czwartek, 11 kwietnia 2019

"All Things Must Pass" - George Harrison [Recenzja]


George Harrison zasługuje na miano "najbardziej niesłusznie pomijanego muzyka w zespole w historii". Przez cały okres działalności zespołu The Beatles, Harrison był zmuszony do życia w cieniu Lennona i McCartneya, którzy bagatelizowali jego talent kompozytorski i ograniczali jego wkład w nagrania do partii gitary i zaledwie jednej lub dwóch piosenek. Od wyjazdu do Indii, w George'a wstąpił jednak nowy wigor. Wiedział, że jego piosenki są wcale nie gorsze od piosenek kolegów, więc postanowił się o nie wykłócać. Tak właśnie na album The Beatles z 1968 roku trafiły aż 4 jego piosenki. Paul i John wiedzieli już wtedy, że George jest im równy. Mimo wszystko blokowali jego kolejne utwory przez co na album nie weszło jeszcze kilka piosenek napisanych wówczas przez "cichego Beatlesa".
Mimo, że później ilość utworów Harrisona na płytach Beatlesów nie uległa zmianie, nie znaczyło to, że muzyk tylko tyle pisał. Produkował ich znacznie więcej i chował do szuflady, czekając na dogodną okazję, by je wydać. Nic więc dziwnego, że - gdy zespół uległ rozwiązaniu - kreatywność Harrisona uderzyła z pełną mocą. Mimo, że Beatles już wcześniej wydawał solowe projekty (soundtrack Wonderwall Music i eksperymentalny Electronic Sound) to za jego właściwy, piosenkowy debiut uznaje się monumentalny All Things Must Pass. Z miejsca został on uznany za rockowe arcydzieło, a George stał się pierwszym Beatlesem, który umieścił swój solowy singiel na pierwszych miejscach list zarówno w Anglii jak i za oceanem.
Nagrania rozpoczęły się w maju 1970 roku, a w studiu nagraniowym pojawiły się prawdziwe gwiazdy: Eric Clapton, Billy Preston, Ringo Starr, Klaus Voorman, Phil Spector w roli producenta oraz... nieznany jeszcze szerszej publiczności 16-letni Phil Collins, który zagrał gościnnie na kongach w utworze Art of Dying.
Zanim jednak fani mieli możliwość posłuchania zawartości, uwagę zwracało już same wydanie. Jest to potężne wydawnictwo - składa się bowiem z aż trzech winylowych krążków, a całość wydana została w eleganckim pudełku, w którym dotychczas wydawane były tylko płyty muzyki klasycznej. Okładkę zdobi znakomita, czarno-biała fotografia Boba Feinsteina (autora m.in. okładki płyty The Times They Are A-Changin' Boba Dylana), przedstawiająca roboczo ubranego George'a, otoczonego przez rozrzucone 4 krasnale ogrodowe. Jest to jasna aluzja do rozpadu Beatlesów (+ do tego ten tytuł).

I'd Have You Anytime to dość nietypowe otwarcie, gdyż zaprzecza powszechnej wówczas tendencji, by kompozycja na początku albumu była chwytliwa, dynamiczna i dawała rozpęd całej płycie. Harrison postanowił jednak rozpocząć swoje opus magnum kawałkiem bardzo delikatnym i spokojnym. Piosenkę tę napisał wspólnie ze swoim dobrym przyjacielem, Bobem Dylanem. Piosenka jest bardzo minimalistyczna, jednak ciężko mówić, by była to wada. Piękne, folkowe, akustyczne granie zwiastujące dobry longplay.

All I have is yours
All you see is mine
And I'm glad to hold you in my arms
I'd have you anytime

Chwilę po tym delikatnym otwarciu, przychodzi pora na żywiołową petardę, największy przebój z tej płyty - My Sweet Lord. Piosenka jest bardzo prosta, a jednocześnie świetnie brzmiąca i porywająca. Początkowo Harrison nie chciał zgodzić się na wydanie jej jako singla, ze względu na bardzo intymny charakter, a także że piosenka do radia o głębokiej miłości do Boga mogłaby nie cieszyć się większą popularnością. Jednak producent, Phil Spector, postawił na swoim i okazało się, że to on miał rację, gdyż ten kawałek okazał się gigantycznym hitem na całym świecie i do dziś pozostaje jednym z najbardziej rozpoznawalnych numerów Harrisona. Proste akordy na gitarze akustycznej, słynne zagrywki elektryczne George'a, narastające napięcie, a także podniosły, mistyczny chór wyśpiewujący Hallelujah/Hare Krishna. Harrison śpiewa tu niezwykle żarliwie, prosto z serca. Utwór wybitny, hymn dla wierzącego każdej religii.

