niedziela, 23 lutego 2020

"Master of Reality" - Black Sabbath [Recenzja]


Sukces, jaki przyniósł Paranoid był dla Black Sabbath zarówno odetchnięciem z ulgą, jak i powodem do stresu. Wytwórnia oczekiwała bowiem kolejnego znakomitego albumu, a jednocześnie wymagała aktywnego koncertowania i promowania tak świetnie sprzedającego się przeboju. Przygotowanie nowego materiału nie było więc proste, tym bardziej że nie ostał się żaden niewykorzystany kawałek z poprzednich sesji i wszystko trzeba było zaczynać od zera, mając czas właściwie tylko w podróży, pomiędzy kolejnymi koncertami. W wolnych chwilach zamykali się więc w salach prób, przez cały styczeń tworząc nowy materiał, a na początku lutego weszli do studia w Londynie, by wziąć się za nagrywanie. Muzyki wciąż było jednak za mało, więc i tak część piosenek w studiu wydłużono, dodano akustyczne miniaturki, a kilka utworów stworzono od początku do końca. Żeby mieć jednak jakieś ułatwienie, muzycy weszli do studia z tą samą, sprawdzoną ekipą i - mimo napięcia i stresu - wspominają po latach, że sesje były świetną zabawą, która aż sama prosiła się o dłuższe posiedzenie nad utworami i eksperymentowanie z brzmieniem. Prace nad albumem trzeba było jednak przerwać ze względu na kolejne zaplanowane koncerty, więc w połowie lutego zespół opuścił studia Island i wrócił dopiero w kwietniu. Wtedy też ukończono płytę (choć niektóre źródła podają maj).
Od początku działania zespołu jasne było, że liderem jest tu Tony Iommi. To on był prawdziwie genialnym muzykiem (zauważony nawet przez ich idoli, Jethro Tull, z którymi grał nawet przez krótki czas) i to od jego riffów rozpoczynali komponowanie każdego utworu. Sam Iommi nie poczuwał się do roli lidera, jednak przyjął wszystkie kompetencje z nią związane. Miał najwięcej pomysłów, a gdy pozostali szli już do domu, on zostawał w studiu, kombinując z brzmieniem i starając się wyciągnąć jak najwięcej z rezultatów prac prowadzonych minionego dnia.
Od razu czuć jednak, że muzycy chcieli odkrywać nowe rejony brzmienia i własnego stylu. Iommi przyniósł do studia gitarę akustyczną i flet, a Bill Ward bębny basowe i parę nieco bardziej egzotycznych perkusjonaliów. Tony obniżył strój gitary, by było mu łatwiej grać, a także by osiągnąć jeszcze cięższe i bardziej masywne brzmienie. W ślad za nim poszedł też Geezer Butler. Oprócz cięższego brzmienia miało to być też pójście na rękę Ozzy'emu, by ten mógł wreszcie bez oporów śpiewać nisko. Ten jednak był tak zachwycony tym, że potrafi wyciągnąć teraz tak wiele dźwięków, że i tak śpiewał wysoko, co potem na koncertach przychodziło mu z trudem.
Warto zauważyć też zmianę na gruncie tekstowym. O ile na poprzednich płytach teksty zahaczały czasem o nieco fantastyczne motywy, a także przestrzegały przed narkotykami, tak tutaj muzycy - którzy już wtedy zdążyli wpaść w alkoholowo-narkotykowy ciąg, zaczęli pisać pieśni pochwalne dla marihuany. Przede wszystkim dominują tu jednak poważne utwory, ostatecznie obalające hipisowskie ideały, rozważające nieubłaganie nadciągającą zagładę, upadek ideałów i kryzys wiary.
Jeśli chodzi o sprzedaż, to w USA dzięki samom zamówieniom sklepów, Master of Reality otrzymał status złotej płyty (w 2001 roku miał już jednak podwójną platynę), a także zawędrował wysoko na listach przebojów. Jeśli chodzi o tytuł, to miał on jasno oznajmiać publiczności, że Black Sabbath to wciąż czterech prostych gości z Birmingham, którzy nie stracili kontaktu z rzeczywistością i wciąż twardo stąpają po ziemi. Muzycy - nauczeni niekończącymi się dywagacjami na temat poprzedniej - zdecydowali się także na prostą okładkę. Nazwa zespołu z okładki (czcionka) stała się też nieoficjalnym logo grupy (chociaż nieużywanym później na kolejnych okładkach, poza dwoma koncertówkami).

