czwartek, 2 lipca 2020

"Live... Gathered in Their Masses" - Black Sabbath [Recenzja]


Dziś już wiemy, że 13 okazało się wielkim sukcesem, którego prawdopodobnie nawet członkowie Black Sabbath się nie spodziewali. Od 1995 roku Ozzy wrócił do swojego macierzystego zespołu, więc Sabbaci mogli ponownie koncertować w stałym składzie. No, prawie stałym, bo Bill Ward był regularnie zastępowany przez różnych perkusistów ze składu koncertowego Osbourne'a. Z wydaniem 13 wiązała się także trasa koncertowa, a niedługo po ukazaniu się wspomnianej płyty, bo niecałe pół roku później, ukazała się płyta live zatytułowana Live... Gathered in Their Masses, zawierająca zapis z dwóch koncertów zagranych przez zespół w Melbourne, w Australii. Dziwi tempo wydania materiału, ale - jak się okazuje - by tak się stało, trzeba było pójść na pewne ustępstwa. 
Grupa owe koncerty zagrała jeszcze przed ukazaniem się 13, a więc na samym początku trasy. Publiczność nie miała więc szansy, by najpierw osłuchać się z nowymi piosenkami, zanim je usłyszeli na żywo, a ponadto zespół był jeszcze "nie rozpędzony", wszakże dopiero startował. Także i sama oprawa nie robi wrażenia, szczególnie jeśli rzucimy okiem na tandetną i koszmarną okładkę robioną chyba na ostatnią chwilę. Taki front może ujdzie, gdy mówimy o jakimś podrzędnym zespole i jego pierwszym wydawnictwie koncertowym, ale nie u protoplastów heavy metalu.
Koncert wydano, jako zapis audio, ale całość także filmowano i ukazało się na DVD i Blu-Ray. Warto zapoznać się z wersjami wideo, gdyż znalazło się tam parę piosenek, które ostatecznie nie trafiły na CD (Into the Void, Snowblind, Behind the Wall of Sleep, gitarowy i perkusyjny medley Symptom of the Universe/Drum Solo, Children of the Grave, a ponadto na wersję deluxe trafiły także Under the Sun, Electric Funeral, Dirty Women). Co do sprzedaży, najlepiej sprzedawała się w Brazylii (platyna) i... w Polsce, gdzie pokryła się złotem.

Złowieszczy śmiech Ozzy'ego i syreny - to znak, że rozpoczynamy potężnym War Pigs z płyty Paranoid. Najpierw wchodzi ciężki riff Iommiego wraz z bulgoczącym basem Butlera, który go dubluje, i mocarne bębny Tomy'ego Clufetosa. Oczywiście do większej aktywności zachęca też Osbourne'a i po szybkim klaskaniu zaczyna śpiewać. Styl śpiewania War Pigs znamy już choćby z płyty Reunion (albo po prostu z koncertu, jeśli ktoś miał przyjemność podziwiać Black Sabbath na żywo). Już przy pierwszych dźwiękach nie da się uniknąć wrażenia, że głos wokalisty został tu podciągnięty w studiu. Absolutnie nie mam o to pretensji: wszyscy wiemy, że Ozzy nigdy nie był najwybitniejszym wokalistą, a z biegiem lat po prostu zaczął wręcz fałszować; gdyby nie podciągnięto jego głosu w studiu, nie dałoby się tej koncertówki zapewne słuchać. Można by zrobić to nieco bardziej dyskretnie, no ale cóż - jak już wspominałem na początku, wszystko było robione na szybko, by zdążyć z wbiciem się w falę renesansu popularności zespołu. Wszystko zagrane jest tu poprawnie: Iommi, Butler i Clufetos poprawnie odtwarzają partie z płyty, Ozzy poprawnie śpiewa i poprawnie zagrzewa publiczność do nieco większej aktywności. Jest dobrze, acz nie ma nad czym szczególnie się zachwycać.
Po War Pigs panowie grali Into the Void (można to znaleźć na DVD, a także pełnym zapisie CD), Under the Sun/Every Day Comes and Goes (tylko na dodatkowym dysku w wersji deluxe) i Snowblind (również DVD, albo pełna wersja CD), a dopiero potem następował Loner. Tutaj jednak zdecydowano się pominąć 3 klasyki Black Sabbath i przejść od razu do materiału z 13. Loner to zapis z drugiej nocy w Melbourne (1 maja), bo właśnie wtedy nastąpiło pierwsze publiczne odegranie tej piosenki. Słowem klucz jest tu: "odegranie". Jeśli komuś przypadła do gustu wersja z płyty, to i tego posłucha z przyjemnością. Dzięki temu, że Ozzy na 13 śpiewał niżej, to odtworzenie jego partii przychodzi mu tu o wiele łatwiej i nawet słychać, że nie trzeba było dużo poprawiać. Iommi, Butler i Clufetos - wiadomo, klasa.
29 kwietnia po Loner można było usłyszeć Electric Funeral (tylko na dodatkowym dysku w wersji deluxe), natomiast 1 maja - tak jak i na tej koncertówce - przeszli od razu do Black Sabbath. Ale zanim dzwony i burza, Ozzy próbuje rozruszać dość drętwą publiczność (serio, prawie ich nie słychać, żenujące). Ale nie ma co się o wszystko czepiać, najważniejsze że piosenka jest zagrana naprawdę dobrze. Oczywiście na Osbourne'a nałożono tyle efektów, że prawie go spod nich nie słychać, ale chociaż wypada to odpowiednio mrocznie, złowieszczo i złowrogo (szczególnie "szatański" śmiech w drugiej zwrotce - ciarki gwarantowane). Nie powiedziałbym, że to powalające wykonanie, ale wstydu nie przynosi.
I kolejny kawałek z 13 (chociaż odwrócono tu kolejność, bo najpierw były jeszcze Behind the Wall of Sleep i N.I.B. - ten pierwszy tylko na pełnym wydaniu, a do tego drugiego za moment przejdziemy) - Methademic. Możecie go nie kojarzyć, bo trafił na wersję deluxe tej płyty. Dość niecodzienny zabieg, by grać utwór z edycji rozszerzonej albumu, ale - nie powiem - od zawsze bardzo go lubiłem i wypadł na koncercie bardzo udanie. Nie jest to może numer "pure Sabbath", ale co tam - słucha się świetnie, choć, jeśli ktoś nie kojarzy, to oczywiście zalecam raczej zapoznać się z wersją studyjną.
Przed N.I.B. Black Sabbath grają zwykle Behind the Wall of Sleep. Tu jednak zdecydowano się to pominąć i od razu przejść do solówki basu płynnie przechodzącej do jednego z większych przebojów zespołu. No i cóż mam więcej powiedzieć - znów bardzo wierne oryginału wykonanie na poziomie.
I znowu przeskakujemy. Po N.I.B. było Methademic (to akurat na płycie już się pojawiło), potem End of the Beginning, Fairies Wear Boots (to dopiero będzie) i Rat Salad/Drum Solo (bardzo się cieszę, że zostało to pominięte). Straszny bałagan wydawca tu porobił. To zatem co następuje w końcu na płycie po N.I.B.? Ano, utwór-legenda, czyli jedyny i niepowtarzalny Iron Man. Utwór ograny jest przez zespół do bólu, więc nie mogli po prostu tego zepsuć. Nie mogli i nie zepsuli. Ozzy śpiewa tu naprawdę świetnie, Iommi tnie aż miło, a Butler i Clufetos rewelacyjnie brzmią razem. Wszystko to gra i nie ma nawet za bardzo do czego się doczepić. Panowie grają jak za dawnych czasów i aż miło się tego słucha; aż czuć tę energię, jaka musiała być na tym koncercie.

