niedziela, 28 kwietnia 2019

"The Concert For Bangladesh" - George Harrison And Friends [Recenzja]


W 1971 roku nie działo się za dobrze w Bangladeszu. Trwała tam wojna między rebelią, która chciała doprowadzić do oderwania się od Pakistanu, a Pakistańczykami, którzy próbowali utrzymać to wszystko w ryzach. Podczas walk zginęło wiele niewinnych istnień. Jakby tego było mało, w listopadzie 1970 roku wielki cyklon spustoszyły te ziemie, głód i choroby dziesiątkujące masy, a ludność musiała w większości emigrować do Indii. George Harrison i jego przyjaciel, Ravi Shankar pomyśleli, że nie można siedzieć bezczynnie i trzeba poruszyć ludzkie sumienia.
Wynajęli więc Madison Square Garden na 2 koncerty (oba tego samego dnia - jeden po południu, drugi wieczorem), a dodatkowo postanowiono zebrać prawdziwą śmietankę ówczesnej sceny rockowej. Harrison marzył o występie całej czwórki Beatlesów, jednak McCartney i Lennon odmówili. Stawił się za to Ringo, który odniósł wtedy wielki sukces swoim singlem It Don't Come Easy. Oprócz niego na koncercie wystąpili także m.in. Eric Clapton, Leon Russell, Billy Preston, a także Bob Dylan. Muzycy mieli w zasadzie tylko kilka dni na próby, a mimo wszystko udało im się wspólnie przygotować pierwszy w historii koncert charytatywny. Artystom udało się dzięki właśnie temu wydarzeniu zwrócić oczy bogatego, zachodniego świata na problemy innych części globu. W 1973 roku album też otrzymał nagrodę Grammy w kategorii "Album Roku".

George Harrison/Ravi Shankar Introduction zaczyna się od wielkiego aplauzu publiczności spowodowanego - nie ma co się oszukiwać - głównie wejściem na scenę samego Harrisona. On też zabiera głos. Zaczyna od podziękowań dla wszystkich zebranych muzyków i zapowiada, że zacznie się od pokazu indyjskiej muzyki tradycyjnej. Przedstawia Ravi Shankara, grającego na sitarze i kilkoro innych muzyków. Krótkie życzenie udanego koncertu i George znika ze sceny, ustępując miejsca Shankarowi i reszcie zespołu. Swoje "mówione" 5 minut ma także Shankar, który m.in. mówi o tym, że zdaje sobie sprawę, na jaką muzykę czekają zebrani tam fani, jednak prosi o chwilę cierpliwości i skupienia, których wymaga muzyka indyjska. Mówi także chwilę o tym, jak wielkim problemem jest sytuacja panująca w Bangladeszu, po czym kończy "Dziękuję. Niech Bóg was błogosławi" i zaczyna coś brzdąkać na sitarze.
Bangla Dhun to ponad 15-minutowa dawka tradycyjnej, indyjskiej muzyki. O ile oglądanie tego daje może nawet jakąś przyjemność, o tyle samo słuchanie, dla laika tego typu muzyki (w tym i mnie na przykład), może być ciężkie do przebrnięcia. Skala używana tutaj jest na dłuższą metę nie do zniesienia dla europejsko-amerykańskiego słuchacza. Ponadto, może się mylę, ale jak dla mnie wszystko brzmi jak zagrane na jedno kopyto. Nie ma tu szczególnej mnogości motywów ani czegoś, co dodawałoby całości jakiegokolwiek charakteru. 15 minut takiej muzyki to naprawdę potężna dawka dla osoby nie obcującej z tym na co dzień i nie przyzwyczajonej do takich brzmień.
Gdy wreszcie się to kończy, na scenę wchodzi zespół złożony z samych gwiazd (m.in. Leon Russell, Klaus Voorman, Eric Clapton, Ringo Starr, Billy Preston, no i rzecz jasna, George Harrison). Część "piosenkowa" koncertu rozpoczyna się od Wah-Wah, czyli jednego z najlepszych utworów pochodzących z longplaya All Things Must Pass ex-Beatlesa. Wokale George'a różnią się tu znacznie od wersji studyjnej. Używa tu więcej swojej charakterystycznej, "łamanej" maniery. Całość wypada jednak znakomicie, a dęciaki w punkcie kulminacyjnym sprawiają, że całość to istny wulkan energii. 
My Sweet Lord to - bez wątpienia - największy przebój z All Things Must Pass. Po reakcji publiczności już po pierwszych akordach słychać, że i wówczas cieszył się on znaczną popularnością (mimo uprzednich oporów Harrisona przed wydaniem go na singlu ze względu na to, że jest to jednakowoż pieśń religijna). Chwytliwa, prosta melodia, a także podniosły śpiew wypadają znakomicie. Piosenka może nie prześcignęła wersji studyjnej, ale rytmiczne klaskanie publiczności dodaje jej jednak momentami jeszcze bardziej "wspólnotowego" charakteru. Poważnym minusem są tu jednak... wokale Harrisona, który w części z chórem jakby odśpiewywał tylko swoje partie. Brak tu tego polotu, pasji i żarliwości wylewającej się z wersji studyjnej. Szkoda.
Swój błąd naprawia jednak w Awaiting On You All. Tutaj mamy już zdecydowanie większą paletę emocji. Słychać wyraźnie, że w refrenach śpiewa oktawę niżej niż w wersji znanej fanom z płyty, jednak poza tym, wszystko odegrane jest "po bożemu", a cała piosenka wypada nad wyraz przekonująco. Szkoda, że jest to jeden z bardziej zapomnianych kawałków, bo ten wykon dowodzi tego, że potrafi porywać publiczność. 
That's the Way God Planned It to najnowsza wówczas piosenka Billy'ego Prestona, której producentem był zresztą Harrison, i właśnie Preston ją tu wykonuje. Ma ona zdecydowanie charakter gospelowy, a wokale są tu bezbłędne, pełne religijnej żarliwości i uczucia. Wrażenie robi też zdecydowanie świetna partia organów Hammonda, na których gra wokalista. Tym wspaniałym akcentem kończy się pierwsza płyta oryginalnego wydania.


