niedziela, 25 listopada 2018

"Aerosmith" - Aerosmith [Recenzja]



Mało kto wie, że Steven Tyler, oprócz pełnienia funkcji wokalisty, na początku istnienia zespołu był w nim również perkusistą. Grupa została założona przez Joe Perry'ego (gitarzystę) i Toma Hamiltona (basistę) po spotkaniu ze wspomnianym już Tylerem, Rayem Tabano (gitarzysta) oraz z Joeyem Kramerem, który później miał zasiąść za bębnami. Rok później Tabano został zastąpiony przez Brada Whitforda i w takim właśnie składzie Aerosmith gra do dziś.
W 1971 Clive Davis, prezes Columbia Records zobaczył zespół na koncercie; mieszanka bluesa z rockiem, którą prezentowali Aerosmith zrobiła na nim olbrzymie wrażenie. Postanowił więc podpisać z nimi kontrakt i w 1973 na rynku pojawił się debiutancki album grupy, zatytułowany po prostu Aerosmith.

Już w pierwszych taktach otwierającego album utworu Make It słychać ten silny wpływ bluesa. Przez chwilę można nawet odnieść wrażenie, że grają to nie Aerosmith, lecz panowie z The Rolling Stones. I nie chodzi tu nawet o używanie podobnych zagrywek i charakterystyczne brzmienie, ale głównie o to, że Tyler śpiewa tu zupełnie jak Mick Jagger. Typowa dla Keitha Richardsa solówka stanowi punkt kulminacyjny kompozycji, mimo że znajduje się już w jej środku. Jeśli ktoś lubi Stonesów, to przypadnie im do gustu ten utwór, jeśli nie - to i nie ma tu czego szukać. Zespół nie wypracował jeszcze własnego stylu i wciąż poszukuje, co słychać tu  aż za bardzo wyraźnie. Niemniej brzmi to bardziej jak plagiat, niż niewinna inspiracja. Mimo tego jest to jednak przyjemna kompozycja, która całkiem nieźle zapowiada ciąg dalszy longplaya.
Somebody powtarza wady i zalety poprzednika: panowie brzmią zupełnie jak Stonesi i grają tak samo motorycznie i porywająco, jednak nie brzmią jak zespół prezentujący autorski materiał inspirowany idolami z młodości, lecz bardziej jak cover band. Wysoka jakość kompozycji, niska indywidualności, ale generalnie bilans wychodzi raczej na plus. Po tym utworze przychodzi jednak pora na zdecydowanie najbardziej znany kawałek krążka, czyli kawałek Dream On. Wstęp jest zagrany bardziej lirycznie, piękną gitarą Perry'ego. Gdy Steven Tyler zaczyna śpiewać, cieszymy się, że możemy usłyszeć wreszcie jego manierę i jesteśmy nią zachwyceni, bo robi to naprawdę wspaniale. Delikatna zwrotka robi nastrój pod bardziej dramatyczny refren. Utwór ma nietypową budowę, co dodaje mu tylko charakteru, a sama kompozycja jest najlepszym momentem płyty. Warto zwrócić też uwagę na głęboki tekst autorstwa Tylera.

Sing with me, sing for the year
Sing for the laughter, sing for the tears
Sing with me, just for today
Maybe tomorrow, the good Lord will take you away

Wielki utwór, który już na zawsze wszedł do kanonu światowej muzyki.
Zupełnie inny, bardziej bluesowy nastrój przynosi One Way Street, gdzie Tyler pojawia się także w roli instrumentalisty, grając na harmonijce. Śpiewa też bardziej po swojemu, jakby Dream On dodało mu odwagi i postanowił wreszcie pokazać swój styl. Bardzo dobry blues rock, ciekawie prezentujący Aerosmith również jako fanów Led Zeppelin, jednak, faktycznie, jest to tylko inspiracja, a nie jawny plagiat stylu. I bardzo dobrze, gdyż zespół brzmi tu bardzo energetycznie i czuć tu podwyższoną jakość mocniej, niż w przypadku, odtwórczych jednak, dwóch pierwszych numerów. Najlepiej świadczy o tym fakt, iż utwór ten trwa 7 minut, a ani na chwilę nam się nie dłuży i nie mamy świadomości, jak długo już zespół zabawia nas swoim, bądź co bądź, prostym, ale jakże efektywnym, graniem.
Utwór Mama Kin pokazuje z kolei bardziej rockandrollowe oblicze zespołu, a duży kontrast pomiędzy utworami tworzy jednak brzmienie, wbrew pozorom, wciąż bardzo spójne. Piosenka ta ma w sobie wielkie pokłady czystej energii, jednak nie wyróżnia się niczym szczególnym. Fajnie się słucha, można się fajnie przy tym bawić, ale na dłuższą metę raczej do zapomnienia. 
Ciekawym riffem panowie otwierają Write Me a Letter. Jest to prosty blues bez aspiracji na coś więcej, niż bycie jedynie wypełniaczem i w tej roli jest po prostu znakomity; nie do zapamiętania, nie do zwrócenia uwagi, do wlecenia jednym uchem i wylecenia drugim. 
Ciekawiej, jeszcze bardziej bluesowo rozpoczyna się Movin' Out. Zaczyna się bardzo minimalistycznie, ciekawie się rozwija i jest jednym z bardziej wyrazistych momentów płyty. Jest to też jedyny utwór, przy powstawaniu którego pomagał Tylerowi Joe Perry. Słychać to, gdyż gitara gra tu zdecydowanie pierwsze skrzypce, jest wysunięta na pierwszy plan tak bardzo, jak tylko było to możliwe. Ma świetne sola i riffuje aż miło. Dobry, klasyczny blues z dodatkową porcją energii. 
Album kończy cover klasycznego utworu Rufusa Thomasa, Walkin' the Dog. Nie jest on jednak niczym imponującym i zamyka album tak, jak jego większość minęła: bez większego polotu, z energia, ale bez możliwości zapamiętania czegokolwiek na dłużej.

Reasumując, debiut Aerosmitn to album raczej średni. Zespół szuka tu wciąż swojego stylu i momentami wręcz bezwstydnie plagiatuje inspirujące go zespoły. Jest tu dużo dobrego, gitarowego grania, świetny głos Tylera i jeden wielki utwór, jednak co z tego, skoro cała reszta jest tylko na zasadzie "średniawki"?
Taki sobie album. Ani na plus ani na minus. Po prostu na pół plusa, gdyż jednak, mimo wszystko, wspominamy go jako dobre blues rockowe granie, mimo że za cholerę nie potrafimy sobie przypomnieć, co, oprócz Dream On, tak nam się podobało.

Ocena: 5/10



Aerosmith: 35:44

1. Make It - 3:39
2. Somebody - 3:44
3. Dream On - 4:27
4. One Way Street - 7:00
5. Mama Kin - 4:28
6. Write Me a Letter - 4:10
7. Movin' Out - 5:02
8. Walkin' the Dog - 3:12

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...