sobota, 29 lutego 2020

"Vol. 4" - Black Sabbath [Recenzja]


Mimo o wiele większych artystycznych ambicji i wpływu na szeroko pojęty heavy metal (choć wtedy jeszcze nikt nie mógł tego wiedzieć) Master of Reality okazał się mniejszym sukcesem niż Paranoid, choć wciąż był to "złoty strzał" Black Sabbath. Po serii sukcesów zespół ruszył w szaleńczą trasę koncertową, która została jednak przerwana przez niedyspozycje Billa Warda i Ozzy'ego Osbourne'a. W kwietniu 1971 roku Tony Iommi wziął się za tworzenie nowych piosenek, a szło mu na tyle sprawnie, że w maju zespół rozpoczął nagrywanie w Stanach Zjednoczonych w willi Bel Air w Los Angeles. Początkowy plan zakładał dopracowywanie utworów przez pierwsze tygodnie, a w czerwcu - rozpoczęcie nagrywania. Muzycy mieli jednak masę innych ciekawszych rzeczy do roboty (czytaj: imprezy składające się z orgii i faszerowania się alkoholem i narkotykami). Geezer Butler oszacował, że o ile nagranie Vol. 4 kosztowało jakieś 60 tysięcy dolarów, to na same narkotyki poszło co najmniej 75 tysięcy. Ozzy wspomina, że zażywali ich tak wiele, że czasem dostawa musiała być nawet 2 razy w ciągu dnia.
Nie chcę jednak rozpisywać się tu na temat tych ekscesów (jeśli ktoś ma ochotę o nich nieco więcej poczytać, to polecam autobiografie Ja, Ozzy Ozzy'ego Osbourne'a i Iron Man. Moja podróż przez niebo i piekło z Black Sabbath Tony'ego Iommiego, gdzie opowieści o tym nie brakuje), ale raczej na temat muzyki. Zespół po raz pierwszy wziął sprawy w swoje ręce i muzycy samodzielnie produkowali album, bez pomocy Rodgera Baina. Chcieli jednak poszerzyć swoje horyzonty i nie dać się zaszufladkować, więc kombinowali w studiu i szukali cały czas nowych wyzwań i muzycznych rozwiązań. Postanowili trochę dłużej posiedzieć nad utworami, nadając im progresywnego sznytu, a ponadto do całości dodano orkiestrę, fortepian, melotron, a ponadto wykorzystano brzmienia akustyczne w większym stopniu, aniżeli miało to miejsce przy poprzednich płytach.
Vol. 4 ukończono w połowie września 1972, by mógł ukazać się jeszcze w tym samym miesiącu. Początkowo muzykom zależało, by nazwać album Snowblind, od piosenki, która znalazła się na płycie. Wytwórnia stanowczo zawetowała ten pomysł, obawiając się kontrowersji związanych ze zbyt jawnym nawiązaniem do kokainy. Muzycy poszli im więc na rękę nazywając album Vol. 4 (co sam Ward kwituje słowami: "Nie było Vol. 1, 2 ani 3, więc tytuł Vol. 4 jest idiotyczny"), jednak to nie znaczy że całkiem odpuścili oddanie hołdu głównemu "bohaterowi" płyty. W utworze Snoblind Ozzy szepce po każdej zwrotce "cocaine", a we wkładce można przeczytać: "Chcielibyśmy podziękować wspaniałej firmie COKE-Cola Company w Los Angeles".
Album nie spotkał się z aż tak ciepłym przyjęciem jak Master of Reality, ale również odniósł wielki sukces, docierając całkiem wysoko na listy przebojów, a także 2 miesiące po premierze osiągając status złotej płyty w Stanach Zjednoczonych, a ostatecznie sprzedało się tam ponad milion egzemplarzy krążka.
Mimo, że płyta nie była jeszcze wydana, Sabbaci już w lipcu 1972 roku zaczęli grać nowe piosenki na koncertach. Wtedy dał jednak o sobie znać nazbyt rozrywkowy tryb życia, gdyż podczas pierwszego koncertu na scenie zasłabł Tony Iommi, zbyt nafaszerowany kokainą, by być w stanie występować. Black Sabbath musieli odwołać więc kolejne koncerty, a ponadto zrobili sobie wolne od muzyki i od swojego towarzystwa, a kolejne koncerty zagrali dopiero w styczniu 1973. Wówczas nagrali jeden z występów z myślą o płycie koncertowej, jednak - niezadowoleni z rezultatów - porzucili ten pomysł. (Ostatecznie został on zrealizowany w 1980 roku, jako koncertówka Live At Last). Po trzech miesiącach grania Black Sabbath odwołali jednak całą trasę po Stanach Zjednoczonych, by wziąć się za kolejny longplay.

