środa, 17 czerwca 2020

"Wembley or Bust" - Jeff Lynne's ELO [Recenzja]


Mimo, że Alone in the Universe nie ma nawet startu (ani sprzedażowo, ani artystycznie) do największych osiągnięć Electric Light Orchestra, to spełnił swoją rolę: przypomniał ludziom o ELO. Jeff Lynne ruszył więc w trasę, na której wykonywał praktycznie wszystkie przeboje Electric Light Orchestra. Gdy w 2001 roku chciał zagrać koncerty promujące Zoom bilety prawie się nie sprzedawały. Kilkanaście lat później nagle okazało się, że Jeff Lynne's ELO może wyprzedawać nie tylko teatry i wielkie areny, ale i stadiony. Lynne postanowił więc utrwalić to niezwykłe świadectwo nieprzemijającej magii muzyki Electric Light Orchestra. 
Na stadionie Wembley w czerwcu 2017 roku zebrało się 60 tysięcy ludzi, by wysłuchać muzyki ELO w wykonaniu Jeffa Lynne'a i towarzyszącego mu zespołu. Wszystko zostało nagrane i sfilmowane z wielką pompą. Sam Jeff tak wyjątkowo wspomina ten koncert, że napisał nawet o tym piosenkę Time of Our Life, która znalazła się na jego kolejnej płycie - From Out of Nowhere.
Jak i poprzednia koncertówka ELO - została przyjęta bardzo ciepło, acz nie podbiła list sprzedaży. Została jednak wydana w zestawie 2 CD i DVD, co jak najbardziej postanawia cieszyć się tą muzyką w każdym formacie. 

Cieszy, że oprócz sprawdzonych hiciorów (a tych przecież Jeffowi nie brakuje), muzyk postanowił też sięgnąć po parę mniej znanych piosenek, które są miłym ukłonem dla fanów. Rozpoczynający koncert utwór Standin' In the Rain bez wątpienia należy raczej do kategorii deep cuts. Trzeba też przyznać, że ten pochodzący z Out of the Blue kawałek (rozpoczynający zarazem drugą winylową płytę i suitę Concerto for a Rainy Day) naprawdę udanie rozpoczyna całość. Co prawda nie ma tu zbyt wiele wokali, ale jest w tym metoda, by umieścić to na początek, gdyż publiczność może w pełni wciągnąć się w to potężne, rockowo-symfoniczne brzmienie, a część śpiewana jest na tyle satysfakcjonująca i melodyjna, że miło też w takim stylu usłyszeć po raz pierwszy na tej płycie głos Lynne'a. Udany, dynamiczny, momentami mroczniejszy, ale i przede wszystkim zagrany z prawdziwą klasą i przytupem otwieracz.
Na przeboje jednak Jeff Lynne's ELO nie każe długo publiczności czekać, bowiem już drugą piosenką jest słynne Evil Woman z albumu Face the Music. Publiczność jest tak podekscytowana, że głośne owacje milkną dopiero po ikonicznym fortepianowym riffie, a więc trwają jakieś pół minuty! Trzeba przyznać, że piosenka wykonana została bardzo udanie: jest dynamicznie, z pasją i oczywiście ze świetnymi wokalami Jeffa, który zdaje się bez najmniejszego problemu wyciągać falsety w refrenach.
Następnie parę słów od Jeffa i zaczynamy kolejny wielki przebój - All Over the World, czyli najsłynniejszy moment ścieżki dźwiękowej do filmu Xanadu. To jedna z moich ulubionych piosenek ELO, więc z dużą dozą przyjemności wysłuchałem i tego wykonania. Wszystko jest zagrane z energią, dynamicznie i po prostu tak, jak można by tego oczekiwać.
Podczas koncertu nie mogło też zabraknąć pierwszego większego autorskiego przeboju Electric Light Orchestra, czyli Showdown. Nie jest to rzecz prosta do zaśpiewania (szczególnie w refrenach), tym większy podziw więc budzi fakt, że Lynne zdaje się śpiewać to na luzie, bez problemu, mimo tych (bez wypominania) wielu lat na karku. Utrzymany też został nieco mroczny i dramatyczny klimat studyjnego pierwowzoru, tak więc jeśli ktoś kocha ten utwór, to nie rozczaruje się tym wykonaniem.
Charakterystyczne intro skrzypiec i już wiemy, że zaraz zabrzmi Livin' Thing z płyty A New World Record. Po nieco mroczniejszym Showdown, ta piosenka to jakby głęboki oddech; mało jest bowiem w repertuarze ELO tak optymistycznych, radosnych, chwytliwych i uzależniających kompozycji, jak właśnie ta. Przy każdym przesłuchaniu można odkrywać jakieś nowe aranżacyjne smaczki, a także do wersji koncertowej przemycono ich całkiem sporo. Jeśli miałbym na coś narzekać, to na to, że w ostatecznym miksie nieco za głośno w stosunku do chórków jest wokal Jeffa - jednak bardziej charakterystyczne zaśpiewy w refrenie to przecież te wysokie. No ale, mówiąc uczciwie, taki problem to żaden problem. Świetny wykon.
Mimo że Do Ya również pochodzi z A New World Record, mało kto wie, że jej historia sięga wiele lat wcześniej, a mianowicie: czasów przed powstaniem Electric Light Orchestra. Jeff napisał ją w wieku 16 lat i była to jedna z jego pierwszych piosenek. Przypomniał sobie o niej podczas koncertów z ELO, jednak nie było jej na żadnej ich płycie, więc publiczność regularnie pytała ich, czyj to utwór. Lynne, zmęczony ciągłym powtarzaniem że to on jest autorem, zdecydował się w końcu to nagrać w nieco zmienionej wersji (no i aranżem dostosowanym do emploi Electric Light Orchestra). Również i w tym wykonie w refrenach można by nieco podgłośnić wyższe chórki kosztem niższych wokali Jeffa, jednak poza tym, nie mam żadnych zastrzeżeń.

