Grupa Travelling Wilburys bardzo szybko zdobyła popularność i status kultowej. No, ale patrząc na nazwiska muzyków, którzy chodzili w skład tej supergrupy rockowej (według krytyków, jako jedyni zasługiwali na to miano), to trudno się dziwić. Tym bardziej zaskakiwać mogą dość spontaniczne okoliczności, w których panowie zebrali się w jeden muzyczny twór.
George Harrison poznał Jeffa Lynne'a przy okazji tworzenia swojej płyty, Cloud Nine. Lider ELO został jej producentem, a twórcza atmosfera w studiu przyczyniła się na pewno do wielkiego sukcesu komercyjnego tego albumu. Panowie szybko znaleźli wspólny język i się zaprzyjaźnili. Podczas wspólnej kolacji z Royem Orbisonem (którego Harrison znał jeszcze z czasów The Beatles, a Lynne wyprodukował album Mystery Girl, który okazał się wielkim comebackiem Orbisona), George zaproponował, by w trójkę napisali i nagrali piosenkę, która mogłaby trafić na stronę B singla This Is Love. Na nagrywanie umówili się w domu Boba Dylana. W dzień nagrywania do domu barda przyjechał tez ze spontaniczną wizytą Tom Petty. Widząc czterech muzyków siedzących w kuchni i grających (gdyż bard też dołączył się do pozostałej trójki) sam się do nich dosiadł. Tak powstała piosenka Handle With Care. Wytwórnia uznała, że taki zestaw nazwisk, zdecydowanie ma większy potencjał niż strona B singla. Przekonali więc muzyków, by nagrali razem całą płytę. Nie trzeba było długo ich namawiać i wspólnie stworzyli album nazwany po prostu Travelling Wilburys Vol. 1. Po śmierci Roya Orbisona, który nie doczekał olbrzymiego sukcesu longplaya, muzycy stworzyli jeszcze jeden album, lecz na tym działalność grupy się skończyła.
Dyskografia zespołu obejmuje tylko dwie pozycje, jednak grupa zyskała tak wielką popularność, że zdecydowałem się mimo wszystko je tutaj skrótowo omówić, gdyby ktoś zechciał się z nimi zapoznać i potrzebował jakiejś innej zachęty niż rozbudowane recenzje poszczególnych albumów (które jednak linkuję przy opisie każdego krążka).
Ocena: 9/10
Mimo, że panowie nagrali 2 longplaye, z czystym sercem polecić mogę tylko ich pierwszy. Te 5 muzycznych osobowości uzyskało tu idealną harmonię, a ich style połączyły się w najmniej spodziewanych momentach, tworząc hybrydę zarówno zaskakującą, jak i zachowawczą. Jest to oczywiście dzieło zbiorowe i każdy z muzyków udziela się mniej więcej po równo, jednak każdy też wniósł od siebie piosenki tak typowe dla wrażliwości każdego z nich. George błyszczy dzięki, najlepszym na krążku, Handle With Care, End of the Line i - wciąż udanym, choć nie tak bardzo - Heading for the Light. Bob Dylan serwuje typowe dla siebie Congratulations, Tweeter And the Monkey Man i nietypowy dla swojej twórczości, Dirty World. Tom Petty dodaje Last Night i Margarita. Jeff Lynne dał 2 piosenki, z czego jedną (odnoszącą się do złotej epoki rock and rolla, Rattled) zaśpiewał sam, a drugą (przepiękną balladę, Not Alone Any More) dał Orbisonowi, który - poza niezwykłym głosem - nie przyniósł nic swojego na album. Cała płyta brzmi niezwykle spójnie, konsekwentnie, składa hołd stary, dobrym, rockandrollowym czasom, a słuchanie daje przyjemność porównywalną chyba tylko z przyjemnością, z jaką panowie nagrywali te piosenki. Dla każdego z tej piątki ta płyta to jeden z najlepszych tworów w ich karierach.
Ocena: 5/10
Nie da się powiedzieć, że po śmierci Roya Orbisona, Wilburysi stracili jakąś poważną siłę twórczą, gdyż Big O nie wniósł żadnej piosenki na poprzedni album; autorzy i kompozytorzy muzyki wciąż zostali. Jednak ten album tworzyli jakby na autopilocie i brzmi to, jakby stracili po prostu serce do tego projektu. Najbardziej zapalił się do tego chyba Dylan, gdyż słychać go tu najczęściej i to pyta bardziej jego, niż zespołowa. Pozostali panowie też się tu pojawiają, jednak nikt nie ma tu większej szansy zabłysnąć. Chociaż poszczególne utwory mogą sprawiać jak najlepsze wrażenie, to płyta całościowo niestety nie przekonuje i zdaje się być wyprana z radości i chęci tworzenia. Robione jakby na siłę. Panowie niepotrzebnie zupełnie wrócili do studia, gdyż tą płytą zepsuli tylko legendę zespołu. Gdyby skończyli na debiucie, przysłużyłoby się to tylko nazwie. Może i lepiej dla nich, że Travelling Wilburys Vol. 3 jest tak zapomniana. Lepsze to, niż gdyby publiczność pamiętała ją i rzeczywisty poziom, jaki reprezentuje sobą umieszczona tu muzyka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz