wtorek, 20 listopada 2018

"Unknown Pleasures" - Joy Division [Recenzja]


W 1976 roku, gdy do głosu dochodziła muzyka punkowa, dwóch kolegów ze szkolnej ławki w Manchesterze - Bernard Sumner i Peter Hook - na koncercie Sex Pistols spotkali pochodzącego z biednej rodziny urzędnika i poetę-amatora, Iana Curtisa. Mimo, że żaden z nich nie potrafił grać na żadnym instrumencie, postanowili założyć zespół punkowy. Pomimo, że każdy miał swoją pracę,  rodziny i zajęcia, postanowili, że nic nie stanie im na drodze do spełnienia tego planu.
Nazwali zespół Warsaw, na część piosenki Warszawa z albumu Davida Bowiego, Low. Ostatecznie do składu doszedł po jakimś czasie Stephen Morris, który zasiadł za perkusją. (Sumner grał na gitarze, Hook na basie, a Ian pełnił funkcję autora tekstów i wokalisty). Już podczas prób muzycy odkryli własne brzmienie, które dalekie było od tego, co wówczas prezentowali muzycy stricte punkowi. Grupa zdobyła swoją popularność nie tylko dzięki zupełnie nowej jakości, ale także dzięki niepokornemu i nieokiełznanemu Curtisowi, którego zachowania na scenie budziły nieraz zaszokowanie wśród publiki. Ian Curtis był bowiem chory na epilepsję i czasami zdarzały mu się ataki w czasie występów. 
Grupa była zmuszona zmienić jednak nazwę, gdyż okazało się, że w Londynie istnieje już zespół o bardzo podobnej nazwie. Z pomocą przyszedł Curtis, który, żywo zainteresowany historią, oznajmił, że ma pomysł na nazwę. Podczas lektury książki Dom lalek Yehiel De-Nur przeczytał o pewnej grupie więźniarek z obozu Auschwitz-Birkenau, z której kobiety były zmuszane przez niemieckich oprawców do wykonywania usług seksualnych. Z niemieckiego nazwa ta brzmiała Freudenabteilung, zaś z angielskiego - Joy Division.
W 1978 roku udało im się zarejestrować EP-kę, pod tytułem An Ideal For Living. Jednak Curtis uznał, że muzyka którą tworzy, musi być czymś więcej, niż zwykłym punkiem. Zasugerował wysunięcie na pierwszy plan basu i sterylnego brzmienia perkusji, a także dodanie klawiszy. Wytwórnie płytowe ignorowały Joy Division, ale zespół miał szczęście trafić na producenta, Martina Hanneta, który doskonale zrozumiał przekaz zespołu i pomógł im osiągnąć na nagraniach mroczne, zimne, depresyjne i gotyckie brzmienie, które podkreślały dodatkowo przejmujące teksty Curtisa wyśpiewywane jego wycofanym, frapującym i głębokim głosem. W czerwcu 1979 roku wydano wreszcie debiutancką płytę zespołu, Unknown Pleasures, na której zawarto wszystkie nagrania zarejestrowane przez zespół w okresie, gdy muzycy porzucili już ideę bycia kolejną grupą punkową.

Pierwszy utwór, Disorder, już na początku może nas nieco zmylić, gdyż zdaje się on sugerować, że album ten wypełniony będzie takimi właśnie kompozycjami utrzymanymi raczej w szybszym tempie. Chociaż może piosenka ta nie jest jakimś energetycznym killerem, jak na ten zespół prezentuje ona dość szybkie wykonanie. Wysunięta na pierwszy plan perkusja tworzy wraz z basem i klawiszami niepokojący klimat, a gitara pojawiająca się dopiero od pewnego momentu potęguje w nas poddenerwowanie. Osiąga ono jednak kulminację, gdy słyszymy ten frapujący głos; Ian Curtis śpiewa nieco w stylu swojego idola, Davida Bowiego, jednak robi to w taki sposób, że mamy ciarki na całym ciele, gdy go słyszymy. Czuć w nim jakiś podskórny niepokój. Zdecydowanie dobre otwarcie, które już na dzień dobry sygnalizuje nam, z czym przez najbliższe 40 minut będziemy mieć do czynienia.
Całkowicie nastrój zmienia Day of the Lords, który przytłacza aż swoim ciężarem. Warto zwrócić tu uwagę na poetycki tekst Curtisa, który, podobnie jak wszystkie na płycie, wzbudza jakiś nieokreślony dyskomfort:

This is the room, the start of it all
No portait so fine, only sheets on the wall
I've seen the nights, filled with bloodsport and pain
And the bodies obtained, the bodies obtained

Where will it end?