Jako że ten koncert był częścią trasy promującej album Alone in the Universe, nie mogło zabraknąć tu przedstawiciela owej płyty. Jeff na różnych etapach trasy grał różne piosenki z tego krążka (Love and Rain, When the Night Comes, Ain't It a Drag i One Step a Time), jednak zdecydowanie najdłużej w setliście wytrwał singlowy When I Was a Boy. Nic dziwnego, bowiem to nie tylko jedna z najlepszych piosenek płyty, ale przecież też kwintesencja stylu ELO: nostalgiczny tekst, piękne harmonie, rozmarzone brzmienie i wpadające w ucho refreny. Utworowi udało się wejść do kanonu hitów Electric Light Orchestra, a wykonanie na Wembley or Bust pokazuje, że kompozycja ta sprawdza się rewelacyjnie nie tylko na płycie, ale i w wersji koncertowej. Lynne świetnie radzi sobie z wymagającymi wokalizami, a Iain Hornal (chórzysta, a także gitarzysta i perkusista) dośpiewuje Jeffowi przepiękne harmonie. Piękny wykon - można się rozmarzyć.
No ale na pewno wszyscy pamiętają, że Jeff Lynne to nie tylko Electric Light Orchestra, ale także - między innymi - super-grupa Travelling Wilburys, w skład której poza nim wchodzili jeszcze Roy Orbison, Tom Petty, Bob Dylan i George Harrison. I to właśnie ten ostatni jest autorem największego przeboju zespołu, który wybrzmiewa także podczas tego koncertu - Handle with Care. Jeff bierze na siebie wokale George'a, a wspomniany już Hornal - Orbisona. Oczywiście - to nie to samo, co pierwowzór, kiedy w jednej piosence można było usłyszeć Harrisona, Lynne'a, Orbisona, Dylana i Petty'ego. Jednak Jeff Lynne's ELO chyba nie chodzi tu o to, by to odwzorować, ale po prostu przypomnieć publiczności ten nieco przykryty kurzem, acz wciąż znakomicie brzmiący hit. Tak więc tu wybrzmiewa na tyle dobrze, na ile może brzmieć ta piosenka bez pozostałych gwiazd, które brały udział w jego nagrywaniu.
Powrót do czasów disco (oczywiście również naznaczonego rozpoznawalnym od pierwszych dźwięków sznytem ELO) umożliwia nam Last Train to London z albumu Discovery. Jest to jedna z moich ulubionych piosenek Electric Light Orchestra, więc wysłuchałem jej z prawdziwą przyjemnością. Inni wielbiciele tej kompozycji również nie powinni się zawieść, bowiem to bardzo wierne wykonanie.
Xanadu pamiętać mogą właściwie tylko ci, dla których ten film był częścią ich dzieciństwa lub lat młodości. W oryginale piosenkę tytułową śpiewała Olivia Newton-John, a wersję z wokalami Jeffa znaleźć można na trzypłytowej składance Flashback. To jeden z najlepszych utworów Lynne'a, a w filmie dokumentalnym o tym koncercie, muzyk mówi nawet, że to jego ulubiona własna piosenka. Chciał więc bardzo grać ją na koncertach, a gdy już zaczął... okazało się, że pokochała ją także reszta zespołu i teraz jest to ulubiony utwór każdego członka Jeff Lynne's ELO. Bardzo ciekawe przejścia akordów, świetne wokale, stylistyka disco i ogólny pozytywny, nieco bajkowy wydźwięk. Tak można by w skrócie opisać ten świetny wykon.
Po tym rozmarzeniu Jeff i spółka sięgają jednak po jeden z najbardziej dynamicznych utworów ELO, a więc Rockaria! z płyty A New World Record, oczywiście z obowiązkowym operowym wstępem, tu wykonanym przez chórzystkę Melanie Lewis-McDonald. No i cóż tu więcej mówić, to po prostu świetne, rockowe i mocne wykonanie.
Po takim ciosie Jeff Lynne's ELO postanowili nieco zwolnić tempo. Mało która piosenka nadaje się do tego równie dobrze, co niezapomniane Can't Get It Out of My Head z albumu Eldorado. Przepiękne, orkiestrowo-operowe tło, psychodeliczna solówka, wpadające w ucho refreny i świetne wokale Lynne'a. Po prostu klasa.