Płytę otwiera najcharakterystyczniejszy kaszel rocka. Co ciekawe, nie było on wcale zaplanowany. Podczas grania jakiejś akustycznej miniaturki przez Tony'ego, Ozzy akurat skręcił sobie ogromnego jointa. Poczęstował nim Iommi'ego, który tak się zaciągnął, że aż się zakrztusił, a że taśma była wciąż włączona, ów kaszel się nagrał, a producent zapętlił go i wstawił jako wstęp do utworu Sweet Leaf zachwalającego właśnie marihuanę. Tytuł wziął się od paczki papierosów, którą Geezer przywiózł z Irlandii, Sweet Afton. Na jej opakowaniu był napis: "The sweetest leaf you can buy!". Butler uznał to za świetny tytuł i napisał odę pochwalną do marihuany, którą członkowie zespołu palili regularnie (podczas nagrywania tej piosenki byli totalnie zjarani do tego stopnia, że sam proces nagrywania pamiętają jak przez mgłę). Utwór otwiera prosty, acz genialny riff Iommi'ego, który jest jedną z wizytówek Black Sabbath. Od pierwszych dźwięków czuć większy ciężar całości. Po chwili wkracza Ozzy ze swoim firmowym "All right now!". Cholernie trudna piosenka do zaśpiewania, którą Osbourne'owi ciężko było powtarzać na scenie (trzeba było grać ją jeszcze niżej). Melodia zwrotek jest rewelacyna, lecz najbardziej zachwyca szybka i melodyjna solówka gitarowa. Tekstowo jest to zdecydowanie najlżejszy moment albumu (potem jest już zdecydowanie poważniej). Wpadający w ucho numer, jeden z największych przebojów Black Sabbath i prekursor stoner metalu.

I love you
Oh, you know it
My life was empty, forever on a down
Until you took me, showed me around
My life is free now, my life is clear
I love you, sweet leaf, though you can't hear

Black Sabbath był brany przez opinię publiczną za zespół satanistyczny, którego teksty jawnie wychwalają Szatana. Został nawet potępiony przez Kościół, a za zespołem w każdym mieście chodziły jakieś mroczne bractwa satanistów, którzy palili świece, śpiewali pieśni pod ich hotelowymi oknami, a raz nawet namalowali na drzwiach ich pokoju krzyż krwią. (Słynna jest też historia, jak na korytarzu pewnego hotelu rozłożyli się sataniści, ułożyli świece w kształt pentagramu, zapalili je, usiedli w kole i zaczęli śpiewać ponure pieśni. Tym czasem członkowie zespołu siedzieli w pokoju wystraszeni, bojąc się wyjść. W końcu Ozzy wstał, wyszedł na korytarz, zdmuchnął świeczki i zaśpiewał Happy birthday to you, po czym szybko ulotnił się z powrotem do pokoju). Znamiennym jest fakt, że po wczytaniu się w teksty, jasno widać, że Sabbaci posługują się Szatanem jedynie jako metaforą, a zło w piosenkach jest przestrogą i raczej odstrasza niż przyciąga. Wszyscy członkowie zespołu byli katolikami i, aby odciąć się od tych niesprawiedliwych oskarżeń, napisali ultra-katolicki After Forever, w którym rozważają kryzys wiary i jednoznacznie wskazują Boga, jako jedyne wybawienie i sens życia. Główną inspiracją dla napisania tekstu była dla Butlera sytuacja w Irlandii, gdzie wciąż zdarzały się incydenty na tle religijnym; Geezer nie rozumiał, dlaczego ludzie zabijają w imię Boga, bo to zaprzecza wszystkim ideałom, które głosi katolicyzm. Black Sabbath napisało więc ten pochwalny religijny hymn... jednak i on został potępiony przez Kościół, jako antyreligijny. No cóż... W każdym razie i muzycznie, i tekstowo, i wokalnie, to kolejny znakomity utwór. Mocarny riff, świetna melodia, idealne brzmienie Ozzy'ego... Uwielbiam mostek, w którym zostaje dołożone jeszcze więcej ciężaru i dostosował się też do tego tekst, w którym wówczas pojawiają się najmocniejsze linijki. Oprócz podstawowego instrumentarium Sabbathów pojawia się tu też syntezator, na którym zagrał Iommi. Rewelacyjny utwór, szkoda że nieco zapomniany.