Rozpoczynamy ciężkim, ośmiominutowym, świetnie się rozwijającym, progresywnym Wheels of Confusion. Na początek dostajemy riff wolny i ciężki jak walec. Po chwili motyw się zmienia i robi się nieco żwawiej, choć wciąż ciężko. Następnie wkracza bezbłędny wokal Ozzy'ego, który wyśpiewuje tekst będący jednoznacznym rozwianiem młodzieńczych nadziei i planów, a także zawiedzenie życiem, które okazuje się miejscem, w którym każdego czeka samotność, alienacja i "jest grą, ale nigdy nie było tu zwycięzcy". Po drugiej zwrotce muzycznie mamy tu jednak kolejną woltę, kolejny riff i kolejne przyspieszenie, jednak teraz piosenka jednoznacznie zyskuje na dynamice i w oparach ciężaru mamy tu prawdziwy killer, w którym Ozzy zmienia linię melodyczną i znakomicie się wydziera. Wrażenie robi też rozciągnięta instrumentalna koda (nazwana także w kilku wydaniach The Straightener), a sam numer to zdecydowanie kolejny killer Sabbathów, pokazujący ich talent do tworzenia ambitnych i powalających kompozycji. Otwarcie albumu - fenomenalne.

Lost in the wheels of confusion
Running through valleys of tears
Eyes full of angry dellusion
Hiding in everyday fears

So I found that life is just a game
But you know there's never been a winner
Try your hardest, you'll still be a loser
The world will still be turning when you're gone
Yeah, when you're gone

Całkowicie odmiennie prezentuje się natomiast Tomorrow's Dream. Jest to o wiele prostszy, acz dynamiczny i niepozbawiony ciężaru utwór, w którego tekście pojawiają się natomiast rady by zostawić za sobą przeszłość i z odwagą spoglądać w przyszłość. Spora zmiana, nieprawdaż? Najważniejsze jednak, że muzyka wciąż jest tu zdecydowanie z klasą i trzyma poziom, chociaż utwór jest mniej ciekawy niż Wheels of Confusion, głównie ze względu na o wiele prostszą budowę i mniej zaskoczeń w trakcie słuchania. Niemniej i riffy, i sekcja rytmiczna, i wokale to wciąż muzyczna ekstraklasa, a i zwolnienie w mostku jak najbardziej udane. 

Send me love, and I may let you see me
Send me hopes I can fit in my head
But if you really want me to answer
I can only let you know when I'm dead

When sadness fills my days
It's time to turn away
And then tomorrow's dream
Become reality to me

W willi Bel Air stał fortepian, jednak nikt nie umiał na nim grać. W ciągu dwóch tygodni nauczył się jednak Tony Iommi (jak sam wspomina, nie było to trudne, bo był przez cały czas pod wpływem kokainy, więc i tak nie spał). Podczas przypadkowego przesuwania palcami po klawiaturze wyszedł jednak mu frapujący motyw. Ozzy natychmiast to podłapał, zanucił melodię, a Geezer napisał poruszający tekst (a później zagrał na nagraniu na melotronie) o Billu, który rozstawał się wówczas ze swoją żoną. Tak właśnie powstało Changes, czyli pierwsza, tak rzewna, ballada Black Sabbath. Ozzy przyznaje, że wciąż uwielbia ten numer i gdy raz go usłyszy, potrafi potem go śpiewać przez resztę dnia. Jest to pierwsza ballada wyśpiewana "normalnym" głosem Ozzy'ego (na Planet Caravan jego wokal przetworzono, a na Solitude zaśpiewał bardzo nisko) i słychać tu, że Osbourne czuje się w balladach wcale nie gorzej niż w ciężkich, bądź też dynamicznych kawałkach. Wkłada w to wiele uczucia, dzięki czemu piosenka brzmi poruszająco i chwyta za serce. Mimo komercyjnego potencjału piosenka nie promowała płyty (znalazła się dopiero na stronie B singla Sabbath Bloody Sabbath, promującego kolejny album zespołu). Na Vol. 4 jednak nie skończyła się historia tego utworu, gdyż w 2003 roku Ozzy nagrał nieco zmienioną wersję utworu w duecie ze swoją córką, Kelly Osbourne, w którym mężczyzna przeżywa odejście nie swojej ukochanej, a usamodzielnienie się córki. Nagranie to stało się wielkim przebojem i podbiło listy przebojów. Jak się okazuje, dobre kompozycje się nie starzeją i nawet po kilkudziesięciu latach poruszają.

