wtorek, 11 grudnia 2018

"Apetite For Destruction" - Guns N' Roses [Recenzja]


Jedna z ostatnich, o ile nie ostatnia, supergrupa rockowa, która wniosła świeży powiew i zainspirowała tuzy kolejnych wykonawców do ponownego zainteresowania się robieniem uczciwego, soczystego rocka. Niedawno wrócili na scenę, a to ile na trasie Not In This Lifetime zarobili, jasno chyba pokazuje ich pozycję w świecie muzyki. I jak bardzo ich przez te lata nieobecności na rockowej scenie brakowało.
Zespół został założony w 1985 roku, kiedy to Tracii Guns, grający na gitarze (z zespołu L.A. Guns) razem ze swoim współlokatorem, Izzym Stradlinem, gitarzystą rytmicznym (Hollywood Rose), postanowili połączyć siły wespół z Axlem Rosem (którego, jako nowego wokalistę do zespołu L.A. Guns polecił Tracii'owi właśnie Izzy) a także z Ole'm Beichem (bas) i Robem Gardnerem (perkusja). Początkowo rozważano nazwy Heads of Amazon i AIDS, ale ostatecznie postanowiono połączyć nazwy poprzednich zespołów Tracii'ego i Izzy'ego i powstało Guns N' Roses.
Najwcześniej odszedł Beich, a zastąpił go Duff McKagan. Trudny charakter Axla dał się we znaki Gunsowi, którego miejsce zajął Slash. Zrezygnował także Gardner, zastąpiony niedługo potem przez Stevena Adlera. W takim właśnie składzie grupa w czerwcu 1985 roku ruszyła na swoje pierwsze tournee po Zachodnim Wybrzeżu. Trasa praktycznie nie miała żadnej organizacji, jednak udało jej się ostatecznie scementować ówczesny skład zespołu.
Dzięki wzrostowi ich popularności, zespołem zaczęły się interesować duże wytwórnie płytowe, zainteresowane kontraktem. Takowy Gunsi podpisali w marcu 1986 z wytwórnią Geffen Records. 9 miesięcy później wydali swoje pierwsze dziecko, a mianowicie EP-kę Live ?!*@ Like a Suicide. Została ona właściwie wydana tylko, żeby fani mogli czymś się zadowolić na czas, kiedy zespół pracował w studio nad właściwym debiutem. EP-ka składała się z dwóch coverów i dwóch autorskich autorów, które były reklamowane jako nagrane na żywo, jednak w rzeczywistości pochodziły one z taśm demo, w które został wmiksowany w studiu hałas tłumu.
21 lipca 1987 wydano Apetite For Destruction.

Rozpoznawalne od pierwszych dźwięków riffowanie Slasha rozpoczyna jeden z największych przebojów w Guns N' Roses, a zarazem opener, który na stałe zapisał się w historii hard rocka. Welcome To the Jungle. Inspiracją dla powstania utworu była podróż zespołu do Nowego Jorku; Rose z przyjacielem wsiedli do autobusu, a jakiś bezdomny krzyknął do nich, że są w dżungli i zaraz umrą. Utwór ten został wybrany do promowania albumu. Powstał nawet do niego teledysk, jednak nie osiągnął większej popularności. Dopiero David Geffen przekonał kierownictwo MTV, by puszczali teledysk częściej. Stacja nadała go tylko raz... w niedzielę, o 4:00 rano. To wystarczyło. Odbiorcy nalegali, by stacja częściej to nadawała, a utwór odniósł wreszcie zasłużony sukces. Wpadający w ucho refren i czadowe solo Slasha: oto właśnie Welcome To the Jungle. Lepiej swojego debiutu Gunsi nie mogli już otworzyć. A dalej jest tylko lepiej....
It's So Easy to kawałek charakteryzujący się niższym śpiewem Axla. Nie wyróżnia się może tak, jak poprzednik, ale jak najbardziej zasługuje na uwagę, gdyż jest utrzymany w nieco wolniejszym tempie, ale ma świetne przyspieszenie pod koniec refrenu i kolejną popisówkę Slasha, która aż iskrzy od pomysłów i rockowego napięcia. Utwór ma dość hipnotyczny charakter i magnetyzuje słuchacza, który nie chce, by zespół kończył. Bardzo dobrze jednak, że Gunsi kończą i rozpoczynają kolejne czadowanie, czyli Nightrain. Jeden z bardziej znanych utworów albumu z ciekawą przygrywką do refrenu śpiewaną do wtóru z rytmicznymi bębnami i "stękającą" gitarą Slasha. Na potrzeby tej recenzji umówmy się, że o gitarze Slasha nie będę wspominał, bo po prostu gość w każdym kawałku pokazuje klasę; każda jego solówka, każdy riff charakteryzują się niespotykaną wręcz finezją i zacięciem rockowym. Musiałbym w kółko powtarzać to samo. Więc, drogi Czytelniku, umówmy się, że po lekturze każdego z opisanych przeze mnie utworów, dopowiesz sobie w myślach: "Slash znów wymiata". Wracając jednak do Nightrain: kolejny sztos, który potrafi skutecznie rano zwlec z łóżka.
Tylko co w takim razie powiedzieć o Out Ta Get Me? Przecież tutaj Gunsi jeszcze bardziej dorzucają do pieca. Genialna perkusja otwiera ten kawałek, a Axl wydziera się tu aż miło. Aż żal bierze, że gościu już tak nie bardzo umie, bo to generalnie jego wokale (obok gitary Slasha) stworzyły ten album, a w konsekwencji: legendę Guns N' Roses. Skrzeczący, wrzaskliwy, erotyczny, manieryczny... Po prostu niepowtarzalny, a w tym kawałku to właśnie Rose najbardziej błyszczy, gdyż dodaje mu niebywałej wręcz drapieżności. Kolejny cios od zespołu, po którym ciężko nam się pozbierać.
Na wytchnienie nie pozwala nam również Mr. Brownstone, który po prostu jest stworzony do grania na koncertach. Najpierw czadowe, nietypowo brzmiące intro gitary. Potem, w zwrotce, utwór nabiera ciężaru i ma nieco wolniejszy charakter. W refrenie jednak Axl wypluwa z siebie kolejne wersy, niczym karabin, a gitara rozpędza ten kawałek jeszcze bardziej. Zmiany charakteru czynią ten kawałek jeden z najciekawszych albumu. Nieco odpoczynku przynosi nam (przynajmniej z początku) kolejny wielki hit albumu, czyli Paradise City. Przyjemna gitara do wtóru z prostym rytmem perkusji tworzy podkład dla Axla wyśpiewującego:

Take me down to the Paradise City
Where the grass is green and the girls are pretty
Take me home

