czwartek, 29 listopada 2018

"Anthem of the Peacful Army" - Greta Van Fleet [Recenzja]


Zespół, zaraz po debiucie dwóch EP-ek, na muzycznym krajobrazie współczesnej sceny rockowej zyskał pewną sławę i obrósł pewnego rodzaju kultem, jako "spadkobiercy klasycznego rocka". Oczywiście natychmiast pojawiła się też cała masa przeciwników, twierdzących że jest to jedynie "nędzna imitacja Led Zeppelin, żerująca na tym, co ktoś wymyślił już 50 lat temu". Osobiście skłaniam się jednak ku tym pierwszym. Nie uważam ich ani za objawienie, ani za imitatorów. I choć - faktycznie - skojarzenia z Led Zeppelin są nieodzowne, nie przeszkadza mi to sądzić, że są oni pewnym powiewem świeżości wybijającym się z tej papki, którą serwuje nam obecna, nowa scena rockowa (nie tyczy się to oczywiście jej dinozaurów, takich jak Paul McCartney, The Rolling Stones czy też Robert Plant).
W 2017 roku wydali aż dwie EP-ki (fakt, że ta druga, From The Fires była produktem składającym się z dwóch coverów i sześciu kawałków autorskich, z czego 4 wydano już na poprzedniej, Black Smoke Rising), więc zaczęły pojawiać się głosy, że przyszła już chyba pora na pierwszy w pełni autorski longplay. 
Początkowo muzycy chcieli, by nagrania powstały szybko, a utworami miały być numery, które zespół napisał już w ciągu 5 lat swojego istnienia. Po wejściu do studia uznali jednak, że mogą nagrać nowe, lepsze kawałki w ciągu dwóch tygodni zarezerwowanych dla nich, na nagrania. Około 75% albumu powstało w studio, natomiast reszta powstała w chatce, w środku lasu Chattanooga w Tennessee. Członkowie zespołu mieli potem przyznać, że kilkakrotnie zdarzyło im się słyszeć za sobą tajemnicze kroki, podczas gdy nikogo poza nimi nie było w pomieszczeniu. Greta Van Fleet chciała, by brzmienie utworów było jak najbardziej naturalne, więc nagrywali jak najbardziej otoczeni przyrodą.
Tytuł albumu pochodzi z poematu Josha, który napisał w autobusie; gdy bez przerwy zasypiał i z powrotem się budził, wpadły mu do głowy i od razu je spisał. Joshua Kiszka twierdzi, że jest to album koncepcyjny, a porusza on tematy ekologiczne, a także sprawy tak bliskie ludziom, jak "nienawiść, chciwość i zło".
A zatem, przed nami pełnoprawny debiut grupy Greta Van Fleet: Anthem of the Peacful Army.