I really want to see you
I really want to be with you
Really want to see you, Lord
But it takes so long, my Lord

W zespole The Beatles koledzy z zespołu tłumili w Harrisonie nie tylko zapędy kompozytorskie, ale często starali się nawet pouczać go, jak ma grać swoje partie. Szczególnie Paul McCartney, który w końcowym okresie działalności Beatlesów uwielbiał rozstawiać resztę po kątach i tłumaczyć im, jak i co mają grać (scena kłótni Paula z George'm została nawet unieśmiertelniona na jednej scenie w filmie Let It Be). Pewnego dnia, a konkretnie 10 stycznia 1969 roku, wkurzony despotyzmem McCartney'a, Harrison wrócił do domu i wściekły napisał agresywny, rockowy Wah-Wah. Zaczyna się ciekawie rozchodzącym się motywem gitarowym, by po chwili rozwinąć się w potężną, rockową pieśń, w której George wyśpiewuje swoją frustrację wobec kolegi z zespołu.

Wah-wah
I don't need no wah-wah
And i know how sweet life can be
If I keep myself free from the wah-wah
I don't need no wah-wah

Isn't It a Pity (Version 1) została napisana już w 1966 roku, jednakże trzykrotnie (na wniosek Lennona) została odrzucana podczas nagrań na kolejne albumy. W efekcie czego Harrison zaoferował ją Frankowi Sinatrze. Kawałek ten opowiada o postępującym rozpadzie Beatlesów i kłótniach w zespole (chociaż w 1966 roku nie były jeszcze na aż tak zaawansowanym stadium). Utwór ten trwa nieco ponad 7 minut, jednak nie nudzi ani na chwilę. Jest to kawałek pięknego, intymnego grania i umiejętnego budowania i stopniowania nastroju. Po dwóch minutach mamy tu nawet orkiestrę świetnie uzupełniającą tę balladę. Kończy ona tez pierwszą stronę pierwszej płyty winylowej. Słucha się tego naprawdę genialnie. Uwaga: można łatwo odpłynąć!

Isn't it a pity
Now, isn't it a shame
How we break each other's hearts
And cause each other pain
How we take each other's love
Without thinking anymore
Forgetting to give back
Isn't it a pity


What Is Life to kolejny wielki przebój Harrisona z tego albumu. Napisany został już w 1969 roku na zamówienie Billy'ego Prestona, który pracował akurat nad płytą That's the Way God Planned It. W ostatniej chwili jednak George zdecydował, że woli jednak sam to zaśpiewać. Dobra decyzja. W jego wersji bowiem mamy tu do czynienia z prawdziwą petardą. Zapadający w ucho riff gitarowy i rewelacyjny wybuchający refren kontrastujący z raczej spokojniejszymi zwrotkami, choć nie ma tu już mowy zdecydowanie o balladowości. Jest to jedna z najmniej banalnych piosenek o miłości, jakie kiedykolwiek napisano. Nie ma tu zbytniego przesłodzenia, bądź rzewności. Wszystko zagrane jest z prawdziwym przytupem, który sprawia, że piosenka ta mimo wielu lat wciąż brzmi świeżo i mogłaby na nowo zdobyć szczyty list przebojów.

What I feel, I can't say
But my love is there for you anytime of day
But if it's not the love that you need
Then I'll try my best to make everything succeed

If Not For You to jedyny na albumie cover. Jest to ballada napisana - i wydana na płycie New Morning - przez Boba Dylana. Wersja Harrisona ukazała się niemal dokładnie miesiąc po wydaniu pierwowzoru. Trzeba przyznać George'owi, że jego interpretacja jest zdecydowanie bardziej melodyjna i delikatna od dość szorstkiej wersji Dylana. Bob, śpiewając to, brzmi jak mężczyzna po przejściach, proszący ukochaną, by została. Harrison natomiast sprawia wrażenie młodego kochanka, wyznającego miłość. Kto wypadł lepiej w tym starciu? Ogłaszam - co najmniej - remis.

