Na samym początku było ich trzech; w 1980 roku Vince Clarke na gitarze i wokalu, Martin Gore na klawiszach i Andrew Fletcher na basie założyli grupę Composition of Sound. By zarobić jednak na syntezatory, Gore i Fletcher oprócz gry w zespole musieli także pracować (jeden w banku, drugi w ubezpieczeniach). W tym samym roku Clarke przypadkiem trafił na występ Dave Gahana, któremu złożył propozycję gry w grupie. Gahan się zgodził i wspólnie zmienili nazwę zespołu na Depeche Mode.
Dzięki występowi w Canning Town zwrócili na siebie uwagę założyciela Mute Records, dla którego nagrali kilka singli, a pod koniec 1981 roku wydali swój debiutancki album, Speak & Spell, który zebrał mieszance recenzje, a sam zespół został zaszufladkowany, jako zespół nurtu new romantic, mimo że muzycy dość mocno zaprzeczali takiemu kwalifikowaniu ich muzyki. Clarke'owi nie podobał się kierunek, w którym podążał muzycznie zespół, więc pod koniec tego samego roku odszedł z grupy, a jego miejsce zajął Alan Wilder.
Otwierającą płytę kompozycję New Life rozpoczynają typowo "ejtisowe" syntezatory. Dopiero po chwili pojawia się charakterystyczny, lekko zblazowany głos Gahana, który nadaje kompozycji nonszalancji. Utwór może nie wyróżnia się niczym szczególnym, jednak wiemy dzięki niemu dość jasno, w jaką stronę zespół zdecydował się podążać. Bardzo przyjemny, niezobowiązujący kawałek, który potrafi wprawić w dobry nastrój. Tytuł następującego po nim I Sometimes Wish I Was Dead sugeruje dźwięki nieco mroczniejsze, cięższe, jednak nic bardziej mylnego; jest to raczej kolejna wesoła kompozycja z riffem syntezatorowym, który długo potrafi jeszcze za nami chodzić. Podobnie jak poprzednia piosenka: rzecz dobra, lecz nic ambitniejszego. Po prostu utwór, którego można by oczekiwać po zespole z lat 80.
O wiele ciekawiej natomiast prezentują się Puppets, w któym Gahan pokazuje bardziej liryczną stronę swojego wokalu, mimo że nie jest to ballada. Śpiewa to nieco przytłumionym głosem, a i tło instrumentalne prezentuje inny nastrój niż tylko radosne syntezatory. Mamy tutaj nieco mroku, co dopełnia tylko ponury tekst Clarke'a. Pierwszy utwór z tej płyty, który potrafi zaciekawić i przyciągnąć słuchacza na coś ciekawszego, niż muzykę, która mogłaby być tłem pod sprzątanie domu.
Boys Say Go! to kolejna warta uwagi kompozycja, w której ponownie syntezatory są czymś więcej niż maszynką do odtwarzania wesołej melodyjki, która ma wpadać w ucho. Budują one tutaj napięcie i właściwie opiera się na nich cały utwór. Świetny kawałek! Nodisco właściwie powtarza jego wady i zalety. Szkoda tylko, że utwory zaczynają na tym etapie stapiać się w jedno i stawać się całkowicie nierozróżnialne. To na minus, ale sam utwór zdecydowanie na plus.
What's Your Name zmienia nastrój, i dobrze, bo zaczynało się już robić nudno. Jest to jeden z najbardziej znanych fragmentów albumu. Depche Mode wraca tu do bardziej wesołego grania, jednak nie banalnego, jakie można było odnieść wrażenie szczególnie w Sometimes Wish I Was Dead. Nie trwa też długo (niecałe 3 minuty) więc nie ma nawet kiedy się nim znudzić. I dobrze, w takiej formie jest na bardzo dobrym poziomie. Tajemnicze intro rozpoczyna Photographic, który jest najlepszym fragmentem płyty. Wszystko jest tutaj na miejscu. Jest tu trochę "depeszowskiego" mroku, lirycznych wokali Gahana, syntezatory mają niebanalny riff i mimo, że utwór trwa niemal 5 minut, nie mamy wrażenia dłużyzny. Zespół wciąż wplata nowe elementy, czyniąc ten utwór ciekawszym dla słuchacza. Mini-arcydzieło Depeche Mode.
Tora! Tora! Tora! to jeden z dwóch utworów na płycie, które nie zostały napisane przez Clarke'a. Oba następują zaraz po sobie i w obu czuć nieco rozbieżność stylów, mimo że zachowują one klimat albumu. Drugą "obcą" kompozycją płyty jest Big Muff, który jednak nie brzmi już tak interesująco, jak jego poprzednik; właściwie brzmi bardzo plastikowo i banalnie, a utwory przecież nie powinny tak się prezentować. Cienka jest granica między piosenką prostą i banalną i niestety Big Muff przekroczyło tę granicę i stało się utworem banalnym i najsłabszym punktem płyty. Nie ma tu nawet wokalu Gahana, tylko czteroipółminutowa zabawa syntezatorem. Strata czasu.
Any Second Now (Voices) jest już jednak ciekawszy i bardzo dobrze. Brzmi dość minimalistycznie jak na tę płytę i sprawdza się ta technika komponowania u Depeche Mode, gdyż jest to bardzo kojący i przyjemny utwór, do którego miło wracać. Dobrze, że taki as w rękawie panowie wyłożyli po żenującym Big Muff. Dzięki temu nieprzyjemne wrażenie po tamtym eksperymencie daje się zatrzeć i niesmak znika. Na sam koniec panowie serwują nam najbardziej znany moment płyty, czyli słynny Just Can't Get Enough. Jest to bardzo optymistyczna kompozycja, która jest znakomitą wizytówką tej płyty; jest nieskomplikowanie, prosto, syntezatory mają decydujący głos, a Gahan bardzo dobrze radzi sobie z prowadzeniem wokali we wszystkich kompozycjach.
Dziwaczna to płyta. Z jednej strony banalna i odrobinę niewydarzona, a z drugiej pełna interesujących zabiegów muzycznych, otoczona intrygującym głosem Gahana. Wystawić tej płycie ocenę nie jest łatwo, jednak ostatecznie jest to album zasługujący na uwagę. Może nie najlepszy z dorobku Depeche Mode, jednak debiut ten zarysował aspirację zespołu, który już niedługo miał przejść do historii za sprawą swoich kolejnych dokonań
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz