się skończy. 
Za riffy, jak zawsze odpowiedzialny był Tony, a teksty bardzo chciał napisać Ozzy. Szło mu to jednak jak po grudzie, więc oddał tę powinność po raz kolejny Butlerowi. Podczas sesji postało w sumie 16 piosenek; 8 znalazło się w wersji podstawowej, 4 wydano na kolejnych specjalnych edycjach, a pozostałe 4 znalazły się na EP-ce sprzedawanej tylko podczas koncertów Black Sabbath.
Album ukazał się w 2013 roku (tytuł miał kojarzyć się nie tylko z rokiem wydania, ale i na płycie miało być pierwotnie właśnie 13 piosenek). Sukces płyty przerósł najśmielsze oczekiwania. Materiał trafił na listy na całym świecie, utwór God is Dead? zdobył nagrodę Grammy w kategorii Best Metal Performance (pierwsza statuetka w karierze zespołu), album jako pierwsza płyta Sabbathów został numerem 1 w USA, a także pokrył się kilkukrotnie złotem (w Austrii i w Wielkiej Brytanii) i platyną (między innymi w Polsce).

Zaczynamy mocnym ciosem - End of the Beginning. Utwór po prostu musi się od pierwszych dźwięków kojarzyć z piosenką Black Sabbath, którą zespół 43 lata wcześniej rozpoczął swoją karierę. Jest to dość znamienne, że po tylu latach Black Sabbath właśnie taką kompozycją zaczyna ten longplay; jakby już na wstępie chcieli powiedzieć, że zatoczyli pełne koło i oto kończą karierę w takim stylu, w jakim ją rozpoczynali. Ale do rzeczy: End of the Beginning to bez wątpienia mocna rzecz. Poczynając od ponurego riffowania we wstępie, przez wspaniałe pierwsze wejście Ozzy'ego, doładowania, przyspieszenie, a potem znakomite rozwinięcie utworu i świetne solówki Iommiego. Słychać, że nauki Rubina nie poszły w las, i wokal Osbourne'a jest tu o wiele bardziej mięsisty, naturalny i mroczniejszy, niż na kilku poprzednich solowych wydawnictwach Księcia Ciemności, gdzie uparcie starał się udowadniać, że potrafi też śpiewać wyżej; tu prezentuje swoją mroczniejszą, niższą barwę, która pasuje do tego typu muzyki wręcz rewelacyjnie. Sam utwór jak najbardziej może się podobać i pokazuje, że przez te wszystkie lata panowie zdecydowanie nie zapomnieli jak tworzyć dobre, miażdżące i odpowiednio ciężkie kawałki. Już po tej kompozycji można z uśmiechem wykrzyknąć: "Black Sabbath powrócił!"

Is this the end of the beginning?
Or the beginning of the end?
Losing control or are you winning?
Is your life real or just pretend?

Reanimation of the sequence
Rewinds the future to the past
To find the source of the solution
The system has to be recast

Nie trzeba długo czekać na kolejne, epickie dzieło. God is Dead? to bowiem prawdziwy - nomen omen - potwór rozrośnięty do 9 minut. Bez obaw jednak, nie ma nawet kiedy zacząć się nudzić. Najpierw delikatne riffowanie Tony'ego po chwili nabiera na sile, a bębny Brada wybijają wpadający w ucho rytm. Następnie zwolnienie, i do akcji wkracza Ozzy wyśpiewując jeden z najlepszych tekstów w historii zespołu. Inspiracją do niego była dla Geezera okładka czasopisma, które w studiu czytał Ozzy; widniało na niej hasło "Bóg umarł". Skłoniło to Butlera do refleksji i poczynienia kilku przemyśleń o współczesnym świecie i tak właśnie powstały te poruszające słowa. Może na tym etapie powiem w ogóle o tym, że warstwa tekstowa na tej płycie to na pewno coś rewelacyjnego, nad czym warto się pochylić nawet bez muzyki. Geezer sprawdził się jak zwykle rewelacyjnie, fundując nam rewelacyjne słowa do każdej kompozycji, odpowiednio uwypuklając wypływający z nich mrok, cynizm i chłodne kontemplowanie rzeczywistości. Ale wracając do God is Dead?: bez wątpienia to jeden z ważniejszych utworów w repertuarze Black Sabbath. Był to bowiem pierwszy singiel promujący 13 i to właśnie dzięki niemu świat dowiedział się, że zespół znów jest w formie. Oprócz publiczności, docenili go także krytycy, dzięki czemu Black Sabbath zgarnął za niego nagrodę Grammy w kategorii Best Metal Performance. Grammy różnie czasem rozdają, ale w tym przypadku uważam przyznanie statuetki za jak najbardziej uzasadnione.

