niedziela, 23 grudnia 2018

"17-11-70" - Elton John [Recenzja]


Nietrudno domyślić się daty nagrania tego albumu. 17 listopada 1970 roku Elton John zagrał koncert transmitowany na żywo przez radio i na tym historia tego nagrania miała się skończyć. Ten koncert nigdy nie miał ukazać się jako album. Wśród fanów obrósł on jednak bardzo szybko legendą i zaczęli go przegrywać sobie na tzw. bootlegach. Producent Eltona, Gus Dudgeon, wpadł więc na pomysł, by wydać go oficjalnie. Przedstawił tę ideę wytwórni, która z chęcią na to przystała i tak oto został wydany pierwszy album koncertowy w karierze Johna. Album ten wskoczył niemal natychmiast na listę Top 100, czego Elton dokonał jako pierwszy artysta od czasów Beatlesów.
Elton John, w chwili nagrania koncertu mógł pochwalić się już trzema longplayami (w tym dwoma wydanymi w Stanach Zjednoczonych) i jedną ścieżką dźwiękową do filmu Friends. Miał już więc czym się pochwalić, a mimo to, dobór utworów na koncert zaskakuje, gdyż Elton pokusił się nawet o scoverowanie paru piosenek. Sam Elton tę właśnie płytę zalicza w poczet swoich ulubionych własnych dokonań i uznaje ją za swój najlepszy album koncertowy. Oficjalnie koncert trwał ponad 80 minut, na pierwszym wydaniu ukazało się jednak jedynie 6 utworów, do których dopiero na wznowieniu CD w 1995 roku dodano jeszcze Amoreena z płyty Tumbleweed Connection. 22 kwietnia 2017 roku ukazało się także wydawnictwo zatytułowane 17-11-70+ zawierające wszystkie piosenki zarejestrowane podczas tamtego koncertu. Ja jednak skupię się na wydaniu oficjalnym, czyli tym składającym się z siedmiu utworów z 1995 roku.
Skład muzyków biorących udział w tym koncercie był skromny. Dee Murray na basie, Nigel Olsson na perkusji i oczywiście Elton John przy fortepianie. Całość wypada więc dość kameralnie, ale takie właśnie było założenie: minimum środków, maksimum efektów. Według Dave'a Hermana, który prowadził tamten koncert, Elton grał tak agresywnie, zapamiętale i intensywnie, że po koncercie trzeba było ścierać krew z klawiszy fortepianu, gdyż podczas jednej z solówek rozciął sobie kilka palców.

Wita nas głos wspomnianego Hermana, który informuje nas, że w studio, w roli publiczności, jest około 100-120 osób. Szybka zapowiedź Eltona i rozbrzmiewa już pierwszy utwór, czyli Bad Side of the Moon. Utwór ten nie ukazał się na żadnym regularnym albumie Eltona. Pełnił funkcję strony B singla Border Song z albumu Elton John. Jego studyjna wersja ukazała się dopiero jako bonus przy wznowieniu wspomnianej płyty. Na pierwszy rzut ucha słychać już, jak bardzo żywiołowo brzmi tu Elton z zespołem i ile serca wkłada w występ; śpiewa z wielką pasją. Po chwili następuje chwilowe zwolnienie, gdzie John śpiewa delikatniej, by po chwili wrócić do poprzedniej ekspresji. Świetnie słychać znakomite zgranie muzyków. Elton serwuje nam na otwarcie prawdziwy killer.
Po chwili przechodzimy do najbardziej docenianego i ambitnego utworu z Tumbleweed Connection, czyli słynnego już Amoreena. Utwór brzmi bardzo podobnie, jak w wersji studyjnej, więc nie ma sensu, bym poświęcał mu tu więcej miejsca. Zagrane po prostu bardzo profesjonalnie i z odpowiednią dozą emocji, jak to zwykle u Eltona. O wiele żywiołowiej i lepiej niż w studyjnej wersji wypada Take Me To The Pilot. Fortepian Johna dodaje jego wokalom więcej dynamiki, a i refren brzmi o wiele wyraziściej niż na Elton John. Różnicę najlepiej słychać w przejściach między refrenem a zwrotką, kiedy to Elton uderza w klawisze z prędkością karabinu maszynowego. Utwór jest też ciekawiej rozwinięty i pod koniec pojawią się ciekawe improwizacje fortepianowe. Elton udowodnił, że nawet z największej petardy potrafi wycisnąć jeszcze więcej energii. Świetny wykon!
Przychodzi jednak chwila na wyciszenie, gdyż John i jego ekipa proponują nam Sixty Years On. Mamy jednak wątpliwości. Jak można zagrać ten kawałek i w pełni oddać jego piękno bez tej cudownej, barokowej oprawy? Otóż można, i to jak! Elton stopniuje tu napięcie jeszcze lepiej niż w wersji studyjnej, mimo mniejszej ilości środków, którymi może operować. Delikatnie pulsujący bas i precyzyjna perkusja robią świetne tło dla tego utworu. Właśnie, "tło", bo prym wiedzie tu fortepian. Nie wokal Eltona, nie jego żywiołowe wykonanie i zdzieranie głosu, ale właśnie fortepian, na którym John gra z istną maesterią. 
Pierwsze większe zaskoczenie na polu setlisty to cover jednego z największych przebojów zespołu The Rolling Stones, Honky Tonk Women. Najpierw Elton wraz z Dee i Nigelem śpiewają "She's a honky tonk woman, gimme, gimme, gimme the honky tonk blues". Następnie proponują nam wersję jeszcze lepszą niż oryginał, gdyż Elton dodaje tu o wiele więcej kroczącego bluesa i świetną, melodyjną solówkę fortepianową. Śpiewa tu z prawdziwą pasją i dodał więcej życia w ten numer. Stonesi wykonują to niechlujnie, bo taki też mają styl i w ich konwencji brzmi to bardzo dobrze. Jednak u Eltona ten utwór zabrzmiał po prostu wybitnie. Szczególnie niespodziewane przyspieszenie pod koniec kawałka i zabawne zakończenie wokalne dodają utworowi charakterystycznego sznytu, który jest tak typowy dla stylu Johna.
Elton jednak zdecydował się promować także swój najnowszy wówczas album, czyli sountrack Friends, grając najbardziej melodyjny i przebojowy z niego utwór, a więc Can I Put You On? Piosenka wypada jeszcze lepiej niż na swojej studyjnej wersji. Głos Eltona delikatnie załamuje się w pewnym momencie, lecz John nic nie daje po sobie poznać i dodaje w zamian za to jeszcze bardziej do pieca. Kolejny sztos albumu.
Jest tu jednak rzecz absolutnie genialna. To kończący album utwór Burn Down the Mission. Elton jednak zafundował nam tu porcję niespodzianek, o których za chwilę. Wspomniany kawałek to mój ulubiony fragment płyty Tumbleweed Connection. Po latach Elton przypomniał sobie o nim i zaczął coraz częściej do niego wracać, włączając go nawet w część setlisty trasy Farewell Yellow Brick Road, wieńczącej jego karierę. Wokale Eltona brzmią tutaj zdecydowanie lepiej niż w wersji studyjnej. Wstawka fortepianowa między refrenem a zwrotką brzmi tu jeszcze bardziej dynamicznie i melodyjnie. John uderza w fortepian tak mocno, że można mieć obawy czy nie rozstroi zaraz tego instrumentu. Utwór jednak, w miejscu gdzie powinien się skończyć, jeszcze bardziej przyspiesza. Po chwili muzyka przygasa i towarzyszy nam tylko Elton grający na klawiszach skoczną i wesołą melodyjkę. Zaraz jednak perkusja narasta, a John ponownie zaczyna uderzać w fortepian jak oszalały. Następnie można jednak usłyszeć, jak Elton zaczyna śpiewać utwór My Baby Left Me, pochodzący z 1950 roku, a wykonywany także m.in. przez Elvisa Presleya. Zaraz Elton zachęca do klaskania, co też publiczność robi z wielką chęcią. Teraz towarzyszy nam przez kilka chwil tylko perkusja, bas i ponad 100 klaszczących rąk. Bez obaw, fortepian jednak po chwili wraca wygrywając kolejne melodyjne solówki. Muzyka po chwili prawie zupełnie zanika, gdy nagle Elton wyśpiewuje "Jojo was a man who thought he was a loner, but he was another man" z ponadczasowego Get Back Beatlesów. Nie przebija może wersji oryginalnej, ale dodaje tej piosence odmiennego charakteru, sprawiając że utwór stał się zupełnie inną piosenką; dodaje mu odrobinę bluesowego zacięcia. Elton zaraz jednak dziękuję publiczności i życzy im wszystkiego dobrego. Na sekundę zapada cisza, po czym John odlicza do trzech i ponownie wraca z rozpędzonym motywem sprzed My Baby Left Me. Kończy krótką wokalną improwizacją, która powoduje napad histerii wśród publiczności i... koniec. Tym genialnym sztosem Elton zakończył ten wspaniały album.


Elton John był jeszcze przed swoją ogólnoświatową megakarierą, gdy nagrywał ten album. Łatwo jednak zrozumieć fenomen, którym się okazał, gdy udało mu się przebić do ogólnej muzycznej świadomości całego świata. Jak się okazuje, trzech muzyków w zupełności wystarczy, by zapewnić nam 50 minut niezwykle żywiołowej i pełnej niespodzianek muzyki. Ten koncert to absolutnie najwyższa światowa liga i, mimo że publiczność wtedy Elton miał raczej kameralną, nie przeszkodziło mu to dać z siebie absolutnie wszystkiego. Gra tu z prawdziwą pasją i zdziera gardło, jak tylko potrafi. 17-11-70 to po prostu jeden z najlepszych albumów Eltona i jeden z najwspanialszych albumów koncertowych, jakich kiedykolwiek miałem przyjemność wysłuchać.

Ocena: 10/10


17-11-70: 48:25

1. Bad Side of the Moon- 4:57
2. Amoreena - 4:54
3. Take Me to the Pilot - 5:55
4. Sixty Years On - 7:22
5. Honky Tonk Women - 4:07
6. Can I Put You On - 6:38
7. Burn Down the Mission/My Baby Left Me/Get Back  - 18:27

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...