wtorek, 31 marca 2020

"On the Third Day" - Electric Light Orchestra [Recenzja]


Zanim zespół w pełni się ukształtował, nastąpiło jeszcze wiele zamieszania podczas nagrywania następcy ELO 2. W trakcie sesji z grupy odeszli Wilfred Gibson (sprzeczki na tle finansowym), a także Colin Walker (źle znosił długą rozłąkę z rodziną). Jako skrzypek do grupy doszedł jednak Mik Kaminski, a także - pod koniec roku 1973 - wrócił Hugh McDowell (który, mimo że nie wziął udziału w nagraniach, pojawił się na okładce amerykańskiej edycji płyty).
Okładka wydania amerykańskiego
Nagrania do albumu On the Third Day ruszyły krótko po sesji do ELO 2. Tym razem zdecydowano się już na krótsze utwory, jednakże pierwszych kilka utworów ze strony A (w oryginalnym brytyjskim wydaniu - cała strona) układają się w formę suity. Na albumie można usłyszeć zespół zarówno w nowym składzie, jak i w tym, w którym nagrywano ELO 2 (wszakże nagrania ruszyły tuż po nagraniu drugiego albumu, a, wspomnieni wcześniej przeze mnie, muzycy odeszli w trakcie sesji).
Płyta ukazała się w listopadzie 1973 roku i w Wielkiej Brytanii nie była notowana, natomiast w Stanach trafiła na 52. miejsce. Od tego albumu datuje się jednak jeszcze jedna, bardzo istotna sprawa, a mianowicie kwestia nazwy zespołu. Na poprzednich longplayach grupa przedstawiała się jako The Electric Light Orchestra. To właśnie na On the Third Day zrezygnowała z "the" i przyjęła nazwę, jaką zapisała się w annałach muzyki rozrywkowej: Electric Light Orchestra.
Początkowo pierwszym singlem promującym album miał być (dziś już bardzo znany) Showdown. Tak też się stało, jednak prawa do niego miała inna wytwórnia niż ta wydająca album, więc piosenka nie ukazała się na oryginalnym brytyjskim wydaniu. W Stanach Zjednoczonych nie było jednak tego problemu, więc utwór trafił w ostatniej chwili na koniec strony A. Na późniejszych wznowieniach przyjęto już wzorzec amerykański (chociaż okładka pozostała oryginalna, brytyjska), więc i taką wersję zdecydowałem się tu omówić.

Ocean Breakup/King of the Universe to z pewnością bardzo dobre rozpoczęcie longplaya. Od początku mamy potężne uderzenie symfoniką, która jest tu rozbudowana i piękniej zaaranżowana niż na poprzednich dwóch albumach. Pierwsze wejście wokali jest zdecydowanie rozczarowujące słabszą melodią, jednak bardzo melodyjne i delikatne refreny już jak najbardziej trzymają poziom. Potem piosenka leci już bardzo poprawnie, acz nie jest jakąś wielką rewelacją. Po prostu to bardzo zgrabny utwór.

It's all making me ready
It's all doing what you gotta do
I know "A"
I see my life come shine

Golden sunrise
Tragic daydream
I am so afraid

O wiele bardziej przypadł mi do gustu beatlesowski Bluebird is Dead, którego melodia do złudzenia przypomina Jealous Guy Johna Lennona. To bardzo pięknie przyozdobiona smyczkami ballada, która pokazuje, jak wspaniały zmysł do melodii ma Jeff Lynne (oraz - jak wielkim jest fanem The Beatles). Okazało się, jak bardzo podobną melodyką (gdyby ktoś jeszcze miał jakieś wątpliwości po wysłuchaniu tych dwóch utworów) operowali obaj panowie, gdy wiele lat później ujawniono taśmę demo, gdzie John nagrał zarys refrenu do piosenki Free as a Bird, którą później dopracowała pozostała trójka Beatlesów i... sam Jeff. To dopiero nazywa się ironia i, jak widać po Bluebird is Dead, spełnienie marzeń.

Bluebird say it is not so
Please I cannot hear you speak
It must be that you're so tired
In the darkness of the night

Why do they say - Bluebird is dead?
I can still see her, touch her, my Bluebird
The love that she gave, I don't believe
No, no, I don't believe

Bliźniaczo do Bluebird is Dead wypada Oh No Not Susan. To również bardzo delikatna i charakteryzująca się sporym urokiem ballada z piękną beatlesowską melodią (tym bardziej jednak nieco bardziej harrisonową). Niemniej, mimo tego że to drugi raz to samo, to bardzo udany utwór i przyjemnie się tego słucha.

Susan spent the weekend at her stately home
Crying at the lions on the garden wall
And then she'd sigh - sneak away
Look at her style - free the day

Mimo, że Jeff Lynne zrezygnował z nieco bardziej rozbudowanych form na rzecz krótszych, bardziej skondensowanych i wpadających w ucho piosenek, cała strona A On the Third Day pomyślana jest jako jedna suita. Najdobitniej świadczy o tym połączenie bardzo ciekawego, dynamicznego New World Rising z repryzą Ocean Breakdown, czyli motywu, który rozpoczynał longplay. Bardzo udanie kończyło to stronę A w oryginalnym, brytyjskim wydaniu.

