niedziela, 23 grudnia 2018

"The Jazz Soul of Little Stevie" - Stevie Wonder [Recenzja]


Stevie Wonder urodził się 13 maja 1950 roku jako Stevland Hardaway Morris. Urodził się niestety jako wcześniak, a nadmiar tlenu w inkubatorze spowodował, że stracił wzrok. Był trzecim z szóstki dzieci Calvina Judkinsa i Luli Mae Hardway (z którą miał potem napisać m.in. I Was Made To Love Her i Signed, Sealed, Delivered, I'm Yours). Gdy miał 4 lata, jego rodzice rozwiedli się, a matka zabrała go i resztę dzieci do Detroit, gdzie też Stevie śpiewał w chórze w kościele baptystów. Bardzo wcześnie zaczął przejawiać smykałkę do muzyki, dzięki swoim wyczulonym zmysłom. Przed wydaniem pierwszej płyty (a więc, kiedy miał 12 lat) umiał już grać na fortepianie, harmonijce ustnej i perkusji. Razem ze swoim kolegą stworzyli duet twórczy i nazwali się Stevie and John. Występowali raczej na ulicach, a okazjonalnie na dancingach i przyjęciach.
Gdy Stevie Wonder miał 11 lat, podarował swoją pierwszą kompozycję, Lonely Boy, Ronnie'mu White'owi z zespołu The Miracles. White, zachwycony talentem chłopca, zabrał go i jego matkę do siedziby wytwórni Motown, gdzie przedstawił ich legendarnemu Berry'emu Gordy'emu. Jak nietrudno przewidzieć, podpisali pięcioletni kontrakt. Jeszcze przed zaśpiewaniem czegokolwiek przez Stevie'go, przyszły producent jego nagrań, Clarence Paul, nazwał go Little Stevie Wonder.
W ciągu roku Clarence Paul i Stevie Wonder pracowali nad dwoma albumami jednocześnie. Jako pierwszy nagrany został Tribute To Uncle Ray, ale wytwórnia zdecydowała, że najpierw wydany zostanie The Jazz Soul of Little Stevie. Ten instrumentalny album zawiera w większości kompozycje Paula, z czego tylko dwie napisał wraz z Wonderem. Płyta ta miała pokazać światu wszechstronność muzyczną Steviego i ukazać im nowy muzyczny dar z niebios. 

Płyta rozpoczyna się utworem Fingertips, który w wykonaniu live przez Steviego miał się stać niebawem jego pierwszym hitem. Póki co mamy tu jednak instrumentalną wersję, która może nie poraża energią i dynamizmem, ale jednak kryje się tu jakieś podskórne szaleństwo. Wonder gra tutaj na - słabo niestety słyszalnych w nawale aranżacyjnym - bongosach, a szkoda bo idzie mu bardzo dobrze. Słyszymy jednak, jak bardzo niedopracowane jest to nagranie. Nie tłumaczy tego rok wydania, gdyż nagrania, dajmy na to, Boba Dylana z tego samego czasu brzmiały o wiele lepiej. Najbardziej karygodnym dźwiękiem tutaj jest... wyraźnie słyszalne nabieranie oddechu przez flecistę. Mimo jednak, że całość brzmi jak bootleg, utwór jest całkiem niezły, choć - nie ma się co oszukiwać - nie zachwyca.


I know? Yeah
Everybody had a good time
So if you want me to
If you want me to
I'm gonna swing the song, yeah
Just one more time when I come by


