Po zorganizowaniu Ozzfest, a także powrotu oryginalnego składu Black Sabbath, Ozzy był zdecydowanie na fali wznoszącej. Do tego doszła jeszcze popularność serialu The Osbournes nadawanego na antenie MTV, a także wielki przebój Dreamer pochodzący z najnowszej płyty Księcia Ciemności - Down to Earth. Postanowiono ową popularność wykorzystać do ostatka, wiec wydano także płytę koncertową, nagraną podczas koncertu w Japonii, na którym Ozzy promował ów album. Warto zaznaczyć, że jest to ostatnia do tej pory koncertówka w dyskografii Osbourne'a. Live at Budokan ukazało się także w wersji DVD, gdzie można posłuchać (i pooglądać) wykonania Suicide Solution, które nie znalazło się na CD ze względu na ograniczenie czasowe. Płyta nie okazała się jakimś wielkim sukcesem, ale i tak sprzedawała się całkiem nieźle i zebrała raczej dobre recenzje.
W Japonii Ozzy zawsze witany jest z wielkim entuzjazmem. Najlepiej dowodzi tego reakcja publiczności, gdy (po stałym rozpoczęciu w postaci fragmentu O Fortuna!), wychodzi na scenę i krzyczy: "I want to hear you. Welcome to the Budokan... Let's go fucking crazy!". Chwilę później wchodzi już klasyczny riff i lecimy z I Don't Know, czyli koncert rozpoczynamy dokładnie w ten sam sposób, jak Osbourne otworzył swoją solową karierę płytą Blizzard of Ozz. Niestety, do wykonania tej piosenki z tamtych lat, sporo tu brakuje. Najpierw Zakk - każdy, kto czytał moje recenzje albumów Ozzy'ego, wie, że moje podejście do tegoż muzyka jest dość chłodne; Wylde po prostu zdecydowanie nadużywa ozdobników, jakby na siłę chcąc się popisać, przez co jest to najzwyczajniej w świecie męczące. Złym prognostykiem dla reszty płyty jest to, że irytuje to już przy pierwszym wykonaniu. A teraz Ozzy... No cóż, wybitnym wokalistą to on nigdy nie był, a tu do tego jego głos zaczął się bardzo mocno starzeć. Musiał więc zdecydowanie obniżyć tonację, a wcale nie tak rzadko zdarzają mu się też fałsze, których nie zamaskuje nawet autotune. Nadrabia jednak swoimi zdolnościami showmana i bezbłędnie wciąga publiczność do zabawy. Na szczęście poziom trzyma sekcja rytmiczna Bordin-Trujillo. Sam wykon jest raczej przeciętny, a momentami (czytaj: zwłaszcza w solówce Zakka) - wręcz nieprzyjemny w odsłuchu.
No, ale przeboje przebojami, a ostatni album trzema promować. Serię utworów z Down to Earth zaczynamy za pomocą That I Never Had. Kompozycja ta nigdy nie była szczególnie zachwycająca, więc ciężko było oczekiwać, że zostanie tu pokazana z zupełnie nowej perspektywy, która mogłaby umilić jej odbiór. Zagrano ją tu dość wiernie, dzięki czemu przynajmniej trzyma poziom i wypada naprawdę w porządku, mimo że nie ma nic nowego do zaoferowania względem pierwowzoru.
Bardzo cieszy mnie obecność na tej płycie utworu Believer z albumu Diary of a Madman. To jeden z moich ulubionych numerów z solowego katalogu Ozzy'ego i doczekał się tu bardzo przyzwoitego nagrania. Panowie wykonali go odpowiednio ciężko, z pasją i prawdziwą mocą, dzięki czemu piosenka wciąga, angażuje i nie pozwala się nudzić.
Junkie to natomiast kolejny utwór z Down to Earth. To jeden z moich ulubionych fragmentów wspomnianego krążka, jednak mam wrażenie, że wykonany tu został nieco na odwal. O ile jeszcze panowie radzą sobie całkiem nieźle i wkładają w to sporo pasji i energii, o tyle Ozzy śpiewa to zupełnie beznamiętnie, angażując się tylko na absolutnie minimalnym stopniu (odpowiedzialny za to jest zapewne fakt, że śpiewał z promptera, więc nie nauczył się kawałka na pamięć, i śpiewał właściwie na żywca, co widać na nagraniu wideo z tego koncertu), przez co wykon sporo traci.
