środa, 13 listopada 2019

"Live At the Hollywood Bowl" - The Beatles [Recenzja]


5 maja 1977 roku to dzień, w którym ukazał się koncertowy album pt. The Beatles At the Hollywood Bowl, zawierający 13 piosenek nagranych w roku 1964 i 1965. Gdy wydawano tę płytę, George Martin przyznał, że jakość tych nagrań była tragiczna. The Beatles śpiewali wszakże bez odsłuchów, przed kilkunastotysięcznym, piszczącym tłumem, przez który nie słyszeli własnej muzyki. John dzięki temu mógł pozwolić sobie czasem na zmienienie tekstów, a nawet wykrzyczenie wulgaryzmów (chociaż na płycie akurat tego nie uświadczymy), bo nikt i tak tego by nie zauważył. Wszyscy gubili czasem rytm, ale publiczność i tak tego nie słyszała. Paul przyznał po latach, że podczas koncertów, śpiewając z Georgem do jednego mikrofonu, starali się stać jak najbliżej siebie, mając nadzieję, że ten drugi może cokolwiek słyszy. Beatlesi, gdy zdecydowali o zaprzestaniu koncertowania, przyznali, że to nie miało już sensu, bowiem jaki jest sens ze śpiewania na żywo, kiedy ani artysta, ani publiczność nie słyszą granej muzyki.
W roku 2016, na potrzeby promocji filmu dokumentalnego The Beatles: Eight Days a Week - The Touring Years wydano odświeżoną wersję tego albumu zatytułowaną The Beatles: Live At the Hollywood Bowl. Poza cyfrowo zremasterowaną oryginalną zawartością (nadzorowaną m.in. przez Gilesa Martina) dodano także cztery dotychczas niepublikowane nagrania koncertowe z tego samego okresu (chociaż wykonanie Baby's in Black z 30 sierpnia 1965 roku trafiło na stronę B singla Real Love promującego album Anthology 2 w 1995 roku), które były możliwe do zmiksowania dzięki zdobyczom współczesnej technologii i to właśnie tę wersję tutaj omawiam i recenzuję.