Koncert z piosenkami Electric Light Orchestra nie może obyć się bez utworu, od którego rozpoczęła się de facto działalność zespołu. Tą kompozycją jest 10538 Overture - znakomity, psychodeliczny utwór, w którym bezbłędnie wykorzystano smyczki i połączono je ze świetnymi gitarowymi riffami. Do tego dochodzi jeszcze niebanalna acz chwytliwa melodia - i oto mamy ELO. Utwór ten Jeff napisał jeszcze podczas działalności The Move, jednak uznali wtedy, że wydadzą go jako pierwszy singiel Electric Light Orchestra, gdyż zawarty w nim został właściwie cały pomysł na ten zespół. Po prawie 50 latach od napisania, wciąż brzmi równie intrygująco, frapująco, wciąż fascynuje i nie pozwala się od siebie oderwać. Znakomity utwór i znakomite wykonanie.
Jedynym utworem z albumu Time wykonanym podczas koncertu jest Twilight (a szkoda, bo chętnie usłyszałbym choćby Yours Truly, 2095, Ticket to the Moon czy Here is the News). Cieszy jednak, że znalazło się tu miejsce chociaż dla tej piosenki, która rozpoczyna się znakomitym Prologue. Zostajemy więc wprowadzeni w nieco futurystyczne, acz wciąż naznaczone sznytem ELO brzmienie. Oczywiście wszystko jest świetnie zagrane i bezbłędnie zaśpiewane, dzięki czemu to "po prostu" kolejna znakomicie wykonana piosenka.
Zdecydowanie bardziej rockowo wypada Ma-Ma-Ma Belle z albumu On the Third Day. To nieco zapomniana piosenka, więc tym bardziej cieszy, że Jeff zdecydował się ją tu przypomnieć. Świetny riff, znakomite wokale (to, że Lynne wciąż wyciąga refreny, niezmiennie mnie zdumiewa), no i po prostu wspaniałe brzmienie.
Mimo że Ma-Ma-Ma Belle to utwór nieco mniej znany, Jeff postanawia uspokoić tych spragnionych przebojów z prawdziwego zdarzenia. To właśnie dla nich serwuje hit Shine a Little Love z płyty Discovery. Brzmienie disco, szalone smyczki, świetne wokale i uzależniające refreny. Kolejny znakomity wykon, który powinien poderwać nawet najbardziej opornego słuchacza.
Najbardziej zaskakuje chyba obecność Wild West Hero, czyli jednego z bardziej zapomnianych utworów, mimo że pochodzi on z przebojowego albumu Out of the Blue. To delikatna ballada z wpadającymi w ucho refrenami, która spokojnie mogłaby trafić na ścieżkę dźwiękową do jakiegoś filmu. Wypada tu bardzo przekonująco, wzruszająco i po prostu ujmująco.
Znudzeni mniej znanymi piosenkami? Chcecie hitów?To Jeff Lynne's ELO da Wam hity! A zaczynamy od szalonego Sweet Talkin' Woman z Out of the Blue. Dynamiczne zwrotki i jeszcze szybsze, bardzo melodyjne refreny, które zapadają w pamięć już od pierwszego wejścia, dzięki czemu możemy potem nucić razem z Lynnem. To jedna z moich ulubionych piosenek ELO, więc świetnie się bawiłem przy jej słuchaniu.
Jeff Lynne's ELO absolutnie nie zwalnia tempa i serwuje nam kolejny mega-przebój, czyli słynne beatlesowskie Telephone Line. Jeśli ktoś kocha oryginał, to nie zawiedzie się i na tym wykonaniu. Pięknie, nostalgicznie, z sercem na dłoni.
I od teraz już jazda bez trzymanki, a zaczynamy od rozpędzonego Turn to Stone, który rozpoczynał wspaniały Out of the Blue. Świetny wykon.
Nie zwalniamy, bowiem oto już ze sceny (czy też w naszym przypadku - z głośników) brzmi słynne perkusyjne intro i TEN riff, które rozpoczynają dynamiczne Don't Bring Me Down. Któż nie zna tej melodii? Któż nie zna tych refrenów z tymi zaśpiewami? Chyba nie znajdzie się nikt taki, a jeśli tak, to chyba najlepszy moment, żeby wreszcie to poznać, a jako że ten wykon jest bardzo wierny w stosunku, do pierwowzoru, to można i zacząć od niego.
No wreszcie... Chyba nie ma osoby, która przychodziłaby na koncert Electric Light Orchestra bez świadomości, że musi na nim zabrzmieć właśnie TEN utwór. Panie i panowie: Mr. Blue Sky. Cieszy, że Jeffowi wciąż chyba jeszcze nie znudziła się ta piosenka, bo wykonuje ją z prawdziwą pasją i zaangażowaniem, serwując nam tak świetne i pełne optymizmu wokale, jakie pamiętamy z wersji studyjnej. Rzecz jasna, nie mogło tu zabraknąć ikonicznej solówki gitarowej, operowego smaczku i nagłego przyspieszenia pod koniec. Trudno wyobrazić sobie lepsze zakończenie koncertu.
Zespół wychodzi jednak na scenę raz jeszcze, by zagrać bis. A co innego na bis, skoro nie pierwszy przebój Electric Light Orchestra? Smyki zaczynają grać fragment V Symfonii, a my już wiemy, że zaraz zabrzmi słynny riff Chucka Berry'ego i utwór Roll Over Beethoven. Znakomite, rockowe gitary, dynamiczne wokale Jeffa i znakomicie nagłośnione partie smyków. Po prostu wszystko, czego trzeba do szczęścia i rewelacyjnego wykonania tego rockandrollowego klasyka. 