Koncertowym pewniakiem, po który Ozzy po prostu musi zawsze sięgnąć, bez wątpienia jest Mr. Crowley. Najpierw wstęp na organach (chociaż właściwie to na klawiszach), a potem Osbourne bawi się z publicznością, zanim wydusi z siebie wywołującą ciarki frazę tytułową. Ozzy dosłownie płynie przez całą piosenkę, nie zatrzymując się ani na moment i dzięki tej płynności wypada to naprawdę bardzo dobrze i świetnie brzmi.
Najlepszym fragmentem Down to Earth był kawałek rozpoczynający tę płytę, czyli Gets Me Through. Piosenka promowała tez album, a także okazała się jednym z ostatnich przebojów Ozzy'ego. Nie mogło więc zabraknąć tego numeru na tym koncercie. Niestety, Zakkowi udało się go koncertowo zepsuć swoją "gitarową masturbacją", która osiąga tu już poziom wręcz groteskowy. Nie pozwala się to skupić na reszcie piosenki, a szkoda bo i Ozzy i sekcja rytmiczna radzą sobie naprawdę bardzo dobrze.
Bez zbędnego gadania przechodzimy do klasycznego basowego intro rozpoczynającego tytułowy kawałek z płyty No More Tears. Rzecz jasna wykonanie to nie ma nawet startu do tych z lat 90., jednak trzyma fason i wypada wcale nie najgorzej. Prawdziwym koszmarem jest jednak absolutnie okropna solówka Wylde'a, po której chce się cisnąć płytą o ścianę.
O ile jednak w No More Tears Ozzy jeszcze radził sobie z wokalami, o tyle ponosi na tym polu klęskę w I Don't Want to Change the World. Ta rewelacyjna piosenka doczekała się tu niestety dość słabego i mało przekonującego wykonania, które wypada bardzo zachowawczo i mało energetycznie (mimo, że ta kompozycja ma przecież moc, z którą mogłaby wybić z butów, czego dowodziły choćby wersja studyjna, a także ta na Live & Loud). Sporym osiągnięciem jest to, że Ozzy wypada tu jeszcze gorzej niż Zakk (który z kolei dodatkowo do przesadzonych partii gitarowych dodał nierówne chórki).
Kolejnym utworem z No More Tears jest ballada Road to Nowhere. Niestety, wypada to równie słabo co I Don't Want to Change the World; Ozzy radzi sobie naprawdę słabo, a jego wokale wypadają więcej niż "słabo".
"All aboaaaaaard!" Tyle wystarczy, by wiedzieć że oto zaczynamy Crazy Train. Początek, czyli Zakkowa popisówka wypada całkiem nieźle. Potem - tradycyjnie - wszystko się chrzani, ale rozpoczęcie całkiem udanie daje rozpęd. Ozzy wokalnie też całkiem nieźle sobie radzi, a piosenka wypada dokładnie tak, jak można by oczekiwać, chociaż zabrakło mi tej pasji, dynamiki i po prostu tego pierdolnięcia, które tak bardzo zawsze charakteryzuje ten numer. Polecam jednak obejrzeć sobie wersję wideo, na której Osbourne podnosi rzucony na scenę różowy, damski kapelusik i wkłada go, pajacując. Reakcje muzyków na ten widok - bezcenne.
Po mojej opinii na temat Road to Nowhere, chyba zbyteczne jest mówienie w tym miejscu, jak Ozzy radzi sobie z balladami. Mama I'm Coming Home wypada więc przyzwoicie tylko w tych momentach, kiedy muzyka nieco przyspiesza (czyli przed i po solówce gitary, swoją drogą koncertowo - nomen omen - skopaną przez Wylde'a). Początek jednak jest wręcz bolesny do słuchania.
Publiczność już nieco zmęczona, ale podrywa się przy czadowym Bark at the Moon. Tutaj Osbourne radzi sobie wyjątkowo dobrze i nie odpuszcza ani na chwilę, rewelacyjnie dokładając do pieca i serwując porcję świetnych wokali. Zakk nie ma nawet kiedy się popisywać, więc nawet i jego gra wypada całkiem znośnie.