Drugą rozpoczyna solowy mega-przebój Ringo, It Don't Come Easy. Jak nie trudno się domyślić - on też jest tu wokalistą. Był to jego pierwszy solowy numer, wydany 2 kwietnia 1971 roku. Zamknął on usta wszystkim krytykom, naśmiewającym się ze Starra, że nie potrafi sklecić żadnego dobrego numeru bez swoich bardziej utalentowanych kolegów i cała jego kariera opierać się będzie na śpiewaniu starych, sprawdzonych numerów (pierwsze 2 płyty Ringo były zbiorami standardów z lat 50. i 60.). Tutaj piosenka zostaje wykonana bardzo żywiołowo, dzięki czemu ani na krok nie odstępuje od studyjnego pierwowzoru (w jednym tylko momencie Starr pogubił się w tekście, jednak jest to prawie niesłyszalne). Znakomity wykon.
Beware of Darkness to już powrót do mikrofonu Harrisona. Dzieli się jednak wokalami z Leonem Russellem, legendą amerykańskiej muzyki (którego z powszechnego zapomnienia wyciągnął dopiero w 2010 roku Elton John, nagrywając z nim nominowany do nagrody Grammy album The Union). Jeśli chodzi o tę piosenkę, to jest to jeden z moich ulubionych solowych numerów George'a, a i tu wykonany zostaje z prawdziwą "duszą". Tutaj dodatkowo mamy piękną solówkę gitary, a wokal Russella dodaje tutaj tego "czegoś", przez co wersja studyjna już zawsze jest dla mnie wybrakowana. Pięknie i nastrojowo.
Band Introduction to już Harrison przedstawiający "kilku ludzi" ze sceny i przypomina, że każdy występuje tu charytatywnie. Wymienia kolejno: Ringo na perkusji, Jima Keltnera na drugich bębnach, na basie Klaus Voorman - "o którym wielu ludzi słyszało, ale niewielu go widziało", na gitarze Jesse Ed Davis, na drugiej gitarze Eric Clapton, przy fortepianie Leon Russell, następnie chórek, dęciaki,  po czym rozgląda się po scenie, czy o nikim nie zapomniał, a ostatecznie przedstawia jeszcze Billy'ego Prestona.
Następnie przychodzi pora na największe muzyczne dokonanie Harrisona, czyli nieśmiertelne While My Guitar Gently Weeps. Głos George'a zmienił się przez te kilka lat, w związku z czym jego styl śpiewania jest tu nieco bardziej "szorstki", a także sprawia wrażenie, jakby ciężej było mu wyciągnąć góry w refrenach. Nawet w takiej wersji jednak piosenka wciąż robi wrażenie i wypada porażająco, a Eric Clapton, grający na "łkającej gitarze", kradnie wręcz Harrisonowi całe show. Całość rozbudowano o piękną, instrumentalną codę, przez co wersja nagrana przez Beatlesów wydaje mi się teraz zbyt krótka. Jeśli napisałem więc, że jest coś zrobione lepiej niż nagranie Beatlesów, to komentarz, że to naprawdę dobry wykon jest chyba zbędny. Bez wątpienia to punkt kulminacyjny całego koncertu, a sądząc po reakcji publiczności, nietrudno się domyślić, że to właśnie na klasyki Beatlesów fani czekali w szczególności.
Teraz mikrofon na 5 minut (choć w rzeczywistości na niecałe 10) dostaje Leon Russell, który śpiewa medley złożony z klasyka Rolling Stonesów, Jumpin' Jack Flash, a także utworu napisanego już w 1957 roku, Youngblood (po który sięgali zresztą także Beatlesi podczas koncertów w Cavern Club). Leon wyśpiewuje oba kawałki z typową dla siebie manierą wokalną, która jednych może denerwować, a innych zachwycać. Ja osobiście słucham go z przyjemnością, choć może nie na co dzień. Oba kawałki wypadają w jego wersjach bardzo żywiołowo i znakomicie rozgrzewają publikę do czerwoności.
Wystarczy kilka pierwszych akordów na gitarze, by zgromadzeni na tym niezwykłym koncercie fani rozpoznali kolejny klasyk Beatlesów, Here Comes the Sun, pochodzący z ich opus magnum - Abbey Road. Piosenkę tę George wyśpiewuje tylko do wtóru gitary akustycznej. Całość zagrana jest bardzo poprawnie, bez większych odstępstw czy rewelacji (oprócz tego smaczku aranżacyjnego). Muszę jednak przyznać, że w takiej wersji utwór ten nabiera jeszcze więcej ciepła i podoba mi się nawet bardziej niż w wersji oryginalnej.


Największą gwiazdą na tym koncercie obok Harrisona był Bob Dylan. Otrzymał on najwięcej czasu scenicznego (po George'u, rzecz jasna), bo jego część artystyczna zajęła aż całą jedną stronę płyty winylowej. Zaczął od klasycznego protest songu, A Hard Rain's A-Gonna Fall. Ten utwór zawsze robi na mnie tak samo wielkie wrażenie - zarówno tekstowo, jak i wykonawczo. Warto zwrócić tu uwagę, w jak dobrej formie wokalnej był wówczas Dylan. Śpiewa tak delikatnie i czysto, jak nieczęsto mu się to zdarzało. Wiadomo - Dylana można lubić bądź nie. Jeśli ktoś go uwielbia, tak ja, będzie zachwycony tym występem. Natomiast jeśli nie - właśnie za sprawą tego wykonu jest największe prawdopodobieństwo, że się przekona.
It Takes a Lot To Laugh, It Takes a Train To Cry to kawałek pochodzący z jednego z pierwszych (o ile nie pierwszego) dwupłytowego albumu w historii, Blonde On Blonde. Wypada podobnie świetnie jak poprzednik, ale i ponownie - raczej tylko dla tych, co Dylana lubią i akceptują. Dla reszty, te dwa utwory mogą być po prostu nierozróżnialne. 
Następnie przychodzi pora na największy hit Dylana i zarazem jeden z jego najgenialniejszych tekstów, czyli nieśmiertelny Blowin' In the Wind. I tutaj muszę powiedzieć, że jego wokale są o wiele lepsze niż w pierwowzorze. Śpiewa tu mniej powściągliwie, odważniej i melodyjniej; może dzięki temu piosenka wypada tak świetnie. Brzmi to znakomicie i po reakcji publiczności słychać, że na żywo usłyszenie tego kawałka w takiej wersji musiało robić wrażenie.
Mr. Tambourine Man to kolejny wielki przebój Dylana, którzy kojarzą nawet najwięksi laicy w kwestii jego repertuaru. Nic dziwnego, gdyż - jak na dokonania barda - jest on wyjątkowo melodyjny i łatwo zapada w pamięć nie tylko dzięki wybitnemu tekstowi, a przez właśnie melodię. Publika próbowała nawet klaskać do rytmu, jednak wypadło to jednak słabo, gdyż nikt nie nadążał i całość rozeszła się w szwach.
Prawdziwie wybitny wykon i - mogę to śmiało powiedzieć - nowe życie dostaje tu jednak Just Like a Woman. Wykonany przepięknie i delikatnie przez Dylana z nienachalnymi chórkami w refrenach (o ile można tu o takim podziale mówić). Z całej piątki wykonywanych tu przez Dylana utworów to właśnie ten numer lśni najjaśniej. Przepiękna rzecz.
Gdy Bob Dylan kończy swój mini-recital, pałeczkę ponownie przejmuje Harrison, serwując publiczności swój kolejny przebój z czasów Beatlesów, czyli niezapomniany Something. Piosenka wykonana zostaje raczej poprawnie, bez większych rewolucji czy eksperymentów brzmieniowych. Pięknie, ale bez rewelacji. I na tym właśnie kończy się regularna część koncertu. Publiczność nagradza muzyków huraganem owacji, a artyści nie mają innego wyjścia, jak tylko zagrać bis...
Jako ostatnia, zabrzmiała tu premierowa, napisana specjalnie na ten koncert piosenka o tytule Bangla Desh. Zaczyna się delikatną zwrotką do wtóru fortepianu, organów Hammonda i gitary elektrycznej. Refren to już rzecz zdecydowanie bardziej żywiołowa, która wypada znakomicie. Mimo, że tekst nie jest wesoły, to piosenka jest chwytliwa i nietrudno odgadnąć, dlaczego George zdecydował się na takie połączenie: piosenka miała stać się przebojem i dzięki temu dotrzeć do większej ilości ludzi i nagłośnić tę sprawę. Mamy tu znakomite solówki gitarowe, piękne wokale Harrisona i solo dęciaków. Wszystko w tym numerze gra i stanowi on godne domknięcie tego niezwykłego koncertu.