It took so long to realise
And I can still hear her last goodbye
Now all my days are filled with tears
Wish I could go back and change these years

I'm going through changes

Najdziwniejszym utworem (czy właściwie raczej "tworem") na Vol. 4 jest jednak FX, czyli półtora-minutowy zapis dziwacznych odgłosów. Jak powstał? Pewnego wieczora do studia weszli Ozzy, Geezer i Bill i zobaczyli nagiego Iommiego, który - podczas pijackich pląsów - uderzał stalowym krzyżem zawieszonym na szyi w struny gitary. Muzycy uznali, że umieszczenie tego na płycie będzie świetnym żartem i może dać odjechany efekt. No tak, to drugie na pewno się stało, jednak nie jestem zbyt wielkim fanem takich zabiegów. Jest sobie, ale i bez tego by się obyło. Aczkolwiek całkiem nieźle wprowadza atmosferę narkotycznego upojenia.
Supernaut to jednak rzecz jak najbardziej mocarna i warta uwagi. Szybki i ostry riff przeszywa uszy już przy pierwszym wejściu, jednak oprócz niego zachwycają również znakomite wokale Ozzy'ego. Sam Obsourne wspomina, że zawdzięcza je zażyciu sporej ilości narkotyków przed nagraniami ("Kiedy słucham Supernaut, czuję jej [kokainy] smak", jak wspomina sam zainteresowany). Świetne, dynamiczne wokale, przeplatane chwytliwym i szybkim riffem, a całość kończy nietypowe solo perkusyjne osadzone w klimatach kubańskich (wynik eksperymentów Warda z nowymi brzmieniami). John Bonham (Led Zeppelin) i Frank Zappa wskazują Supernaut, jako ich ulubionych utwór Black Sabbath. No, mój może nie, ale z pewnością jest to kawałek wart uwagi, bo ciężko nie dać się porwać tak świetnej piosence. 

Got no religion, don't need no friends
Got all I want and I don't need to pretend
Don't try to reach me, 'cause I'll tear up your mind
I've seen the future and I've left it behind

Jeżeli w przypadku Black Sabbath można mówić o "przebojach", to na taki status bezsprzecznie zasługuje potężny Snowblind. I jest to nie dość, że najlepszy utwór krążka, to także jedno z największych muzycznych osiągnięć grupy. Cała piosenka poświęcona jest kokainie ("śnieżna ślepota" to przypadłość nieobca zwłaszcza alpinistom), którą slangowo nazywa się "śniegiem". Gdyby ktoś miał jednak wątpliwości, o czym naprawdę śpiewają Sabbaci, Ozzy po każdej zwrotce wyszeptuje "cocaine" (pojawia się jednak tylko po pierwszej, gdyż pozostałe "szepnięcia" wytwórnia kazała z piosenki usunąć). Główny riff z pewności jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych metalowych motywów, a melodyjne wokale Ozzy'ego z pewnością nie odejmują mu ciężaru. Szczególne wrażenie robi na mnie motyw w mostku, gdzie najpierw pojawia się potężne dociążenie, potem powalające solo gitarowe, powrót do zwrotek i kolejne przełamanie, tym razem bardziej dynamiczne. Całość ponadto okraszono orkiestrowym brzmieniem, co dodaje tylko ciężaru i rozmachu. Piosenka wypada naprawdę powalająco i brzmi mocarnie, porywając przy każdym przesłuchaniu.

My eyes are blind, but I can see
The snowflakes glisten on the tree
The sun no longer sets me free
I feel the snowflakes freezing me

Let the winter sunshine on
Let me feel the frost of dawn
Build my dreams on flakes of snow
Soon I'll feel the chilling glow

Cornucopia okazała się sporym problemem dla Billa Warda i po dziś dzień nie wspomina tego utworu najlepiej. Mamy tu sporo zmian tempa, za którymi perkusista nie nadążał i cały czas się gubił. Słuchając partii wokalnych, można by podejrzewać że i Ozzy'emu mogło być trudno wyciągnąć niektóre wyższe partie. Cała piosenka to kolejny, progresywny, mocarny i ultra-ciężki heavy metal. Są tu momenty, które nie biorą mnie aż tak bardzo, jak miało to miejsce na przykład w Wheels of Confusion czy Snowblind, gdzie uwielbiam każdą sekundę. W Cornucopia uwielbiam głównie regularne zwrotki i refren "You're gonna go insane/I'm trying to save your brain". Potęga.