Rivers of evil run through dying land
Swimming in sorrow, they kill, steal and borrow, there is no tomorrow
For the sinners will be damned

Ashes to ashes, you can not exhume a soul
Who do you trust when corruption and last, creed of all the unjust
Leaves you empty and unwhole?

When will this nightmare be over?
Tell me, when can I empty my head?
Will someone tell me the answer, is God really dead?
Is God really dead?

Rozpoczyna się Loner i pierwsza myśl: "Cholera, znam skądś ten riff". Zagadka wyjaśnia się, gdy chcemy po nim zaśpiewać słynne "oh yeah!" - toż to ewidentne nawiązanie do N.I.B. Na szczęście reszta piosenki to już zupełnie inna bajka. Gdyby kogoś znudziły zanadto majestatyczne i rozbudowane kompozycje, to właśnie tu powinien znaleźć coś dla siebie. To o wiele prostszy, bardziej dynamiczny kawałek, aczkolwiek nie pozbawiony też dwóch zwolnień i efektownego, gitarowego powrotu do głównego motywu. Mimo, że jest to kompozycja mniej rozbudowana, to nie mniej angażuje i jak najbardziej wciąga. Kolejny mocny cios.

Has he ever tried to be happy?
Reached out from inside
Someone on who he can depend
It's getting too late to recover
He won't stand a chance and into his own hell he'll descen
Don't descen

No understanding of things we already know
He has to live his life and just learn how to let go

Zeitgeist to chyba najmniej spodziewane nawiązanie do swojego dorobku, bowiem zarówno kompozycyjnie, jak i brzmieniowo i tematycznie, jest to bliski kuzyn Planet Caravan z albumu Paranoid. Najpierw dochodzący z oddali złowieszczy śmiech Ozzy'ego, a po chwili pojawia się delikatna gitara akustyczna i przetworzony wokal. Piosenka na szczęście nie brzmi jak ewidentne zżynanie, a po prostu sympatyczne nawiązanie, bo bez wątpienia nie brak jej charakteru, pięknego nastroju i lekkości. Mimo, że jest tak bardzo odmienny od poprzednich trzech utworów, jak najbardziej trzyma poziom.

The strings of theory hide in the human race
The answers buried underground
The love I feel fly endlessly through space
Lost in time, I wonder will my ship be found

And very soon the bomber's moon will show us light
And as we crash we'll pray and kiss and say goodnight
Goodnight

Drugą połowę albumu rozpoczyna jeden z moich ulubionych utworów Black Sabbath - Age of Reason. Najpierw świetny rytm perkusji Wilka, potem wchodzi powalający i ciężki riff Iommiego wraz z rewelacyjnie brzdękającym basem Butlera, a następnie Ozzy z nieoczywistą linią wokalną. Melodia wpada w ucho, a tempo i sam motyw kilka razy się zmienia, więc nie można też co narzekać na nudę. Szkoda że Sabbaci grali go na koncertach stosunkowo niedługo i nie postanowili na przykład zaliczyć go do setlisty swojej pożegnalnej trasy, tym bardziej że sporo zyskiwał na żywo.

In the age of reason, how do we survive?
The protocols of evil ravaging so many lives?

Mystifying silence talking peace on earth
We should judge each other for ourselves not what we're worth

Sustainable extinction, a fractured human race
A jaded revolution disappears without a trace

Nawet jednak na takim albumie musi znaleźć się słabszy moment. W przypadku 13 jest nim bez wątpienia zanadto banalny i zachowawczy Live Forever. Poprzeczka została po prostu postawiona zbyt wysoko, a ta kompozycja wypada naprawdę bardzo blado w porównaniu zarówno z rzeczami bardziej rozbudowanymi, jak i prostszymi. Nawet Geezer nie popisał się szczególnie i zaserwował nam tekst pełen banałów i niezbyt wyszukanych fraz. Iommi riffuje od niechcenia, a i nawet jakby Ozzy'emu nie zależało. Zamiast tego kawałka można było wrzucić tu choćby Methademic czy Pariah lub Season of the Dead, czy jakikolwiek inny bonus, bo - szczerze mówiąc - są one wszystkie bardzo udane i o niebo lepsze niż wyprany z oryginalności Live Forever.

Just before you die
They say you'l see your life go flashing by
Cold dark endless night
To burn in hell or bathe in heaven's light

Well I don't want to live forever
But I don't want to die
I may be dreaming bt whatever
I live inside a lie

Na szczęście ten niesmak z nawiązką wynagradza nam rewelacyjny Damaged Soul. To z pewnością najbardziej bluesowy kawałek, a zarazem mój ulubiony moment albumu. Poczynając od przyciężkawego riffu to po prostu Black Sabbath z krwi i kości. Mamy tu rewelacyjnie zawodzącego Ozzy'ego, mroczny i pesymistyczny tekst, świetne partie Iommiego, a także - i tu niespodzianka - Osbourne'a grającego na harmonijce. Ostatni raz w Black Sabbath robił to w... 1970 roku, a więc na ich debiucie, w piosence The Wizard. Przez te 8 minut  pewnością nie ma gdzie się znudzić, a sam utwór hipnotyzuje i zachwyca przy każdym przesłuchaniu.

