Pomysłodawcą dla założenia tego zespołu, jego wokalistą, głównym kompozytorem, liderem był jeden człowiek: Ian Fraser Killmister, lepiej znany jednak pod pseudonimem "Lemmy". Przydomek ten przylgnął do niego już w szkole, od znanej frazy "Lemmy a quid till Friday", co na polski może oznaczać w wolnym tłumaczeniu: "Lemmy, pożycz funta do piątku". Wzięło się to stąd, że Killmister miał w zwyczaju pożyczać od wszystkich pieniądze na gry na automatach. Lemmy w pewnym momencie swego nastoletniego życia podjął decyzję o rzuceniu szkoły i wyjeździe w poszukiwaniu pracy; imał się różnych zajęć, a poza nimi, występował także w rozmaitych zespołach.
Rockiem zaczął interesować się już pod koniec lat 60. Jego pierwszym doświadczeniem "scenicznym" była praca technika sceny dla Jimiego Hendrixa. W 1971 roku został basistą w zespole Hawkind, w którym okazjonalnie obejmował także funkcję wokalisty. Podczas trasy w 1975 roku jego zamiłowanie do amfetaminy dało się we znaki pozostałym muzykom, gdy na granicy z Kanadą został zatrzymany przez służbę celną za posiadanie pewnego białego proszku. Nie była to jednak kokaina, jak podejrzewali celnicy, lecz amfetamina, legalna już wówczas w Kanadzie. Wyjaśnienie tej kwestii zajęło parę dni, co niestety poskutkowało odwołaniem najbliższych koncertów, a wściekli muzycy wyrzucili Lemmy'ego z zespołu.
Gdy wrócił do kraju wziął się on za kompletowanie nowej grupy. Lemmy, tuż przed ostatnią trasą z Hawkind, napisał utwór Motörhead (pot. osoba uzależniona od amfetaminy) i tak właśnie nazwał swój nowo-powstały zespół. Postanowił odciąć się od swojej przeszłości i grać prostą muzykę wywodząca się z rock and rolla, którą można podpiąć zarówno pod heavy metal, jak i pod punk.
W 1977 roku ukazał się ich debiutancki album - Motörhead.
Album otwiera utwór-wizytówka zespołu, czyli tytułowa piosenka. Rozpoczyna się mocnym, basowym intro, by przejść po chwili do rozwiązań muzycznych typowych dla punk rocka. Zachrypnięty głos Lemmy'ego świetnie komponuje się z takim czadowym graniem. Ten utwór to właściwie samograj. Świetnie napiera do przodu niepozbawione oryginalności i melodii gitarowe solo, perkusja uderza mocno, ale i z rytmicznym wyczuciem, a bas świetnie trzyma to wszystko w ryzach. Nic dodać, nic ująć: po prostu Motörhead. Najlepszy kawałek albumu. Następny kawałek, Vibrator, posługuje się podobnymi rozwiązaniami kompozycyjnymi, tyle że po każdym refrenie pojawia się ciekawe wyciszenie, a muzyka nie jest już tak czadowa i bezkompromisowa, jak w utworze tytułowym. Nie jest więc aż tak dobrze, ale jednak nie mam większych zastrzeżeń, gdyż to wszystko po prostu się sprawdza. Wiemy już, że Motörhead to zespół, który ma już wyklarowany styl, jednak, w przeciwieństwie do AC/DC nie będzie grać non stop praktycznie tego samego, aż do znużenia. Świetne granie.
Lost Johnny ma bardzo interesujący wstęp, gdyż brzmi bardziej jak zakończenie poprzedniego utworu. Lemmy śpiewa tu z nieco mniejszą chrypką, ale wciąż zadziornie. Przy tej piosence zdajemy sobie sprawę, że Motorhead posiadł bardzo rzadką zdolność zespołów metalowych, czy też punkowych, a mianowicie: czegokolwiek by nie grał, wpada to w ucho. Może po zakończeniu albumu mamy problem z przypomnieniem sobie danego utworu, jednakże to wszystko po prostu dobrze gra podczas słuchania na bieżąco. Nie mamy wrażenia, że słuchamy non stop tego samego kawałka. Każdy, mimo że oparty na tym samym schemacie, czymś się wyróżnia. Za to należą się słowa uznania, gdyż jest to rzadka umiejętność zespołów grających muzykę tego typu. Ale wracając do Lost Johnny, mogę o nim powiedzieć po prostu, że to kolejny dobry kawałek. Takie samo uzasadnienie jak w poprzednich utworach. Trzeci raz to samo i trzeci raz tak samo dobrze.
Iron Horse/Born To Loose to połączone ze sobą dwie kompozycje, na co właściwie wskazuje już sam tytuł, jednak brzmi to tak spójnie, że praktycznie nie zauważamy tego, że powstały jako dwa osobne byty. Born To Loose jest fragmentem instrumentalnym wplecionym w Iron Horse tak, że razem tworzą one dość rozbudowany - choć absolutnie nie progresywny - utwór. Tak jak poprzednimi razy: wszystko gra.
White Line Fever to jeden z najbardziej dynamicznych kawałków na płycie. Lemmy świetnie się wydziera (a przynajmniej próbuje), jednak niestety na tym kończą się zalety tego najgorszego na płycie utworu. Kompozycja praktycznie nie ma melodii a i nie jest zbudowana według jakiegoś niezłego pomysłu. Ciężko tu się odnaleźć, gdyż wszystko tu jest jakieś takie nieuporządkowane, ale w ten najgorszy, niechlujny sposób. Być może taki właśnie ten utwór miał być z założenia, jednak do mnie to nie przemawia, a wręcz odpycha. Lepszy poziom już prezentuje Keep Us On the Road z bardziej wyrazistym, nieco cięższym, riffem i melodią, która wybija się z tego nad wyraz równego peletonu. Na szczęście nie jest to kolejna wtopa, chociaż do miana pamiętnego sukcesu też bym tego nie zaliczył. Ciekawiej robi się jednak w połowie, gdzie następuje zwolnienie i riff basowy dopiero po chwili przyspiesza, jednak perkusja i gitara nie podążają za nim od razu; dają mu trochę pograć i dopiero po chwili się przyłączają i utwór wraca na poprzednio obrane tory.
Napisany jeszcze w czasach Hawkind (podobnie jak Motorhead oraz Lost Johnny), The Watcher, prezentuje wyższy poziom niż poprzednicy. Znakomity, motoryczny riff napędza całą kompozycję, która wyróżnia się na tle albumu świetną energią i melodyjnością (jak na Motorhead, oczywiście). Po prostu czad i nic więcej nie trzeba dodawać. Piosenka sama się broni.
Płytę zamyka cover Tiny'ego Bradshawa, This Train Kept A-Rollin' i ciężko rozpoznać, że nie jest to kolejny utwór napisany przez zespół, gdyż zagrany jest zupełnie tak, jakby wyszedł spod ich ręki, za co wielkie brawa dla Motorhead za dobór utworu i takie go przearanżowanie. Płytę kończą tak samo, jak grali nam przez pół godziny: z wykopem, prostotą i czystą, rockandrollową energią.
Motorhead tą płytą zademonstrowali światu większość chwytów, które mieli stosować już przez większość swojej kariery. Ten album zdefiniował też jasno ich muzyczną wrażliwość i aspirację. Ich muzykę ciężko pomylić z kimś innym, a mało którym muzykom udaje się tak jasno określić swój własny, indywidualny styl już na debiucie, za co należą się brawa zespołowi. Oczywiście nie obyło się bez wpadek, a także pułapki jednowymiarowego brzmienia albumu, jednak, suma summarum, płyta jest bardzo dobra, energiczna i prosta, czyli spełnia wszystkie wymogi, jakie możemy stawiać zespołowi grającemu mieszankę rock and rolla, punk rocka i heavy metalu. Bardzo dobra płyta. Nie najlepsza, nie najgorsza, ale warta wysłuchania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz