piątek, 28 lutego 2020

"Live In Japan" - George Harrison [Recenzja]


George Harrison odbył niewiele tras w trakcie swojej solowej kariery. Podczas serii koncertów w 1974 roku (gdy promował album Dark Horse) pojawiły się problemy z gardłem Beatlesa, który balansował wówczas na granicy utraty głosu. W związku z tym musiał zrezygnować na dłuższy czas z wyjazdów i ograniczał się raczej do pojedynczych występów. Pomysł wspólnej trasy pojawił się po wydaniu albumu Travelling Wilburys Vol. 1, kiedy to na cykl wspólnych koncertów mieli ruszyć Bob Dylan, Jeff Lynne, Tom Petty, George Harrison i Roy Orbison. Niestety, śmierć tego ostatniego przekreśliła te plany. W 1991 roku bliski przyjaciel ex-Beatlesa, Eric Clapton, ruszał akurat na parę koncertów do Japonii. Zaproponował więc Harrisonowi, by ten pojechał z nim i zagrał parę piosenek. Ostatecznie podczas koncertów okazały set koncertowy przedstawił George, a Eric zaprezentował tylko parę swoich przebojów. 
Pierwsza trasa koncertowa od tak wielu lat musiała zostać udokumentowana albumem. Album Live In Japan (wydany 13 lipca 1992 roku) to poniekąd kompilacja utworów zebranych z różnych występów. Warto więc mieć świadomość podczas słuchania, że nie jest to zapis jednego koncertu, a wybrane najlepsze momenty z występów, które odbyły się między 1 a 17 grudnia 1991. 
Jest to jedyna koncertówka Harrisona w jego solowej karierze (nie licząc nagrodzonego Grammy, The Concert For Bangladesh, który odbył się z inicjatywy George'a, aczkolwiek pojawiło się tam wielu różnych wykonawców). Jeśli nie wziąć pod uwagę wznowienia All Things Must Pass, jest to też ostatnie wydawnictwo Harrisona, które ukazało się przed jego śmiercią w listopadzie 2001 roku.