All right!
I don't know what's happening
My head's all torn inside
People say I'm heavy
They don't know what I hide
Take a life, it's going cheap
Kill someone, no one will weap
Freedom's yours, just pay your dues
We just want your soul to use

Prawdziwie wirtuozersko wypada natomiast przepiękne Laguna Sunrise zagrane przez Tony'ego na akustyku. W tamtych czasach muzycy często wyjeżdżali na przejażdżki na Laguna Beach. Iommi, zainspirowany pięknym widokiem, postanowił oddać jego piękno w akustycznej miniaturce. Ponadto chciał jeszcze, by w nagraniu wzięła udział orkiestra, jednak zażądała ona zapisu nutowego. Tony nie znał jednak nut, więc specjalnie dla Laguna Sunrise zatrudniono specjalistę, który przełożyłby pomysły gitarzysty na pięciolinię. Sama miniaturka jest przepiękna i brzmi naprawdę uroczo. Cudowne zwolnienie po mocarnym Cornucopia.
Kolejny tekst o problemach z rozstaniem z kobietą, które przeżywał wówczas Bill Ward. Tutaj jednak zdecydowanie mniej balladowo a bardziej hard rockowo i dynamicznie. St. Vitus' Dance, czyli "taniec świętego Wita" to choroba, która charakteryzuje się nadmierną ruchliwością i nadpobudliwością (w Birmingham, gdy Bill był mały, wszyscy uznali, że cierpi właśnie na taniec świętego Wita, gdyż miał w sobie niespożytkowaną energię i uwielbiał bębnić we wszystko na około). Sama piosenka nie jest jednak niczym wyjątkowym i jest najsłabszym punktem krążka. Pierwsza piosenka Black Sabbath z pierwszych czterech albumów, która ewidentnie mnie nie wzięła.

You feel your nerves are shattering, you feel you want to die
Just because the one mistake of telling you a lie

Black Sabbath na sam koniec przypominają jednak, że nie bez powodu zdobyli tytuł "najcięższego zespołu świata". Under the Sun to bowiem pełna ciężaru i niespodziewanych zwrotów akcji kolejna progresywna kompozycja. I z zagraniem tego utworu miał, również, spory problem Bill Ward (doszło nawet do tego, że aż do momentu nagrania zespół nazywał piosenkę Everywhere Under The Fucking Sun). Efekt końcowy zapiera jednak dech w piersiach i jak najbardziej powala. Rozpoczynamy mega ciężko, by po chwili zrobiło się jednak nieco dynamiczniej, jednak naprawdę przyspieszamy dopiero w mostku (od którego linijką, Every Day Comes And Goes, dopełniono nazwy Under the Sun w amerykańskich wydaniach Vol. 4), co rozpoczyna szaleńczą galopadę i kakofonię gitar. Potem jeszcze powrót do głównego motywu i całość kończy rozbudowana i zachwycająca koda oparta głównie na solówkach gitary.

Well, I don't want no Jesus freak to tell me what it's all about
No black magician telling me to cast my soul out
Don't believe in violence, I don't even believe in peace
I've opened the door, now my mind has been released

Well, I don't want no preacher tell me about the god in the sky
No, I don't want no one to tell me where I'm gonna go when I die
I want to live my life, I don't want people telling me what to do
I just believe in myself 'cause no one else is true


Mimo, że Vol. 4 nie zdobyło takiej popularności jak poprzednie 3 albumy Black Sabbath, to uważam jednak, że to kolejne znaczące osiągnięcie muzyczne zespołu. Muzycy posunęli się tu o kolejny krok dalej, proponując jeszcze bardziej progresywne kompozycje, nie rezygnując jednak wciąż ze znakomitego ciężaru i dynamicznych momentów. Całość jest raczej równa, prawie wszystkie kompozycje trzymają poziom, a jedynym powodem, dla którego nie oceniłem tego na równi z debiutem lub Master of Reality jest - moim zdaniem niepotrzebna - obecność FX i słabszego St. Vitus Dance, jednak nie będę się na to bardzo uskarżał, gdyż zapewne takie lekkie zaniżenia poziomu też służą unikatowemu, narkotycznemu klimatowi w całości. Jeszcze nad żadną płytą Black Sabbath nie unosił się tak duszący swąd używek, a i nigdzie w tekstach nie pojawiło się aż tyle do nich nawiązań. Jak dla mnie Vol. 4 to kolejny wybitny album Black Sabbath, kolejny kamień milowy w rozwoju metalu i kolejny etap w rozwoju zespołu, który jednak nie miał potrwać już zbyt długo.

Ocena: 9/10


Vol. 4: 42:18

1. Wheels of Confusion - 8:02
2. Tomorrow's Dream - 3:12
3. Changes - 4:45
4. FX (instrumental) - 1:44
5. Supernaut - 4:50
6. Snowblind - 5:33
7. Cornucopia - 3:55
8. Laguna Sunrise (instrumental) - 2:56
9. St. Vitus Dance - 2:30
10. Under the Sun - 5:53

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...