Nie dajcie się jednak nabrać, gdyż po chwili, utwór nabiera wręcz mocarnego charakteru, a skandowany przez Axla stadionowy refren, nie brzmi już tak delikatnie jak na początku, lecz raczej jak zaproszenie do wspólnego szaleństwa, które umożliwiają ultra-potężnie brzmiące zwrotki. Gdy rozpoczyna się galopada pod koniec utworu, jesteśmy już całkowicie we władzy Gunsów i dajemy się ponieść temu szaleństwu, uprawiając nieświadomie headbanging. Przynajmniej tak było ze mną, ale nie zdziwiłbym się, gdyby nie tylko mnie się to przytrafiło. Wielki przebój i obowiązkowy punkt występów nie tylko Guns N' Roses po odejściu Slasha, ale i solowych recitali gitarzysty (o koncertach zespołu nawet nie mówię, bo to oczywista oczywistość).
W kategorii Najcięższy Utwór Na Albumie zdecydowanie zwycięzca może być tylko jeden: My Michelle. To, co tu się dzieje, ociera się o Black Sabbath z Dio. Dociążone, ale jednocześnie hard rockowe intro wraz z ponurym głosem Axla przechodzi płynnie w przyspieszony do granic możliwości refren. Ten utwór to mój faworyt z albumu, a także mój ulubiony utwór z dorobku Gunsów. Mini-arcydzieło rockowe. Aż szkoda, że zostało zapomniane na rzecz takich utworów jak Sweet Child O' Mine czy Don't Cry, które, moim zdaniem, do pięt My Michelle nie dorastają. No, ale nie ma co się smucić; należy dać się porwać utworowi. A potem jeszcze raz i jeszcze raz i dopiero przejść dalej.
Jeśli liczymy, że Gunsi dadzą nam odetchnąć, to musimy wziąć głęboki oddech, zacząć liczyć jeszcze raz. I to najlepiej do czterech minut, bo tyle mniej więcej trwa ostry Think About You. Ostry rock, który jeśli chodzi o doładowanie, wyprzedza wszystko, co się do tej pory działo. Jeśli myślisz, że po Welcome To the Jungle, Gunsi nie nagrali już nic tak ostrego i stricte rockowego, puść sobie Think About You, gdyż nic tak jak to nie wyprowadzi Cię z błędu. Znakomite gitarowe granie.
Skoro już jesteśmy przy gitarze, to nie sposób nie znać riffu, który rozpoczyna utwór numer 9. Sweet Child O' Mine jest jednym z najbardziej znanych motywów gitarowych wszech czasów i nie ma w tym cienia przesady. Ciężko też się temu dziwić, gdyż jest to świetny, melodyjny riff, a utwór stał się największym przebojem Guns N' Roses i przyniósł im prawdziwą popularność. Slash miał powiedzieć o nim: Nienawidziłem tego kawałka z całego serca przez dłuższy czas, a okazał się naszym największym hitem, co pokazuje, że najwyraźniej się na tym nie znam. Ta ballada Axla, napisana dla jego ówczesnej dziewczyny, zawojowała zarówno stacje radiowe jak i MTV, stając się wielkim przebojem 1988 roku. Do dziś regularnie jest grana zarówno w stacjach nastawionych zarówno na rock, jak i muzykę bardziej komercyjną. Rzecz jasna, w skróconej wersji; 6 minut radio poświęci chyba tylko Bohemian Rhapsody albo Hey Jude. Mamy tu też do czynienia z najbardziej rozbudowanym solo Slasha i świetnym zwolnieniem pod koniec utworu, gdzie Axl wyśpiewuje Where do we go now?
Spiesząc z odpowiedzią: do kolejnego ostrego i bezkompromisowego rockera, który swoim rozpędzeniem przebija nawet Think About You. No cóż, tytuł You're Crazy zobowiązuje. Tekst jest tu dość prosty, ale akurat tutaj, do tak prostego i naładowanego powerem utworu, to się sprawdza w 100%. Zaraz potem mamy zabawne dźwięki otwierające Anything Goes. Kolejny wpadający w ucho refren i motoryczny riff. Płytę kończy 6-minutowy Rocket Queen. Niespiesznie się rozkręca, co już daje nam do zrozumienia, że dużo się tu będzie działo. Gdy wchodzi riff, uśmiechamy się: jest dobrze. Wchodzi zwrotka: wciąż dobrze. Refren: jest rewelacyjnie. Gdy mamy już połowę utworu, nagle orientujemy się, że wydarzyło się coś, czego się nie spodziewaliśmy. Otóż Rocket Queen to, tak naprawdę, dwa osobne utwory. Pierwszy opowiada o seksie, przemocy, ciężkich relacjach i rozpaczy, natomiast drugi jest wyrazem troski o dziewczynę, która jest zagrożona od strony narkotyków. Podczas solówki Slasha oddzielającej te dwie części można usłyszeć odgłosy stosunku seksualnego. A teraz uwagą: to nie jest sfingowane! Axl uprawiał seks z dwiema, trzema dziewczynami w studio, co najmniej 3 razy, by osiągnąć satysfakcjonujący go efekt. Jedną z dziewczyn była dziewczyna Stevena Adlera (Adriana Smith), która chciała zemsty, za zdradę której dopuścił się perkusista. Adler oszalał ze złości, gdy usłyszał na taśmie okrzyki Axla: Dawaj Adriana! Nie udawaj! Postaraj się! Najbardziej progresywny kawałek płyty i mój drugi ulubiony moment albumu, zaraz po My Michelle.


Gdy kończy się ta płyta, czujemy autentyczny żal. Przez blisko godzinę Guns N' Roses raczyli nas rockiem z absolutnie najwyższej półki. To, co się na tym albumie w tym czasie wydarzyło, jest ciężkie do określenia; myślę, że zapanowała tu najprawdziwsza magia. Apetite For Destriction jest jednym z największych płytowych dzieł wszech czasów i jednym z najlepszych płytowych debiutów, z miejsca zwalających z nóg, niczym Led Zeppelin, Black Sabbath, czy The Doors. Guns N' Roses w pigułce. Prawdziwy fan nie tylko rocka, ale też szeroko pojętej muzyki, nie może się bez przesłuchania tego krążka obejść. Może się nie spodobać, ale posłuchać trzeba.


Ocena: 10/10





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...