If not for you, my sky would fall
Rain would gather too
Without your love I'd be nowhere at all
I'd be lost, if not for you

Behind That Locked Door to natomiast powrót do grania autorskiego. Ponownie mamy tu do czynienia z piękną, akustyczną, tym razem bardziej country niż folkową, balladą. Napisana została w 1969 roku, jako laurka dla Boba Dylana, jako artysty, który miał wielki wpływ na twórczość ex-Beatlesa. Muzycznie jest to nawiązanie do albumu Nashville Skyline, który na tamten czas był ostatnim wydanym przez barda. Całość wypada naprawdę pięknie i przekonująco. George śpiewa tu wyjątkowo delikatnie i z uczuciem. Kolejna wspaniała rzecz.

The love you are blessed with
This world's waiting for
So let out your heart please, please
From behind that locked door

Potężne Let It Down zaczyna się według zasady Hitchcocka, czyli "trzęsieniem ziemi". Już pierwsze dźwięki atakują nas ostrymi gitarami, dęciakami... by po chwili ustąpić miejsca delikatnym zwrotkom. Piosenkę tę George napisał w 1968 roku, a zaprezentował Beatlesom w styczniu 1969 podczas sesji do albumu Get Back (ostatecznie przekształconego w Let It Be). Oczywiście Lennon i McCartney odrzucili utwór Harrisona. Był to wielki błąd, gdyż ten kawałek do prawdziwa bomba. Wedle biografów "cichego Beatlesa", jest to erotyczny song napisany dla jego ówczesnej żony, Pattie Boyd. Ciężko się tu nudzić, gdyż kontrast pomiędzy łagodnymi zwrotkami a potężnymi refrenami za każdym razem robi wrażenie i zachwyca.

While I occupy my mind, I can feel you here
Love to us is so well timed, and I do
Wasting away these moments so heavenly
Should someone be looking at me

Pierwszą płytę kończy folkowy Run of the Mill. Nie wyróżnia się może szczególnie na tle poprzednich kawałków, ale prezentuje naprawdę wysoki poziom. Folkowe brzmienie połączone z niebanalnymi solo saksofonu grającymi w tle to naprawdę ciekawa rzecz. Całość nie ma jednak czegoś, o co można by się zaczepić uchem i - co za tym idzie - zapamiętać. Szkoda, chociaż tragedii też nie ma.

No one around you
Will carry the blame for you
No one around you
Will love you today and throw it all away
Tomorrow when you rise
Another day for you to realize me
Or send me down again


Druga płyta zaczyna się porażającym Beware of Darkness. Mimo swojej balladowości, nie sposób nie przypisać tego kawałka do rdzennego rocka. Mamy tu jedną z najwspanialszych melodii jaką kiedykolwiek napisano, emocjonalne wokale Harrisona i "łkającą" gitarę elektryczną. Piosenka ta jest powrotem do egzystencjalnych rozważań George'a wynikającymi z filozofii ruchu Hare Krishna (echa Within You Without You z Sierżanta Pieprza). Bez wątpienia jest to jeden z najjaśniejszych momentów tego longplaya.

Watch out now, take care
Beware of falling swingers
Dropping all around you
The pain that often mingles
In your fingertips
Beware of darkness

Apple Scruffs. Co właściwie znaczy ten tytuł? Otóż George wymyślił to sformułowanie jako nazwę dla najbardziej oddanych fanek Beatlesów, które lubiły czaić się pod studiem Abbey Road lub nieopodal miejsc, które członkowie zespołu często odwiedzali. I to właśnie o nich opowiada ten kawałek. Jeśli chodzi o warstwę muzyczną, czuć tu mocne inspiracje Dylanem. George gra tu na gitarze akustycznej i harmonijce. W pamięć zapadają nie tylko żwawe zwrotki ale i niebanalne refreny. Całość jest utrzymana raczej w stylu country i wpada w ucho. Ciekawa i naprawdę bardzo dobra rzecz.

You've been stood around for years
Seen my smiles and touched my tears
How it's been a long, long time
And how you've been on my mind, my Apple Scruffs

Harrison ze swoją żoną bardzo długo szukali miejsca, gdzie mogliby się osiedlić. W końcu wybór padł na Kinfauns w Surrey, na południu Lonydnu. Dom, w którym zamieszkali został wybudowany przez naukowca, sir Franka Cirspa. Gdy Harrison przedstawiał Spectorowi swoje kandydatury na swój debiutancki album, znalazła się wśród nich kompozycja Everybody, Nobody. Philowi spodobała się melodia, ale uznał że tekst jest słaby. George praktycznie z miejsca napisał go od nowa, a całość zatytułował Ballad of Sir Frankie Crisp (Let It Roll). Jest to kolejny wielki przebój ex-Beatlesa i ciężko się temu dziwić. Utrzymany jest on w folkowym klimacie i ma bardzo przyjemny wydźwięk, choć nie brakuje jej ambicji. Znakomita melodia i wpadający w ucho refren.