Jak na swoje lata, Jeff Lynne zdecydowanie bardzo dobrze się trzyma. Nie wiem jak tam u niego ze zdrowiem, ale jeśli chodzi o muzyczną formę, to po wysłuchaniu (i obejrzeniu) Wembley or Bust nie mam tu nic do zarzucenia. Jego barwa praktycznie wcale się nie zestarzała, a wokalnie wciąż jest w stanie bez problemu zarówno niższe dźwięki, jak i sięgnąć czasem po falset. Nie ma tu ani jednej piosenki, którą położyłby swoim wykonaniem, co przecież wcale nie tak rzadko zdarza się muzykom w jego wieku. Cały czas brzmi bardzo przekonująco, a kolejne utwory brzmią niewiarygodnie świeżo. Ta koncertówka to dowód na to, że dobra muzyka nigdy się nie starzeje, a pop wcale nie musi się przejadać po jednym sezonie. Evil Woman, All Over the World, Mr. Blue Sky, Livin' Thing, Sweet Talkin' Woman czy Telephone Line także i dziś bez problemu mogłyby przecież zdobyć listy przebojów. Brzmienie Electric Light Orchestra jest po prostu ponadczasowe, co dobitnie udowadnia ta płyta. Jako że mamy tu całą masę dobrze znanych przebojów, Wembley or Bust może pełnić rolę wprowadzenia początkujących słuchaczy do świata muzyki ELO równie dobrze jak pierwsza z brzegu składanka. Warto po to sięgnąć, bo ten album to ponad półtorej godziny świetnego grania na wysokim poziomie.

Ocena: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...