O wiele bardziej jazzowo brzmi The Square, gdzie Stevie Wonder sięga po raz pierwszy po instrument, z którego brzmieniem ma być już najbardziej kojarzony, czyli po harmonijkę. Utwór brzmi jakby pochodził z knajp Nowego Orleanu, gdy jazz dopiero zaczynał podbijać świat. Mamy tu wszystko, co z tym gatunkiem może się nam kojarzyć: wyraziste trąbki, często zmieniająca rytm perkusja i nietypowe zestawienia akordów. Harmonijka Wondera nadaje jednak całości bardziej bluesowego zabarwienia. Dobry kawałek, lepszy niż poprzedni.
W Soul Bongo Stevie ponownie powraca grając na bongosach. Jest to już utwór o wiele bardziej żywiołowy. Instrument Wondera jest tu wysunięty na pierwszy plan znacznie bardziej niż w Fingertips. Dobrze, że jest krótki, bo szybko wyczerpałby swoją formułę. Prawdziwa popisówka Stevie'go jednak nadchodzi, gdyż w Manhattan At Six gra on na perkusji. Ale jak on to robi! Uderza w bębny finezyjnie i rytmicznie. Fakt, że później ich dźwięk zostaje nieco przytłumiony przez pozostałe instrumenty, co trochę mi się gryzie z ideą albumu; czyż nie miał on właśnie zaprezentować światu nowego muzyka a nie kolejne kompozycje Clarence'a Paula i Henry'ego Cosby'ego? A tu akurat na złość bongosy są najbardziej słyszalne z całego instrumentarium, mimo że Wonder na nich nie gra w tym numerze.
Stevie z harmonijką powraca w Paulsby (czy znając nazwiska autorów trzeba wyjaśniać entymologię tego tytułu?), jednak tym razem nie ogranicza się on tylko do jednego instrumentu, gdyż serwuje nam też wysmakowane solo na organach. Kompozycję tę charakteryzują 3 słowa: prosta, łatwa i przyjemna. Bo taka właśnie jest. Bardzo łatwo przyswajalna i niezawadzająca, nie można zaprzeczyć. Do  tego trwa dość krótko, więc nie ma kiedy nam się znudzić. 
Liryczniej robi się w Some Other Time, gdzie Stevie gra przepiękny motyw na harmonijce. Po prostu najlepszy moment albumu. Trwa nieco ponad 5 minut, jednak absolutnie to tu nie wadzi. Melodia jest relaksująca, a harmonijka gra tu iście lirycznie. Coś pięknego. Bardzo interesujący jest też delikatny zryw na dzwonkach wygrywany w połowie utworu. Some Other Time może nie pomaga płycie stać się czymś godnym uwagi, ale nieco podnosi jego poziom. 
Po chwili przychodzi czas na pierwszą wspólną kompozycję Paula i Wondera, czyli Wondering. I jest to kolejny utwór godny zapamiętania. Paul wprowadził tu swoje trąbki i odrobinę jazzu, a - grający ponownie na organach - Stevie serwuje nam zajawkę tego soczystego funku, z którego będzie tak bardzo korzystał w późniejszych latach swojej kariery. Kolejny wspólny utwór tego duetu to Session Number 112. Nie jest on jednak tak interesujący, jak poprzednik, a po prostu zwyczajny, utrzymany w konwencji reszty płyty (niestety). Stevie, podobnie jak w Paulsby gra tu na dwóch instrumentach: harmonijce i pianinie. Harmonijka jak zwykle jest mistrzowska, a pianino wtrąca co jakiś czas swoje parę dźwięków, po czym ponownie spychane jest na dalszy plan. Szkoda, bo Wonder wygrywa na nim naprawdę ciekawe akordy. Nieco zmarnowany potencjał. Tylko typowo bluesowe zakończenie jest ciekawsze, a reszta... nudy.
Swój utwór postanowił dodać także Berry Gordy Jr., czyli legendarny producent, autor wielu utworów i, przede wszystkim, założyciel wytwórni Motown Records, która wylansowała takie gwiazdy jak Diana Ross, Marvin Gaye, Smokey Robinson, The Jackson 5 i właśnie Stevie Wonder. Utwór Bam niegodny jest jednak jego nazwiska, gdyż nie prezentuje ze sobą nic specjalnego.


"Nic specjalnego". Tak też można podsumować ten longplay. Miał być on naładowany energicznymi standardami jazzowo-funkowymi. Nie wyszło. Miał pokazać światu kunszt i muzyczną wszechstronność Steviego Wondera. Przez złą produkcję - nie wyszło. Ten album ma jedynie 3 naprawdę warte uwagi utwory, ale na tym lista jego zalet się kończy. No, trzeba też oczywiście wspomnieć o naprawdę dobrej grze Wondera na każdym instrumencie, jaki tylko dostał, ale co z tego, skoro, poza harmonijką, ciężko je w ogóle wysłyszeć? Płyta tylko dla najzagorzalszych fanów Steviego, którzy i tak przesłuchają wszystkiego, w czym ich idol maczał palce. Reszcie - odradzam.

Ocena: 2/10



The Jazz Soul of Little Stevie: 29:51

1. Fingertips - 3:00
2. The Square - 3:03
3. Soul Bongo - 2:20
4. Manhattan at Six - 3:47
5. Paulsby - 2:47
6. Some Other Time - 5:11
7. Wondering - 2:51
8. Session Number 112 - 3:18
9. Bam - 3:34

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...