"And now here they are: The Beatles!" i oszałamiające, wwiercające się w uszy piski. Beatlesi zaczynają od mocno okrojonej wersji Twist and Shout czyli najjaśniejszego punktu debiutu płytowego. Słychać oczywiście nieczystości, jednak publiczność zupełnie się tym nie przejmuje. Niestety słuchacz już nie wybaczy czegoś takiego, więc wykonanie, mimo że fajnie otwiera płytę, raczej na minus.
Całkiem wiernie wypada natomiast She's a Woman. Nie widzę tu większych zmian w stosunku do studyjnego pierwowzoru. Paul znakomicie naśladuje manierę Little Richarda, co tylko działa stymulująco na publiczność, szczególnie w ostatnim akcie piosenki, kiedy daje się ponieść energii i wykrzykuje tytułową frazę. Znakomity wykon.
Dizzy Miss Lizzy natomiast w tej wersji nieco ucierpiała, a konkretniej: z Beatlesów jakby zeszło powietrze. Piosenka wydaje się kompletnie wybrana z energii; riff gitarowy jest zagrany wolniej, całość brzmi ociężale i nawet Lennon wydziera się na zupełnym autopilocie. Rozczarowująco.
Jeśli chodzi o Ticket To Ride to na pewno in plus należy zaliczyć to, że harmonia wokalna Paula jest tu o wiele lepiej słyszalna. To dobrze, bo uważam że to jeden z najlepszych "drugich głosów" McCartneya i fajnie, że został tu dobrze wyeksponowany. Niestety rzuca tu się w uszy to, że Beatlesi nie słyszeli się nawzajem na scenie przez ogłuszającą publiczność. Parę razy ich wokale się minęły, a także nie współbrzmią idealnie. Mimo wszystko słucha się tego przyjemnie.
Mimo kilku wokalnych niedociągnięć w refrenach, uważam że równie dobrze wypada Can't Buy Me Love wyśpiewane w całości przez Paula. McCartney, jak zawsze, kipi energią i dobrze wypada to też na nagraniu. Na minus zapisać należy jednak wymuszone solo gitarowe George'a. Generalnie jednak jest w porządku.
Things We Said Today był od zawsze jednym z moich ulubionych elementów na A Hard Day's Night. Paul spóźnia się nieco z wokalem w pierwszej zwrotce, jednak nie to jest tu najgorsze. W pierwowzorze piosenka ta miała jakiś podskórny niepokój, niepewność. Tutaj jedyna niepewność, jaką słychać, wynika z tego, że Beatlesi nie mają jeszcze tej piosenki ogranej w wystarczającym stopniu. Błędem było grać ją na żywo, bowiem co chwila słychać jak Lennon nie jest pewny, kiedy dokładnie ma wejść z drugim głosem, a Paul śpiewa tekst zupełnie jakby czytał z kartki i nie pamiętał, w jakim tempie ma to wyśpiewywać. Słowem: porażka.
Roll Over Beethoven na szczęście jest już dostatecznie ograny i temu wykonowi ciężko cokolwiek zarzucić. Harrison wykorzystuje swoje 5 minut do ostatka. Znakomite wokale i żywiołowe solo gitarowe sprawiają, że jego jedyne solowe wejście w oryginalnej wersji koncertówki jest godne zapamiętania, a i w kontekście rozszerzonej całości jest jednym z jaśniejszych punktów.
Podobnie porywająco wypada Boys wykonane przez Ringo. Utwór wypada nawet bardziej żywiołowo niż wersja studyjna z Please Please Me
Po zapowiedzi piosenki z "ich pierwszego filmu" wybrzmiewa A Hard Day's Night. Warto dodać, że wybrzmiewa bardzo dobrze. Szczególnie na gruncie wokalnym. Mimo, że całość zagrana jest dość ospale, to chociaż Lennon i McCartney śpiewają prawie tak znakomicie jak na LP. Dzięki temu wynagradza to instrumentalne niedostatki, a piosenka wypada lepiej niż nieźle.
"Kolejna piosenka z kolejnego filmu" to zarazem kolejny otwieracz z filmowego soundtracku. Help! to kolejny średnio ograny przez Beatlesów kawałek, jednak wypada to mimo wszystko nieporównywalnie lepiej od Things We Said Today. Chórki McCartneya i Harrisona są jednak bardzo słabe i brzmią, jakby chłopakom po prostu się nie chciało. Co za tym idzie, ciągną tym w dół Lennona, a także cały kawałek.
All My Loving naprawia jednak niedociągnięcia poprzednika, mimo że sam nie jest ich pozbawiony. McCartney nie wyciąga wyższych nut, ale nadrabia to chociaż zapałem i entuzjazmem, którym zaraża najwidoczniej pozostałych muzyków, dzięki czemu piosenka brzmi dynamicznie i jest zagrana z prawdziwą ikrą.
She Loves You brzmi natomiast, jakby nie śpiewali na koncercie, tylko w sali prób, wygłupiając się i wrzeszcząc do mikrofonu. Lennon śpiewa od niechcenia, a Paul wydziera się, czasem tylko zahaczając o melodię. strasznie okaleczyli ten numer.
Oryginalne wykonanie koncertówki kończy Paul ze swoim coverem Long Tall Sally Little Richarda. I muszę uczciwie przyznać, że jest to jedyna wokaliza na płycie, która naprawdę mnie zachwyca. McCartney brzmi tu rewelacyjnie, wydziera się nie zapominając o melodii i ani na chwilę nie traci tempa, chociaż na moment (tak gdzieś w połowie) łapie zadyszkę. Niemniej wypada to rewelacyjnie i bardzo żywiołowo.
You Can't Do That to jeden z najbardziej zapomnianych utworów Beatlesów. Pochodzi on z LP A Hard Day's Night. Ciężko się dziwić, bo to "po prostu" dobry rockandrollowy kawałek. I, niestety, tak tutaj został odśpiewany. Beatlesi nie poświęcają mu większej uwagi i odśpiewują go jak kolejny numer z setlisty, który trzeba odśpiewać, żeby dobrnąć jakoś do końca.
Całkiem nieźle brzmi też I Want To Hold Your Hand. Czuć tu wprawę w graniu, ale i - niestety - autopilota, co odbija się na żywiołowości tego wykonania. Niby nie ma za co ganić, ale nie ma też za co specjalnie pochwalić, bo prawidłowe odegranie utworu, to już coś, czego od zespołu pokroju The Beatles po prostu się oczekuje, jako rzeczy oczywistej.
Everybody's Trying To Be My Baby zostaje odegrane dość wiernie, a George Harrison po raz kolejny pokazuje klasę jako wokalista. Fakt, że na koncercie nie miał zbyt wiele do zaśpiewania, ale być może właśnie to sprawia, że to o jego piosenkach mamy najlepsze zdanie po wysłuchaniu całości.
Ostatni utwór na rozszerzonym wydaniu koncertówki to Baby's In Black z albumu Beatles For Sale. Niestety wypada on okropnie. Beatlesi fałszują wręcz niemożliwie, a Lennon z McCartneyem mijają się wokalnie właściwie w każdym możliwym momencie. Jaka płyta, takie zakończenie.


O ile uwielbiam The Beatles jako znakomitych twórców, wokalistów i całkiem niezłych muzyków, o tyle album Live At the Hollywood Bowl zdecydowanie mnie rozczarował. Zdaję sobie sprawę, że występ na żywo rządzi się swoimi prawami, jednak tutaj Beatlesi grają bez żadnego zapału, wyraźnie zmęczeni już występami. Być może na żywo brzmiało to lepiej (chociaż wątpię by choćby kilka nut zdołało się przebić przez te wrzaski), jednak na płycie brzmi to okropnie. Piski fanek aż kłują w uszy, a Beatlesi najzwyczajniej w świecie fałszują i stanowczo zbyt często są po prostu pod dźwiękiem. Sory, ale to już nie ten poziom, na którym można sobie pozwolić. Koniec końców uważam, że Live At the Hollywood Bowl to najgorsza płyta sygnowana nazwą The Beatles. Miał być zapis złotych lat energicznych, rockandrollowych wykonów, a wyszedł zapis kryzysu.

Ocena: 3/10

2 komentarze:

  1. Jesteś pewien, że "Things We Said Today" to kawałek z "Help!"? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację. Trochę mnie poniosło. Dzięki za czujność :D

      Usuń

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...