Hey there, why don't you join me?
I'll be glad to know you
Take some time-out
Would you like to work or play
Or wander slowly through this bright new day
Everyone laughs, can't believe what's goin' on round here
New world risin', everybody kicked their blues away
Not for today, but evermore

Patrząc na stronę A, można by jednak uznać, że popełniłem błąd. Przecież przed chwilą napisałem, że cała ta strona to mini-suita. Skąd więc po Ocean Breakdown (Reprise) wzięło się tu Showdown? Otóż, w zamyśle Lynne'a ta piosenka w ogóle nie miała znaleźć się na albumie. Ukazała się jako singiel, jednak problemy dotyczące praw wytwórni, nie pozwoliły włączyć jej w skład longplaya. W Stanach nie mieli jednak tego problemu, więc dołączyli ją do płyty; a że akurat na stronie A było jeszcze trochę miejsca, to Showdown wylądowało właśnie tam, i od tej pory to własnie na wersji amerykańskiej wzorowane są wznowienia tego albumu. Powiem tak: bardzo dobrze, że ta piosenka się tu znalazła, bo to naprawdę rewelacyjny utwór, który zostawia daleko za sobą resztę zawartości krążka. To pierwsza tak odważnie chwytliwa, pop rockowa melodia, którą napisał Lynne. Wcześniej były to jedynie nieśmiałe próby, natomiast tutaj mamy już hit pełną gębą od początku do końca, z wpadającymi w ucho rewelacyjnymi refrenami. Piosenka utrzymana jest w średnim tempie, jednak to kawałek rockowy z krwi i kości z rewelacyjnie dodanymi partiami smyczków. Najlepszy dotychczas utwór ELO. Sam Lynne uważa go do dziś za jeden ze swoich lepszych utworów, a pochwalił go nawet nie kto inny, jak John Lennon, twierdząc że tak w latach 70. mogliby brzmieć Beatlesi. Spory komplement, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że Lennon raczej nie miał w zwyczaju chwalić byle czego.

She cried to the southern wind
About a love that was sure to end
Every dream in her heart was gone
Headin' for a showdown
Bad dreamer, what's your name?
Looks like we're ridin' on the same train
Looks as though there'll be more pain
There's gonna be a showdown

And it's rainin' all over the world
It's rainin' all over the world
Tonight, the longest night

Rozpoczynamy stronę B bardzo dobrym utworem instrumentalnym, zatytułowanym Daybreaker. To bardzo dobry, rockowo-symfoniczny numer, który trwa 4 minuty, więc nie ma nawet kiedy zanudzić. Aczkolwiek, pojawia się tu nieco za mało motywów, jak na kompozycję instrumentalną. Nie ma jednak co narzekać, bo jest naprawdę nieźle.
Nie mam jednak żadnych zastrzeżeń do rewelacyjnego, rockowego Ma-Ma-Ma Belle. Wpadający w ucho riff, głośno zaśpiewane zwrotki i jeszcze bardziej wybuchowe refreny. W to wszystko - klasycznie - wpleciono dobre partie smyków. No po prostu rewelacyjny kawałek.

There's one thing that's on my mind
And that's getting hold of you before I serve my time
Gotta keep on with my heavy load 'til I see you come
A strollin' down that open road

You gotta ma-ma-ma belle or I will get you
Don't you know you gotta ma-ma-ma belle, before I get you

Nieco psychodelicznie wypada natomiast Dreaming of 4000, a szczególnie jego początek. Potem robi się już nieco bardziej konwencjonalnie i mało ciekawie. Raz jest szybciej, raz wolniej, ale jakoś mało to angażuje. Generalnie bardzo porządnie napisany i zaaranżowany numer, acz jakoś bez polotu i miejscami nadmiernie udziwniony.

I heard them laugh, I heard them cry
I saw them praying to the sky
I heard the wind howl in the trees
Down there on bended knee
And I see the light
But I know I must be dreaming

Zupełnie niezrozumiałym dla mnie zabiegiem jest umieszczenie na samym końcu In the Hall of the Mountain King z opery Peer Gynt Edvarda Griega. Utwór nie jest zagrany w jakiejś szczególnie intrygującej wersji i sporo mu brakuje do oryginalności, którą objawiała się wersja ELO utworu Roll Over Beethoven. Niepotrzebne zakończenie, które miało zapewne zatuszować brak dostatecznej ilości materiału na krążek. 


On the Third Day to kolejny krok naprzód. Tym razem zespół (choć może powinienem raczej mówić: Lynne) ograniczył granie progresywne na rzecz bardziej dopracowanych piosenek pod względem melodii. Utwory są zwarte, żaden nie trwa więcej niż 6 i pół minuty i parę z  nich jest naprawdę dobrych. Jest ich jednak za mało, by ocenić ten longplay jednoznacznie pozytywnie. Wyróżnić tu bez wątpienia należy Bluebird is Dead, Showdown i Ma-Ma-Ma Belle. Niestety, piosenki nie są jakieś szczególnie zachwycające. Większość niestety nie ma jakieś takiej "iskry bożej", w związku z czym album sprawia bardziej wrażenie rzemiosła, niż prawdziwego muzycznego objawienia. Mimo, że ELO zrobiło spory krok w kierunku własnego, unikalnego brzmienia, to repertuarowo czuć tu spore niedostatki. Szanuję ten krążek ze względu na spory progres formalny, którego tutaj dokonał zespół, jednak nie jest to jeszcze wiekopomne dzieło i wypada o wiele słabiej w porównaniu z ELO 2. Jeśli chodzi o poziom - to zespół cofnął się tu do The Elctric Light Orchestra. Czyli: jest dobrze, ale jeszcze nie BARDZO dobrze.

Ocena: 6/10


On the Third Day: 39:26

1. Ocean Breakup/King of the Universe - 4:07
2. Bluebird is Dead - 4:24
3. Oh No Not Susan - 3:07
4. New World Rising/Ocean Breakdown (Reprsie) - 4:05
5. Showdown - 4:09
6. Daybreaker - 3:51
7. Ma-Ma-Ma Belle - 3:56
8. Dreaming of 4000 - 5:04
9. In the Hall of the Mountain King - 6:37

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...