Let it roll across the floor
Through the hall and out the door
To the fountain of perpetual mirth
Let it roll for all it's worth

Awaiting On You All to kolejny - po My Sweet Lord - utwór zahaczający o gospel. Ponownie mamy tu tematykę religijną, lecz tutaj chóry robią jeszcze większą robotę niż we wspomnianym przeboju. Mamy tu iście żarliwe refreny i dynamiczne zwrotki. Całość to piękna pieśń pochwalna dla siły wyższej i jeden z najbardziej optymistycznych numerów na albumie. Myśleć by można że po takiej dawce muzyki ciężko będzie się wybić czymś nowym, a tu taka piosenka! Wspaniała rzecz.

By chanting the names of Lord and you'll be free
The Lord is awaiting on you all to awaken and see

Jeśli o Awaitig On You All powiedziałem, że jest "wspaniała", to nie ma w moim słowniku słowa, które opisałoby wybitne All Things Must Pass. Jest to piosenka powstała na potrzeby sesji Get Back, jednak została odrzucona przez Paula i Johna. Przyznam się szczerze, że kompletnie nie potrafię zrozumieć pobudek nimi kierujących przy tej decyzji. Jest to bowiem jedna z najwspanialszych piosenek jakie słyszałem. Przepiękna melodia i znakomity, egzystencjalny tekst. Do tego dochodzi jeszcze emocjonalne wykonanie i mamy wszystko, czego potrzeba by stworzyć dzieło nieśmiertelne. Po śmierci każdego muzyka znajduje się jakiś utwór z jego repertuaru, który definiowałby go i jego sztukę. Po śmierci Johna Lennona, wszyscy słuchali Imagine. Po śmierci Michaela Jacksona - Man In the Mirror. Po śmierci Harrisona zaś właśnie tego utworu. Słusznie. Żadna inna piosenka nie podsumuje lepiej tego wielkiego muzyka.

All things must pass
None of life's strings can last
So, I must be on my way
And face another day

I Dig Love otwiera drugą stronę drugiej płyty winylowej. Przyznam się szczerze, że z całego bogatego zestawu piosenek, ta zawsze najmniej do mnie przemawiała. Całość jest wynikiem zabawy Harrisona grą slide. Utwór ten zbudowany jest właściwie na bazie jednego, chwytliwego riffu. Nie przemawia jednak ona do mnie jako całość. Ma fajne momenty, ale w formie całościowej nieco mnie męczy.

Small love, big love, I don't care
Love's all good love to me
Let love, right love, anywhere love
There's a rare love, come on and get it, it's free

Mocne Art of Dying to efekt fascynacji Harrisona teorią reinkarnacji. Napisana została w 1966 roku i regularnie była odrzucana przez kolegów z zespołu. Ponownie jest to dla mnie decyzja ciężka do zrozumienia. Ta piosenka to przecież czysty rock! Całość jest bardzo dynamiczna i zapada w ucho. Możemy usłyszeć tu także grającego na kongach młodego Phila Collinsa, dla którego był to studyjny debiut w roli perkusisty. Uwagę warto tu zwrócić także na wybitne gitary Claptona, przebijające się co jakiś czas; przez chwilę nawet były muzyk Cream ma tu swoje 5 minut. Kolejny znakomity numer.

There'll come a time when all your hopes are fading
When things that seemed so very plain
Become an awful pain
Searching for the truth among the lying
And answered when you've learned the art of dying

Isn't It a Pity (Version 2) to - jak sam tytuł głosi - inna odmiana utworu Isn't It a Pity. Przyznam się szczerze, że nie do końca rozumiem jej obecność na tym albumie; o wiele lepiej sprawdziłaby się tu I Live For You, która także została nagrana podczas sesji do tej płyty. O wiele bardziej podoba mi się delikatna, minimalistyczna, 7-minutowa odmiana tej piosenki z pierwszej płyty. To dalej jest świetny numer, jednak w konfrontacji z o wiele lepszą pierwszą wersją, ta tutaj wypada po prostu blado.