The Concert For Bangladesh to niezwykłe wydawnictwo. Zazwyczaj koncerty charytatywne złożone z tylu gwiazd to po części improwizacje, po części odstawianie fuszerki, byleby tylko pokazać znane twarze. Tutaj nie ma miejsca ani na jedno, ani na drugie. Każdy daje z siebie wszystko, a mimo tego, że próby trwały tylko kilka dni, słychać tu wyjątkowe zgranie muzyków i to, że każdy dźwięk został tu przygotowany. Całość trzyma w ryzach George, który zaprezentował creme de la creme swojego ówczesnego dorobku muzycznego (szczególnie wybitnie wypadły Beware of Darkness i While My Guitar Gently Weeps). Wspaniale wypadł tu także Bob Dylan, a także Billy Preston i Ringo Starr, którzy porwali publikę, choć każdy za pomocą innych środków. Instrumentaliści, którzy tu grają to największej miary fachowcy, którzy udowodnili tu swój kunszt. Pomimo nieco nudnego początku z muzyką indyjską, uważam że jest to po prostu wielki album. Jedna z najlepszych koncertówek w historii muzyki, a jednocześnie najlepsza, pod którą podpisał się którykolwiek z Beatlesów. Wspaniała rzecz. Bardzo polecam!

Ocena: 10/10


The Concert for Bangladesh: 99:32

CD 1: 
1. George Harrison/Ravi Shankar Introduction - 5:19
2. Bangla Dhun - 16:40
3. Wah-Wah - 3:30
4. My Sweet Lord - 4:36
5. Awaiting On You All - 3:00
6. That's the Way God Planned It - 4:20
7. It Don't Come Easy - 3:01
8. Beware of Darkness - 3:36
9. Band Introduction - 2:39
10. While My Guitar Gently Weeps - 4:53

CD 2:
1. Medley: Jumpin' Jack Flash/Youngblood - 9:27
2. Here Comes the Sun - 2:59
3. A Hard Rain's a-Gonna Fall - 5:44
4. It Takes a Lot to Laugh, It Takes a Train to Cry - 3:07
5. Blowin' in the Wind - 4:07
6. Mr. Tambourine Man - 4:45
7. Just Like a Woman - 4:49
8. Something - 3:42
9. Bangla Desh - 4:55

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...