Na całą koncertówkę przypadła tylko jedna kompozycja Black Sabbath, czyli - a jakże! - Paranoid. Jak już wielokrotnie wspominałem, przy okazji innych płyt koncertowych, Ozzy po prostu nie jest w stanie położyć tej piosenki, bo jest to (jak sam to zresztą określa) "coś w rodzaju jego hymnu". Jest więc niemiłosiernie ograny i przećwiczony tysiące razy. Także i na Live at Budokan wypada bardzo udanie i dynamicznie. Niestety - przecież można było się tego spodziewać, a i tak za każdym razem boli i denerwuje to tak samo - konkretnie schrzanił tu Wylde, który swoją solówką wspiął się na wyżyny gitarowej grafomanii i zaprezentował tu tak żenujący popis, że nadaje się tylko do przewinięcia i skutecznie udało mu się przysłonić pozostałe atuty tego wykonu.
Wielka szkoda, że Live at Budokan to ostatnia na ten moment koncertówka wydana przez Ozzy'ego. Przydałoby się, żeby Książę Ciemności wydał coś, co mogłoby naprawić ten niesmak, bowiem Live at Budokan to rzecz mocno średnia, żeby nie powiedzieć że jest słaba. Ozzy jest tu w średniej formie (jego wokali często nie ratuje nawet podreperowanie autotune'em), Zakk nadużywa ozdobników w takim stopniu, że staje się to po pewnym czasie męczące, irytujące i groteskowe, a i setlista jest dość przewidywalna i próżno szukać tu jakichkolwiek zaskoczeń. Najsłabiej wypadają piosenki z Down to Earth, a więc te, które miały zabrzmieć świeżo i orzeźwiająco (Gets Me Through Zakk schrzanił na całej linii, Junkie Ozzy położył swoim mało zaangażowanym wokalem, a That I Never Had jest utworem - co najwyżej - średnim, więc i tu ciężko o zaskoczenie). Te starsze kompozycje Ozzy odśpiewuje na automacie, więc nie ma się do czego uczepić, ani za co specjalnie wychwalać. Oczywiście bardzo często dają o sobie znać "przesadna wirtuozeria" Zakka i wymuszone wokale Osbourne'a, ale myślę że jeśli ktoś kupuje koncertówkę Ozzy'ego, to nie liczy chyba na czyste i zachwycające partie Księcia Ciemności. Jeśli jednak na to liczył, to tym większym zawodem może się dla niego okazać Live at Budokan, bowiem jest to najgorsza koncertówka Ozzy'ego, która nic nie wnosi do jego dyskografii, a wręcz wydaje się wymuszona i niepotrzebna.
Ocena: 3/10
Live at Budokan: 66:27
1. I Don't Know - 5:51
2. That I Never Had - 4:12
3. Believer - 4:56
4. Junkie - 4:16
5. Mr. Crowley - 6:44
6. Gets Me Through - 4:15
7. No More Tears - 7:13
8. I Don't Want to Change the World - 4:14
9. Road to Nowhere - 5:52
10. Crazy Train - 5:56
11. Mama, I'm Coming Home - 4:37
12. Bark at the Moon - 4:29
13. Paranoid - 3:49
Doprawdy nie wiem, jak wielkim trzeba być fanem Ozzy'ego, by kupić jego kolejną koncertówkę. Czy tego typu płyty Księciunia w ogóle się sprzedają, czy też ma to być tylko swoisty dokument jego poczynań?
OdpowiedzUsuńSprzedają się, i to całkiem nieźle, aczkolwiek stawiam na to, że sięgają po to tylko oddani fani, albo początkujący, którzy mylnie sądzą, że to będzie dobre "the best of" na początek... Jak mawia klasyk: "Nie wiedzą co czynią" ;)
UsuńJa jestem wielkim fanem muzyki Ozzy'ego (zarówno solo, jak i z Black Sabbath) i uważam "Mr. Crowley EP", "Tribute", "Just Say Ozzy" i "Live & Loud" za naprawdę udane koncertówki. To, że nawet ja - fan, czyli teoretycznie ktoś, kto powinien brać w ciemno - trzymam się od "Live at Budokan" jak najdalej, chyba najlepiej świadczy o miernym poziomie. Chyba tylko "Under Cover" może stawać przy nim w szranki, jeśli chodzi o żenujący poziom tego wydawnictwa.