Po Iron Man przechodziliśmy do God is Dead?, ale wydawca znów postanowił namieszać i w to miejsce wstawić inną piosenkę  13, a mianowicie otwierającą ją End of the Beginning. Jak w przypadku innych piosenek z tego albumu - wykonanie jest bardzo wierne i słuchacze, którzy bardzo lubią wersję z płyty nie powinni być rozczarowani.
No i wreszcie to zapomniane Fairies Wear Boots sprzed Iron Man. Nie widzę powodu, by się nad tym utworem szczególnie pochylać, bo to po prostu kolejne w miarę wierne i poprawne wykonanie, przy którym można się nieźle bawić.
No i najsłabszy niestety moment tej płyty. Dziwne to o tyle, że jest to kawałek z 13, czyli Ozzy'emu powinno być tu łatwiej. Niestety - zawalił po całości. Jego śpiew w God is Dead? jest tak koszmarny, że nie poprawił tej sytuacji nawet autotune. Wokale są wymuszone, Osbourne niemiłosiernie fałszuje... Dobrze, że chociaż pozostali muzycy trzymają fason.
Zaczynamy (a właściwie zaczynamy koniec) ikonicznym riffem Sabbath Bloody Sabbath. Całe szczęście, że muzycy zdecydowali się tego nie grać, bo Ozzy by się chyba tam zapowietrzył, jakby miał to zaśpiewać. Następnie mamy płynne przejście i ruszamy z Paranoid. Nie mogło być innego zakończenia. Wszyscy grają z zacięciem, a Ozzy'emu udaje się wykrzesać z siebie jeszcze na tyle energii, by pociągnąć to wykonanie z prawdziwą pasją i niemałym powerem. Bardzo dobre zakończenie.


Jak Live... Gathered in Their Masses wypada na tle poprzedniej koncertówki Black Sabbath, czyli Reunion? Na pewno bardzo, bardzo słabo. A jak wypada bez porównania? Średnio. Zespół nie sili się zanadto, by czymkolwiek ubarwić swoje ograne niemiłosiernie utwory. Nie ma też większych zaskoczeń w kwestii doboru repertuaru (mowa o tym starszym), a jeśli jakieś zaskoczenia były, to nie znalazły się na podstawowej wersji (Electric Funeral). Bardzo cieszy jednak tak liczna reprezentacja 13 (Loner, End of the Beginning, God is Dead? i Methademic z wersji deluxe, co chyba jest tu największą niespodzianką). Szkoda, że zabrakło granego później na trasie Age of Reason, ale no panowie byli wówczas dopiero podczas rozbiegu, więc podchodzili do tematu ostrożnie. No właśnie, a propos pośpiechu. Koncertówka nosi niestety wszelkie znamiona płyty wydanej za szybko: badziewna okładka (średniej jakości zdjęcie zespołu, logo zerżnięte z Master of Reality i jeszcze ten znak wodny z Never Say Die! - no, można było bardziej się postarać), na szybko dodany lifting głosu Ozzy'ego i mocne zamieszanie, jeśli chodzi o kompletowanie tracklisty. Poza tym jednak Live... Gathered in Their Masses to produkt, w którym jeśli jest jakaś dusza, to wynika ona tylko z zaangażowania grających muzyków. Całość wypada jednak nazbyt sterylnie i przyciężko. Wydawnictwo tylko dla wiernych fanów Black Sabbath.

Ocena: 6/10


Live... Gathered in Their Masses: 69:11

1. War Pigs - 8:12
2. Loner - 4:58
3. Black Sabbath - 7:56
4. Methademic - 5:15
5. N.I.B. - 6:11
6. Iron Man - 7:35
7. End of the Beginning - 8:09
8. Fairies Wear Boots - 6:59
9. God is Dead? - 9:00
10. Sabbath Bloody Sabbath/Paranoid - 5:04

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...