I think it was true it was people like you
That crucified Christ
I think it is sad the opinion you had
Was the only one voiced
Will you be so sure when your day is near
Say you don't believe?
You had the chance, but you turned it down
Now you can't retrieve


Pierwsza akustyczna miniaturka (chociaż zagrana na gitarze elektrycznej) na albumie. Embryo można jednak spokojnie traktować, jako wstęp do kolejnej piosenki, gdyż trwa niespełna pół minuty.
Kolejny utwór to prawdziwe arcydzieło metalu, czyli potężne i miażdżące Children of the Grave, którym Sabbaci podłożyli grunt pod sludge metal. Mocarna perkusja, szybki i ciężki riff, a także antywojenny tekst, który w mroczny sposób przedstawia hipisowskie ideały, chcąc poniekąd przemówić do młodszej generacji. To kontynuacja manifestów pokojowych zespołu po War Pigs i Electric Funeral. Jego premiera zbiegła się akurat z pierwszym powrotem ofiar Wietnamu do ojczyzny, co w Stanach Zjednoczonych przełożyło się na jej wielką popularność. Sam Ozzy Osbourne uważa Children of the Grave za najlepszy utwór, jaki kiedykolwiek zrobił z Black Sabbath. Ja nie umiem wybrać tego jednego, ale uwielbiam ten kawałek i zawsze robi na mnie wielkie wrażenie. To potężne brzmienie, rewelacyjne wokale, bezkompromisowy tekst, znakomite zwolnienie w mostku... Tu wszystko po prostu jest na swoim miejscu. 

Children of tomorrow live in the tears that fall today
Will the sunrise of tomorrow bring in peace in any way?
Must the world live in the shadow of atomic fear?
Can they win the fight for peace or will they disappear?

Kolejna miniaturka, tym razem jednak na gitarze klasycznej, czyli Orchid. Ma zapewne dać nam nieco wytchnienia po mocarnym Children of the Grave, a także przygotować nas na kolejne ciężkie brzmienia.
I kolejny mocarny cios, tym razem ultra ciężki Lord of This World ze znakomitymi wokalami Ozzy'ego i ponurym tekstem Butlera. Przy odrobinie złej woli można by odczytać ten utwór jako satanistyczny, jednak w rzeczywistości jest on błaganiem o dar wiary, by znaleźć sens życia. Kolejny świetny kawałek, który absolutnie nie zasługuje na bagatelizowanie.

Your world was made for you by someone above
But you choose evil ways instead of love
You made me master of the world where you exist
The soul I took from you was not even missed

Mimo, że na Paranoid pojawiła się wolniejsza kompozycja (Planet Caravan), była ona tak udziwniona i odjechana, że  to właśnie Solitude powinno traktować się, jako pierwszą właściwą balladę Black Sabbath (Iommi mówi, że to pierwszy utwór o miłości, jaki nagrali). Jest to ponury, mroczny i depresyjny numer, gdzie partie na fortepianie i flecie gra Tony Iommi (na tym drugim nauczył się grać podczas krótkiej przygody z Jethro Tull). Najbardziej słyszalny jest tu znakomity bas, a od czasu do czasu przebija się także znakomita, acz stonowana gitara. Najbardziej zaskakuje jednak wokal, bowiem Ozzy śpiewa tak nisko, że może być na początku nie do poznania. Zupełnie inna intonacja, inny styl... Tony chwalił zawsze Osbourne'a, że ma wspaniały głos do ballad i tu właśnie Ozzy ujawnia swoją zupełnie inną stronę, bardziej delikatną i liryczną, co tworzy arcyciekawy kontrast w porównaniu z jego mrocznymi i mocnymi zaśpiewami w poprzedzającym utworze, Lord of This World