Z ciszy wyłania się powoli delikatny motyw smyczkowy, a po chwili dołącza do niego śpiew Josha. Nie przedstawia nam się on jednak najlepiej na początek, gdyż przez parę chwil mamy złudzenie, że śpiewa tu kobieta. Robertowi Plantowi zdarzało się często wchodzić w bardzo wysokie rejestry, jednak nigdy nie tracił on swojej męskiej barwy, co dzieje się, niestety, właśnie w przypadku Josha. Myślę jednak, że to nie wina jego samego - przynajmniej nie bezpośrednio - lecz produkcji, gdyż wokal brzmi na zbytnio wygładzony, co na płytach rockowych nie powinno się raczej zdarzać, gdyż mocno obniża poziom drapieżności. Na szczęście po chwili już się przyzwyczajamy i możemy cieszyć się patetycznym, lecz jak najbardziej udanym utworem Age of Man. Ciekawostką jest, że w tekście pojawia się fragment tekstu utworu Immigrant Song z repertuaru... Led Zeppelin! Chodzi konkretnie o wers "lands of ice and snow". Spytany o to Kiszka powiedział, że "jest to pewnego rodzaju mrugnięcie okiem". Sam utwór jest na naprawdę wysokim poziomie muzycznym i prezentuje się o wiele lepiej, niż 3/4 utworów z EP-ki From the Fires, którą bardzo cenię. Niech najlepszą rekomendacją dla tego utworu będzie to, że podczas słuchania go praktycznie przez całą jego długość miałem autentyczne, nieschodzące aż po ostatnie nuty, ciarki. Świetny numer.
Po tym patetycznym wstępie Greta Van Fleet uderza w nas czadowym The Cold Wind. Refren jest może trochę koślawy, jednak zwrotki i świetny riff Jake'a nadrabiają to w naprawdę rewelacyjny sposób. Jest to proste granie, jednak nie prostackie, a między tymi dwoma pojęciami jest naprawdę bardzo cienka granica. Tu jednak zespół jej nie przekracza. Trzyma poziom.
Singlowy When the Curtain Falls po prostu musiał być wybrany do reprezentowania tego zestawu. Jest to po prostu esencja twórczości Grety Van Fleet. Wyrazisty riff, krzykliwy i wysoki głos Josha, a poza tym bezbłędna sekcja rytmiczna. Swoje robi też ciekawe zwolnienie w połowie utworu, które pokazuje też, że zespół nie gra tylko jednowymiarowego, prostego hard rocka. Oczywiście po chwili wszystko wraca na swoje tory, jednak to krótkie wyciszenie dobrze nam robi, gdyż część ta wydaje się jeszcze bardziej czadowa i energetyczna. To po prostu musiał być singiel i dobrze, że się nim stał. 
Po takich dwóch ostrych strzałach przyda się nieco złapać oddech, dlatego zespół serwuje nam balladę, Watching Over. Na uwagę zasługują tu świetne wokalizy i niespodziewane dociążenie w refrenie, które znakomicie wybija nas z pantałyku. Po chwili znowu część balladowa i znowu dociążenie. Najlepszy popis wokalny Josha na albumie. W ciężkie klimaty wkraczamy też za sprawą Lover, Leaver (Taker, Believer), który jest wręcz bezczelnie rockowo-bluesowy. Aż głowa sama chodzi. Po zniewalającej, krótkiej kanonadzie bębnów, utwór niezauważalnie, na chwilę przyspiesza, co jest jego momentem kulminacyjnym. Nie ma co tu dużo pisać, po prostu najlepszy kawałek albumu. Aż szkoda, że trwa tak krótko.
You're The One to kolejna ballada, jednak tym razem panowie zepsuli ją potwornie słodkim refrenem, od którego aż kręci się w głowie. Zapewne niejedna niewiasta do niego zapłacze, jednak po prostu takie coś nie przystoi hardrockowej grupie. Fakt, że po takim killerze jak Lover, Leaver każdy utwór jest spisany na porażkę, ale to co Greta Van Fleet zrobiła tutaj, to po prostu szczyt kiczu, jakby po flircie z latami 70. postanowili udać się w krótką podróż do lat 80. W dodatku rozwlekli to do czterech i pół minuty. Nie pomaga tu nawet "bonhamowska" perkusja i wrzask Josha; ten utwór jest po prostu zły, a jego wyrzucenie tylko przysłużyłoby się longplayowi.
The New Day naprawia na szczęście wady poprzednika i udowadnia, że da się zrobić dobrą balladę z wyczuciem i ze smakiem. Gitara akustyczna wygrywa prosty rytm, a refren brzmi tu o wiele ciekawiej. Nieporównywalnie lepszy kawałek i naprawdę dobra ballada. Po dwóch balladach przychodzi jednak czas na przyspieszenie i zespół robi to w Mountain of the Sun. Jest to jednak zbyt popowe granie. Rozczarowuje, chociaż nie jest to - na szczęście - poziom You're The One. Po prostu tutaj panowie poszli już na łatwiznę i zagrali jedną, wielką sztampę. Bez zaskoczeń, bez rewelacji, zbyt przewidywalnie, zbyt jednowymiarowo. Gdyby był to debiutancki singiel jakiegoś nowego zespołu, może dalibyśmy się nagrać, ale w przypadku Grety wiemy, że najzwyczajniej w świecie po prostu stać ich na więcej. 
Ciekawiej rozpoczyna się za to Brave New World i jest to już wzrost formy. Na szczęście tutaj zespół się postarał i stworzył najprawdziwszy rockowy kawałek w bluesowym stylu. Brzmi to naprawdę dobrze i ciężko, co tylko służy temu utworowi. Ciekawe części instrumentalne wprowadzają nastrój tajemnicy i otaczają nas mroczną atmosferą, a cały kawałek to po prostu Greta Van Fleet w swojej najlepszej autorskiej formie. Aż żal tylko bierze, że zespół, który umie tworzyć takie numery, umieścił na swojej płycie takie 2 knoty w postaci You're The One i Mountain of the Sun. Aż nie wiadomo, co o tym myśleć.
Płyta kończy się akustycznym kawałkiem Anthem, który bardzo przyjemnie zamyka album i właściwie to wszystko, co można o nim powiedzieć. Uwagę zwraca poetycki tekst Josha. Utwór udowadnia, że z minimum środków da się osiągnąć kapitalny kawałek, jeśli tylko ma się dobre chęci (i niezłą ekipę songwriterów).


Do połowy, a więc utworu Lover, Leaver (Taker, Believer) płyta trzyma się na bardzo wysokim poziomie, który jednak po chwili spada i dopiero pod koniec zostaje nieco podreperowany, jednak te 2 niewypały psują jednak ogólny wydźwięk albumu. Nie nazwałbym go również, wbrew słowom Josha, albumem koncepcyjnym, gdyż ta trochę tu kuleje, a teksty właściwie nic ze sobą nie łączy (ale to też nic złego, za album koncepcyjny nie uważam też Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band The Beatles, gdzie cała koncepcja rozłazi się już po drugim utworze, a jest to jeden z moich "Top Albumów Wszech Czasów). Faktycznie, album porusza tematy wspomniane przez Josha, jednak, jak dla mnie, nie czyni to go od razu albumem koncepcyjnym. 
Greta Van Fleet zaprezentowała bardzo nierówny, a ponadto fatalnie, popowo wyprodukowaną płytę, gdzie wszystko jest wygładzone do granic możliwości. Po EP-kach spodziewałem się więcej. Dostałem album niezły, choć mógłby być lepszy.


Ocena: 6/10





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...