George się nie patyczkuje i od samego początku daje do zrozumienia, że nie zamierza odcinać się od swojej przeszłości, serwując nam I Want To Tell You z przełomowego albumu Beatlesów - Revolver. Charakterystyczny gitarowy riff i niespiesznie rozwijający się początek w końcu prowadzi do pierwszych wokali George'a. Tutaj jednak wyraźnie słychać, że akurat barwę Harrison, jak najbardziej, zachował, jednak co do warunków wokalnych, jest tu nie najlepiej. Bez problemu trafia w dźwięki, jednak musi śpiewać o wiele oszczędniej i obniża niektóre swoje partie, by nie psuć piosenki (przydałoby się, żeby Paul taką strategię czasem wykorzystał). Równymi brawami, co ex-Beatlesa, japońska publiczność nagradza również Erika Claptona, który prezentuje tu swoją solówkę gitarową. Na początku nie byłem przekonany, czy ten utwór rzeczywiście jest najlepszy do otwierania koncertu, ale wypadł tu na tyle dobrze, że czuję się przekonany i usatysfakcjonowany. Fajne rozpoczęcie.
I kolejny numer Beatlesów, jednak tym razem nieco mniej znany i ze schyłkowego już okresu zespołu, Old Brown Shoe. Nigdy specjalnie nie przepadałem za tą piosenką (żeby nie powiedzieć, że po prostu jej nie lubię), więc i tego wykonania wysłuchałem raczej z obojętnością. Poziom wykonawczy jest tu na wysokim poziomie, więc jeśli ktoś jest fanem tej piosenki, to i ta wersja przypadnie mu do gustu, szczególnie że jest tu momentami nieco więcej dynamizmu i energii. Dla mnie jednak ta piosenka w każdej wersji to słabizna.
George nigdy nie był gadułą, więc i wita się z publicznością dość lakonicznie, po czym zapowiada kolejny wielki przebój macierzystej formacji, Taxman. I to wykonanie to już zdecydowanie rzecz w sam raz dla mnie. Uwielbiam ten numer, a i w tej wersji przypadł mi do gustu. Wokale Harrisona są mocne i zdecydowane, utwór nie stracił nic ze swojego feelingu, chórki damskie są tu bardzo wyraziste, a solówka Claptona (w oryginale wykonywana przez McCartneya) całkiem niezła, choć zdecydowanie inna od pierwowzoru. Mimo, że bardzo jestem przywiązany do oryginału, ta zmiana absolutnie mi nie przeszkadzała, a wykonu słuchałem z nie mniejszym zaangażowaniem i prawdziwą przyjemnością.
I w solowej karierze Harrisona nie brakowało przebojów, czego najlepszym dowodem jest Give Me Love (Give Me Peace On Earth) z albumu Living In the Material World. Wykonanie koncertowe nie różni się zbytnio od oryginału, a więc brzmi równie kojąco, przepięknie i szczerze. Warto posłuchać i miło wrócić do tego numeru.
Żeby jednak ludzie nie stęsknili się za bardzo za beatlesowskim dorobkiem George'a, ten serwuje nam utwór ze swojej ulubionej płyty macierzystego zespołu (Rubber Soul), czyli przepiękny If I Needed Someone. Tutaj wyraźnie czuć, jak bardzo Harrison musiał czasem modyfikować linię melodyczną, by na pewno trafić we wszystkie dźwięki, jednak wciąż wszystko gra tu jak trzeba, solówka Claptona brzmi dobrze, wokale się sprawdzają, a no i sama piosenka przecież też bardzo udana.
Nieco bardziej rozbudowany wstęp, po którym następują przepiękne dźwięki charakterystycznej gitary Harrisona, co może oznaczać tylko jeden utwór - Something. Miałem co do tego utworu duże oczekiwania, jednak George ewidentnie nie udźwignął ciężaru wokalnie. Śpiewa tu powściągliwie i jakby bez zapału. Gitarowo pokazuje klasę, jednak jego głos jakby odmówił mu posłuszeństwa. Dla dobra tej piosenki radziłbym jednak nie słuchać jej w tej wersji, a raczej wrócić do wersji z The Concert For Bangladesh, a najlepiej do oryginału z Abbey Road.
Po tej piosence George wraca do swojej solowej kariery ze znakomitym, rockowym What Is Life. Jednak piosenka ta od początku wydawała mi się nietrafionym pomysłem, biorąc pod uwagę ówczesną kondycję wokalną Harrisona. Poradził sobie jednak z tym wcale nie najgorzej. Nie jest to poziom studyjnego pierwowzoru, ale brzmi całkiem nieźle i słuchać można tego bez większego bólu, chociaż i przyjemności w tym niewiele.
Harrison sięga jednak po nieco mniej znany numer, acz równie piękny Dark Horse. Utwór zawsze bardzo mi się podobał, a i tu wypada całkiem nieźle. Podczas nagrywania tej piosenki George miał problemy z gardłem, więc i sam kawałek był poniekąd dostosowany do jego ówczesnych warunków. Tutaj sprawdziło się to bardzo dobrze, biorąc pod uwagę nieco podstarzały wokal Harrisona.
Potem kolejny klasyk (acz nieco mniej znany) Beatlesów, czyli Piggies z "Białego Albumu". Wykonanie mocno średnie, acz na odpowiednim poziomie, by słuchało się tego bez bólu. Po tym numerze George schodził ze sceny, by nieco odsapnąć, a rolę frontmana przejmował Eric Clapton (tego jednak na płycie już nie ma).
Harrison wraca jednak z przytupem, wykonując mega-przebój Got My Mind Set On You. George scoverował ten numer na Cloud Nine i już go nie oddał, przebijając swoim wykonaniem popularność pierwowzoru. I na koncercie brzmi tu bardzo energetycznie, z wykopem, dynamicznie i po prostu warto posłuchać. Tak właśnie kończy się pierwsza część Live In Japan. Z przytupem, zachęcając do sięgnięcia po część drugą.


Ciąg dalszy piosenek z przebojowego Cloud Nine. Tym razem piosenka tytułowa, która również trzyma poziom. Słychać, że piosenki z nowego albumu śpiewa chętnie i z ogromną pasją. Sprawdziło się w przypadku Got My Mind Set On You, sprawdza się i tu.
Akustycznie robi się przy okazji nieśmiertelnego Here Comes the Sun. Piękna partia gitary, ale jednak znów wokale nie dają rady. Coś pechowe to Abbey Road, bo przy Something też była kicha. Harrison po prostu się męczy i nie wyciąga już tych nut. Nie powinien tych piosenek śpiewać. Zaśpiewał, a nas to boli.
Największy solowy autorski przebój Harrisona, czyli My Sweet Lord ze wspaniałego albumu All Things Must Pass. I tutaj wokalnie George jednak radzi sobie nie najlepiej, co zapowiadać ma trochę nową wersję tego przeboju, która pojawiła się jako bonus na wznowieniu tej wielkiej płyty w 2001 roku. Najgorzej jest w pierwszej części, ale kiedy piosenka się rozkręca, to nie jest już wcale tak najgorzej, a sytuację ratują nieco chórki. Da się słuchać, ale nie ma w tym specjalnej przyjemności. Lepiej sięgnąć po oryginał, gdzie George aż kipi żarliwością i siłą wiary, niż na tę koncertówkę, gdzie brzmi bardziej jak zmęczony i znudzony życiem kaznodzieja.
Parę lat do przodu, a konkretniej do płyty Somewhere In England, i największy przebój z tej płyty, All Those Years Ago, nagrany jako hołd dla Johna Lennona. Brzmi tu naprawdę dobrze, porywająco, a wokale Harrisona trzymają poziom. Nie różni się tu niczym od wersji oryginalnej, ale i tak warto posłuchać.
A teraz piosenka, której nie znajdziemy na żadnym regularnym wydawnictwie Harrisona, Cheer Down. Utwór powstał z inspiracji żoną, Olivią, w okresie pracy nad Cloud Nine. Ostatecznie jednak piosenka nie trafiła na płytę. George ukończył tekst z Tomem Pettym i ofiarował ten numer Claptonowi, który zbierał akurat materiał na swoją kolejną płytę (Journeyman). Eric powiedział, że powinien to wykonać jednak Harrison, który ostatecznie tak właśnie zrobił, przy pomocy Jeffa Lynne'a za konsoletą, a utwór trafił na ścieżkę dźwiękową filmu Naga broń 2. Piosenka nigdy specjalnie do mnie nie przemawiała i w tej wersji również mnie nie porwała. Linia melodyczna jest dość toporna, a i sam kawałek w ogóle nie wpada w ucho. Jedyne, co może się tu bronić, to świetna partia zagrana na gitarze techniką slide. Poza tym jednak, jest to numer nie wart uwagi.
Bardzo się cieszę, że tak szeroką reprezentację na koncercie miała, bardzo przeze mnie lubiana, płyta Cloud Nine, bowiem Devil's Radio to już trzecia na tej koncertówce (a na koncercie czwarta, gdyż na dwóch koncertach pojawiło się jeszcze Fish In the Sand) piosenka z tego albumu. I ponownie Harrison brzmi tu przekonująco, dynamicznie i z pasją. Słucha się tego wybornie i nietrudno dać się porwać.
Mieszane uczucia można mieć natomiast do Isn't It a Pity, które momentami brzmi przepięknie, a momentami zbyt cukierkowo i przesadzenie. Na All Things Must Pass wszystko było idealnie wyważone, jednak tutaj Harrison zbyt często nadużywa swojej maniery "drżącego zaśpiewu", w związku z czym brzmi to zbyt histerycznie i egzaltowanie.
Tej piosenki po prostu nie mogło tu zabraknąć. Największe piosenkowe osiągnięcie Harrisona, czyli nieśmiertelne While My Guitar Gently Weeps. Niemożliwym było wyciągnięcie przez George'a tych nut, które udało mu się wyśpiewać w 1968 roku, ale radzi sobie wcale nie najgorzej, nie ciągnąc w dół całej piosenki. Oprócz szczerych wokali bez wątpienia najważniejszym elementem tego wykonu jest Eric Clapton ze swoją "łkającą gitarą", który zagrał solo również w studyjnym pierwowzorze. I tutaj pokazuje klasę, grając równie poruszająco i przeszywająco.
Na sam koniec klasyk Chucka Berry'ego, Roll Over Beethoven. Wykon ten nie ma jednak startu ani do oryginału, ani nawet do wersji The Beatles. Wszystko to jakieś takie odegrane, wyprane z energii i po prostu słabe. Na zakończenie można było dać coś mocniejszego.


Dla fanów Harrisona to z pewnością nie lada gratka, by usłyszeć, jak w ostatnich latach życia George wrócił do swoich klasycznych kompozycji i pożegnał się ze swoją publicznością. Piosenki, które tu się znalazły to istotnie istne creme de la creme twórczości George'a. Niestety, dla każdego słuchacza, który nie jest zadeklarowanym fanem Harrisona, przygoda z tym albumem może jednak nie być aż tak satysfakcjonująca. Ex-Beatles nie jest w najlepszej formie wokalnej, co boleśnie odbija się na kilku utworach. W kilku wydaje się być też zmęczony i wyprany z energii, jakby myślał już tylko o tym, by zejść ze sceny. Nie ma jednak do czego się przyczepić, jeśli chodzi o warstwę instrumentalną. Tutaj wszyscy pokazują klasę i grają tak dobrze, że aż miło słuchać. Nie traktuję tego półtoragodzinnego wydawnictwa jako coś, na co zmarnowałem czas, ale nie powiem też, żebym chciał do tego wracać. Fajna płyta do jednorazowego posłuchania, ale raczej nie częściej, no chyba że pozostałe się już znudzą.

Ocena: 5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...