Oh where can I go to and what can I do?
Nothing can please me, only thoughts are of you
You just laughed when I begged you to stay
I've not stopped crying since you went away

The world is a lonely place, you're on your own
Guess I will go home, sit down and moan
Crying and thinking is all that I do
Memories I have remind me of you

Z żadnym utworem muzycy nie mieli takiego kłopotu jak z finałowym Into the Void. Najpierw nie radził sobie z nim Bill Ward, który miał spory problem z nagraniem swojej partii. Po każdej porażce denerwował się i rezygnował z grania, więc trzeba było do tego wracać dopiero po jakimś czasie. Gdy wreszcie Billowi się udało, to Ozzy nie umiał sobie poradzić z odpowiednim wyśpiewaniem tekstu. Po zwolnieniu jest część, gdzie trzeba szybko zaśpiewać "Rocket engines burnning fuel so fast", z czym Osbourne miał spory kłopot. W końcu udało się jednak i powstało kolejne arcydzieło i mój ulubiony numer z płyty. Ten kawałek to z kolei ewidentny prekursor doom metalu. Powolny, walcowaty wstęp z przegenialnym riffem, po którym następuje przełamanie i kolejny świetny motyw. Dopiero tutaj wchodzi Ozzy ze znakomitym tekstem Geezera. Cały utwór przez ponad 6 minut ani na chwilę nie nudzi, przez cały czas utrzymuje ponury, walcowaty klimat i sporo się dzieje. To co dzieje się tutaj wymyka się wszelkim opisom i próbom scharakteryzowania. Tego po prostu trzeba posłuchać, żeby zrozumieć, jak genialny jest to utwór.

Past the stars in fields of ancient void
Through the shields of darkness where they find
Love upon a land a world unknown
Where the sons of freedom make their home
Leave the earth to Satan and his slaves
Leave them to their future in their grave
Make a home where love is there to stay
Peace and happiness in every day


Największe dzieło Black Sabbath. Wbrew powszechnej opinii, uważam że to Master of Reality, a nie Paranoid miał najbardziej dominujący wpływ na heavy metal. Stoner, sludge, doom... To wszystko tu właśnie znajdziemy. Materiał pisany był na poczekaniu, a i tak sprawia wrażenie idealnie dopracowanego i dopieszczonego w każdym calu. Wszystkie elementy układanki pod nazwą "Black Sabbath" wreszcie trafiły na swoje miejsce. Mocarne riffy Iommi'ego, pulsujący bas Butlera, niecodzienna gra Warda i znakomite wokale Osbourne'a znalazły idealną harmonię właśnie tutaj, na tej płycie. Black Sabbath nigdy już nie osiągnęło tak wysokiego poziomu. Ta płyta to prawdziwa Biblia dla każdego wielbiciela cięższych odmian muzyki. Nie ma tu po prostu słabego momentu, całość jest równa i utrzymana na wysokim poziomie. Kompozycje są bardzo dobrze rozwinięte i nie sprawiają wrażenia rozciągniętych na siłę. Warto posłuchać choćby po to, by zdać sobie sprawę, jak wielki wpływ na metal miał ten album. Arcydzieło. 

Ocena: 10/10


Master of Reality: 34:29

1. Sweet Leaf - 5:05
2. After Forever - 5:27
3. Embryo (instrumental) - 0:28
4. Children of the Grave - 5:18
5. Orchid (instrumental) - 1:31
6. Lord of This World - 5:27
7. Solitude - 5:01
8. Into the Void - 6:13

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...