Some things take so long
But how do I explain
When not too many people
Can see we're all the same
And beacause of all their tears
Your eyes can't hope to see
The beauty that surrounds them
Now, isn't it a pity

Hear Me Lord to utwór kończący drugą płytę, a zarazem piosenkową stronę tego albumu. Znów mamy tu pieśń religijną, lecz zdecydowanie gospel jest tu mniej natarczywy niż w Awaiting On You All, choć wciąż wyrazisty. Całość jest zdecydowanie bardziej refleksyjną prośbą skierowaną w stronę Boga niż zapewnieniami o oddaniu wobec niego. Piosenka została napisana w 1969 roku, podczas sesji do Get Back, a także nagrana wraz z pozostałymi Beatlesami. Lennonowi i McCartneyowi nie przypadła jednak do gustu i odrzucili ją. Szkoda, gdyż mamy tu do czynienia z kolejnym udanym utworem, któremu nie można odmówić ambicji. Pełna religijnego uniesienia prośba do Boga. Kto w tak świetnym stylu potrafi kończyć albumy? Tylko George Harrison.

Help me Lord, please
To rise a little higher
Help me Lord, please
To burn out this desire


Do tego zestawu wyśmienitych piosenek dołączono także trzecią płytę, zatytułowaną Apple Jam. Zgodnie z tytułem, zawiera ona utwory powstałe podczas improwizacji w studiu Abbey Road. Generalnie charakteryzują się one przeważającą monotonnością i raczej rzadkimi zmianami motywów. Są zbudowane zazwyczaj wokół kilku dźwięków. Zaczyna się od Out of the Blue, czyli najdłuższego jamu w tym zestawie, trwającego około jedenastu minut. Wypada on tu też najciekawiej. Mamy tu rdzenny blues, zahaczający momentami o hard rock. Ciężkie i ostre gitary, ciekawe zwolnienie po sześciu minutach, po czym uderzenie ze zdwojoną siłą. Znakomite choć na dłuższą metę monotonne
It's Johnny's Birthday to jedyna rzecz z tekstem na tym krążku. Napisane zostało z okazji 30. urodzin Johna Lennona, a koncept na piosenkę oparto na Congratulations Cliffa Richardsa. Jest to króciutkie, dzięki czemu można traktować to jako zabawny wygłup.
Zdecydowanie hard rockowo brzmi natomiast trzyminutowe Plug Me In. Znowu - może nie ma tu za wiele ambicji i ciekawych zmian tempa, ale jest to na tyle krótkie, że przyjemnie się tego słucha. Stanowi ciekawe interludium do czystego rock and rolla - I Remember Jeep. Momentami kojarzy mi się to bardzo z kawałkiem Chucka Berry'ego, Rock And Roll Music (którego cover Beatlesi umieścili na longplayu Beatles For Sale z 1964 roku). Płyta kończy się nieco chaotycznym, najsłabszym z tej czwórki (piątki?) Thanks For the Pepperoni. Właściwie nie ma tu nawet wyrazistej melodii, o którą można by się uchem zaczepić. Dość nieskładna rzecz.


George Harrison w 1970 roku zrobił coś niesamowitego. Mianowicie za sprawą jednej płyty udowodnił, że ani trochę nie odstaje talentem i ambicjami od swoich kolegów z zespołu. Grając w The Beatles jego kreatywność była przez cały czas studzona i przygaszana. Nic więc dziwnego, że gdy znalazła ujście, wybuchła z całą mocą. Ten potężny zbiór piosenek to rzecz naprawdę wielka. Prawdziwe opus magnum Harrisona. Dzieło jego życia. Nigdy później nie osiągnął już poziomu porównywalnego z All Things Must Pass. Co ciekawe, mimo mnogości piosenek, album jest zadziwiająco równy i trzyma poziom. Moim zdaniem nieco na wyrost jest zawarcie tu drugiej wersji Isn't It a Pity i całej trzeciej płyty Apple Jam. Jednak wobec tak wybitnej reszty, nawet to mi zanadto nie przeszkadza i zdecydowałem się odjąć tylko 1 punkt od ideału. Nie mniej, polecam serdecznie każdemu ten album. Jeden z najlepszych, jakie przyszło mi wysłuchać. Wracam do niego dość często i za każdym razem robię to z taką samą przyjemnością.

Ocena: 9/10

8 komentarzy:

  1. Harrison był zmuszony do życia w cieniu Lennona i McCartneya, którzy bagatelizowali jego talent kompozytorski i ograniczali jego wkład w nagrania do partii gitary i zaledwie jednej lub dwóch piosenek. (...) na album The Beatles z 1980 roku trafiły aż 4 jego piosenki.

    No niby tak, ale to album dwupłytowy, więc proporcjonalnie wychodzi na to samo ;)

    PS. Rok wydania się nie zgadza.

    OdpowiedzUsuń
  2. Niby masz rację, ale i tak uważam że jak na depsotyzm tej dwójki to i tak było sporo (szczególnie że oni również mieli sporo materiału i zapewne było to dla nich spore wyrzeczenie tak zrezygnować z tego "wolnego" miejsca)

    PS: Masz rację, dziękuję, już poprawione

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    2. Na "Revolver" są trzy kompozycje Harrisona, co stanowi 21% wszystkich utworów. Na "Białym albumie" jest jedna więcej, ale to razem tylko 13% całości ;)

      Usuń
  3. Jestem Beatlesologiem (40 lat interesowania się tą tematyką) i nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że był zmuszany i że go L/Mc ograniczali. W wielu przypadkach George Martin wrzucał jego kompozycje (przykładem Only a Northern Song - na Pieprzu) jako odrzuty czyli były jednak słabsze od innych. Na pewno był świetnym gitarzystą i świetnym człowiekiem. Po pierwsze obaj zachęcali go do tworzenia, mimo jego początkowych niechęci. po drugie jego utwory na Biały Album wcale nie były atrakcyjniejsze. O ile While my Guitar to perła wśród pereł pozostałe są już zdecydowanie słabsze choć może nie nie obniżają poziomu (Piggies/Savoy truffle/Longlonglong, Na Let it Be - I Me Mine i For You Blue - to pozycje bardzo słabe oczywiście na tle pozostałych....
    Historia pokazuje że po prostu George nie był zbyt płodnym twórcą - mniej więcej jak David Gilmour... Następne płyty nigdy już nie osiągnęły poziomu All Things bo George nie był w stanie komponować wartościowych rzeczy częściej niż kilka rocznie. Ale na corocznego LongPlaya to trochę jednak za mało.
    A tak trochę mu się za Beatlesów zebrało i słusznie powstało jedno z największych dzieł w historii fonografii muzyki pop-rock lat 60/70 i z tego się cieszymy.
    We wspomnieniach G.Harrisona doszło pod koniec istnienia grupy do pewnych ustaleń gdzie każdy z trzech daje po 4 utwory a Ringo jeden lub dwa. I całe szczęście że nie ustalenia pozostały niezrealizowane bo zapewne odbyło się to by ze szkodą dla zdecydowanie lepszej twórczości Lennona i McCartneya.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie zgadzam się, że na przykład "Piggies" to utwór słabszy niż kilka spółki Lennon/McCartney z Białego Albumu. Może i nie był zbyt płodnym twórcą, ale historia pokazuje też, że tworzył tak wspaniałe rzeczy jak "All Things Must Pass" podczas sesji "Get Back", ale L/M zamiast tego woleli na "Let It Be" wrzucić takie rzeczy jak "Dig a Pony" czy "Dig It". Jest to co najmniej nie zrozumiałe i jasne jest, że własne piosenki w ich własnych oczach z miejsca były na wyższej pozycji niż Harrisona. Nie wiem co wspólnego z tym wszystkim ma fakt, że był "dobrym człowiekiem" (mimo, że historia pokazuje, że miał na koncie kilka wybryków".
    Historia pokazuje także, że i nie wszystkie numery Johna czy Paula były godne znalezienia się na płycie zamiast kawałków George'a, które bywały niejednokrotnie nieporównywalnie lepsze i bardziej wartościowe. Myślę, że skoro jest Beatlesologiem, doskonale wiesz, o których utworach i na których longplayach mówię ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. temat rzeka i ciężko będzie znaleźć konsensus. Możemy różnie odczuwać i odczuwamy. Osobiście bardzo lubię twórczość G.Harrisona. Ale po "All things" twórczość George'a z lat 70-tych to raczej porażka,czego raczej nie można powiedzieć o twórczości pozostałej dwójki.....

    PS bardzo lubię Dark Horse...
    także ;) czekam na recenzję

    OdpowiedzUsuń
  6. Też bardzo lubię Harrisona i nawet w latach 70. trafiały się dobre płyty (bardzo lubię np "Living In the Material World") . Rzecz jasna nie ma wgl porównania z dokonaniami L i M.
    "Dark Horse" na pewno się pojawi, ale to za jakiś czas, bo Beatlesów recenzuję w takiej kolejności, w jakiej ukazywały się kolejne albumy

    OdpowiedzUsuń

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...