Ponadto Curtis każde słowo cedzi i wyrzuca z siebie i ze swojej duszy, jakby chciał jak najszybciej pozbyć się tego ze swojego wnętrza. A my to do siebie przyjmujemy i, mimo że nas to odstręcza, to zarazem jesteśmy ciekawi i zahipnotyzowani urokiem, który rzucił na nas zespół już w pierwszych dwóch kompozycjach. 
Czar trwa również w Candidate, gdzie dziwne dźwięki unoszą się w powietrzu, otaczając zaskakująco melodyjny, jak na ten styl muzyczny, wokal Curtisa. Wyróżnia się on in plus, tym bardziej że brak na płycie utworu podobnego do tegoż. Natomiast utwór Insight otwiera odgłos otwieranej kraty więziennych drzwi,a potem następuje wyśpiewanie wyjątkowo pesymistycznego i schizoidalnego tekstu wokalisty. ("Guess you dreams always end/They don't rise up, just descend/But I don't care anymore/I've lost the will to want more"). Schizofreniczny wokal Iana przenika nas od stóp do głów, jak gdyby Curtis chciałby przekazać nam część paranoi ze swojej głowy. Jeśli taki był jego cel, udaje mu się to znakomicie, gdyż utwór autentycznie niepokoi.
Świetny riff otwiera New Dawn Fades. Póki co na tym albumie gitara nie miała jeszcze tak wiele do powiedzenia i słuchając tej partii ogarnia nas z tego powodu cień żalu, gdyż jest ona doprawdy mistrzowska. Ian Curtis świetnie też wykrzykuje kolejne wersy w tym utworze, jak w żadnym innym momencie płyty. Naprawdę dobry utwór, depresyjny jak każdy poprzedni, jednak wyrazista gitara nadaje mu indywidualności.
She's Lost Control zaczyna się dziwnym efektem nałożonym na bębny i nachalnymi klawiszami. Zaczynamy się obawiać, czy nie jest to jakiś popowy utwór skrojony pod radiowe stacje. Ale kiedy Curtis wyśpiewuje swój tekst, wiemy już że nie; Joy Division nie dopuściłby się robienia pod publikę. Która radiowa stacja puściłaby piosenkę z tekstem: "And she screamed out kicking on her side and said/I've lost control/And seized up on the floor, I thought she'd die/She said I've lost control."
Zaskakująco ostro rozpoczyna się Shadowplay i taki klimat utrzymuje się już przez resztę utworu. Najmocniejszy utwór na płycie, chociaż nie porzuca wypracowanego i charakterystycznego już dla nich stylu. Wielki plus za to połączenie! Wilderness opowiada o rozczarowaniu podmiotu podróżami, gdyż jedyne co widział podczas swoich podróży po świecie to "saints with their toys" i "the power and glory of sin". Podprogowe i nieoczywiste przesłanie, przedstawiające rozwianie złudzeń sprawia, że jest to mój ulubiony tekst na płycie.
Wyrazista gitara powraca w Interzone. Jest to też jedyny utwór, gdzie Curtis dzieli się wokalami; śpiewa wraz z nim Peter Hook. Piosenka jest krótka, ale konkretna.
Na finał zaś panowie przygotowali nam I Remember Nothing. Piosenka jest bardzo tajemnicza i enigmatyczna. Wokal Curtisa momentami brzmi tak, jakby świadomie naśladował Bowiego. Zdaje się on też miejscami dochodzić z oddali. Podkład muzyczny tworzy Ianowi świetne pole do zbudowania aury paranoicznej i świetnie mu się to udaje. Numer 1 tego albumu panowie zachowali na sam koniec. Może nie jest to ciężar Day of the Lords, ale przygniata jeszcze mocniej i sprawia, że cały niepokój, który wzbierał w nas od początku albumu teraz przeżywa swój moment kulminacyjny i słuchając tego utworu czujemy autentyczny lęk. Nie wiemy skąd on pochodzi, ani czego dotyczy. Ale depresyjny klimat tego albumu przytłacza nas ostatecznie dopiero właśnie w tej kompozycji. Majstersztyk.


Panowie swój debiut przygotowywali zapewne z pieczołowitością i czuć to w każdej minucie. Album jest świetnie przemyślany i trzyma równy poziom, co wcale nie jest takie proste. Nie nudzimy się ani na chwilę, gdyż zespół nie gra wszystkiego na jedno kopyto, proponując non stop kolejne ciekawe rozwiązania, a intrygujący wokal Curtisa sprawia, że mamy ciarki na całym ciele niejednokrotnie podczas słuchania. 
Po przesłuchaniu całości jednak zdajemy sobie sprawę, że, patrząc na tytuły, żaden z nich nie zapadł nam tak dobrze w pamięć i musimy wrócić do albumu, by zacząć je kojarzyć. Taki właśnie był zamysł twórców; ta muzyka uzależnia i, mimo dusznego klimatu unoszącego się nad każdym z utworów, czujemy po prostu niewytłumaczalną potrzebę, by jeszcze do niej wrócić. 
Płyta bardzo dobra, jednak nie ideał, bo ten grupa osiągnęła na swoim kolejnym i zarazem ostatni albumie.

Ocena: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...