Death's hand and the crazy
I can't stand the light of the day
Watching all the victims
On their knees as they pray
God of the almighty
Never answers their call
Satan is just waiting
For the righteous to fall to him

I don't mind dying
'Cause I'm already dead
Pray not for the living
I'll live in your head
Dying is easy
It's living that's hard
I'm losing the battle
Between Satan and God

Na zakończenie Black Sabbath postanowili raz jeszcze nam porządnie dokopać. Dear Father rozpoczyna się mocnym riffem, jednak czymś zdecydowanie mocniejszym jest tekst, opowiadający o księdzu pedofilu, ale z perspektywy ofiary, której to doświadczenie zniszczyło życie. Mocna rzecz, a Ozzy wyśpiewuje to swoim najbardziej ponurym głosem, który stanowi idealne połączenie z ciężką gitarą Iommiego, bębniącym jak oszalałbym Wilkiem, i nie odpuszczającym ani na chwilę basem Butlera. Zdecydowanie mocny cios na koniec... No właśnie, całość kończą odgłosy burzy i dźwięk dzwonu. Czyli zupełnie tak samo, jak 43 lata temu rozpoczynał się Black Sabbath. Zespół daje nam więc jasno do zrozumienia - tu kończy się historia jednego z najważniejszych zespołów w dziejach muzyki.

Your molestations of the cross you defiled
A man once holy now despised and reviled
You took possession while confessing my sins
And now you have to face whatever death brings

Dear father forsaken
You knew what you were doing
In silence your violence
Has left my life in ruin


Co może zrobić powracający na scenę Black Sabbath? Wreszcie udało im się zagonić do studia Ozzy'ego, więc oczekiwania pokładane w tym projekcie są z pewnością niemałe. Czy próbować na nowo definiować swoje emploi? Może zaskoczyć czymś nowym, ale jednocześnie narazić się na śmieszność i zrównanie z ziemią? Nie, Black Sabbath wybrało, moim zdaniem, najlepsze wyjście z możliwych - ukłoniło się swoim fanom, dając im po prostu taki Black Sabbath, jaki mogą pamiętać z lat 70. 13 naszpikowane jest więc nawiązaniami do starszych piosenek zespołu, a także przesiąknięte duchem ich klasycznego brzmienia. Mamy tu więc majestatyczne, potężne i rozbudowane kompozycje, które hipnotyzują i wciągają od pierwszych dźwięków, ale nie zabrakło też prostszych piosenek zbudowanych właściwie na jednym motywie. Odrobinę przeszkadza mi nieco za bardzo skompresowana produkcja Rubina, przez co płyta wypada nieco zbyt ociężale i w pewnym momencie może zacząć nużyć. A jak wypadają sami muzycy? Brad Wilk zdecydowanie spełnił pokładane w nim nadzieje i słuchając jego partii, można by nawet pomyśleć, że w studiu jednak ostatecznie pojawił się Bill Ward, gdyż muzyk Rage Against the Machine znakomicie uchwycił esencję jego stylu i specyfikę gry. Geezer Butler, zarówno jako tekściarz, jak i basista pokazuje wielką klasę. Tony Iommi wciąż jest w stanie wykrzesać mocarne i ciężkie riffy, które przyprawiają o gęsią skórkę. Największą niewiadomą był do końca Ozzy Osbourne; wiadomo przecież, że na płytach Black Sabbath nie sprawdzi się tak podciągnięty autotune'em wokal, jaki prezentował Książę Ciemności na takich wydawnictwach jak Scream czy Black Rain. Na szczęście Rick Rubin znalazł na to banalny sposób, a Osbourne brzmi lepiej niż dobrze, znów mamrocząc kolejne linijki, złowieszczo się śmiejąc, zawodząc w zdecydowanie obezwładniająco mrocznym stylu, a czasem nawet się wydzierając. Reasumując: 13 to album udany, który spokojnie można zaliczyć w poczet największych dzieł Black Sabbath. Panowie zakończyli swoją karierę z klasą i na zdecydowanie najwyższym poziomie, przypominając wszystkim, że miłość do muzyki to coś, z czego nawet kilkadziesiąt lat na scenie nie może wyleczyć. Czapki z głów.

Ocena: 9/10


13 - 53:34

1. End of the Beginning - 8:05
2. God Is Dead? - 8:52
3. Loner - 4:59
4. Zeitgeist - 4:37
5. Age of Reason - 7:01
6. Live Forever - 4:46
7. Damaged Soul - 7:51
8. Dear Father - 7:20

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...