czwartek, 29 listopada 2018

"Anthem of the Peacful Army" - Greta Van Fleet [Recenzja]


Zespół, zaraz po debiucie dwóch EP-ek, na muzycznym krajobrazie współczesnej sceny rockowej zyskał pewną sławę i obrósł pewnego rodzaju kultem, jako "spadkobiercy klasycznego rocka". Oczywiście natychmiast pojawiła się też cała masa przeciwników, twierdzących że jest to jedynie "nędzna imitacja Led Zeppelin, żerująca na tym, co ktoś wymyślił już 50 lat temu". Osobiście skłaniam się jednak ku tym pierwszym. Nie uważam ich ani za objawienie, ani za imitatorów. I choć - faktycznie - skojarzenia z Led Zeppelin są nieodzowne, nie przeszkadza mi to sądzić, że są oni pewnym powiewem świeżości wybijającym się z tej papki, którą serwuje nam obecna, nowa scena rockowa (nie tyczy się to oczywiście jej dinozaurów, takich jak Paul McCartney, The Rolling Stones czy też Robert Plant).
W 2017 roku wydali aż dwie EP-ki (fakt, że ta druga, From The Fires była produktem składającym się z dwóch coverów i sześciu kawałków autorskich, z czego 4 wydano już na poprzedniej, Black Smoke Rising), więc zaczęły pojawiać się głosy, że przyszła już chyba pora na pierwszy w pełni autorski longplay. 
Początkowo muzycy chcieli, by nagrania powstały szybko, a utworami miały być numery, które zespół napisał już w ciągu 5 lat swojego istnienia. Po wejściu do studia uznali jednak, że mogą nagrać nowe, lepsze kawałki w ciągu dwóch tygodni zarezerwowanych dla nich, na nagrania. Około 75% albumu powstało w studio, natomiast reszta powstała w chatce, w środku lasu Chattanooga w Tennessee. Członkowie zespołu mieli potem przyznać, że kilkakrotnie zdarzyło im się słyszeć za sobą tajemnicze kroki, podczas gdy nikogo poza nimi nie było w pomieszczeniu. Greta Van Fleet chciała, by brzmienie utworów było jak najbardziej naturalne, więc nagrywali jak najbardziej otoczeni przyrodą.
Tytuł albumu pochodzi z poematu Josha, który napisał w autobusie; gdy bez przerwy zasypiał i z powrotem się budził, wpadły mu do głowy i od razu je spisał. Joshua Kiszka twierdzi, że jest to album koncepcyjny, a porusza on tematy ekologiczne, a także sprawy tak bliskie ludziom, jak "nienawiść, chciwość i zło".
A zatem, przed nami pełnoprawny debiut grupy Greta Van Fleet: Anthem of the Peacful Army.

Z ciszy wyłania się powoli delikatny motyw smyczkowy, a po chwili dołącza do niego śpiew Josha. Nie przedstawia nam się on jednak najlepiej na początek, gdyż przez parę chwil mamy złudzenie, że śpiewa tu kobieta. Robertowi Plantowi zdarzało się często wchodzić w bardzo wysokie rejestry, jednak nigdy nie tracił on swojej męskiej barwy, co dzieje się, niestety, właśnie w przypadku Josha. Myślę jednak, że to nie wina jego samego - przynajmniej nie bezpośrednio - lecz produkcji, gdyż wokal brzmi na zbytnio wygładzony, co na płytach rockowych nie powinno się raczej zdarzać, gdyż mocno obniża poziom drapieżności. Na szczęście po chwili już się przyzwyczajamy i możemy cieszyć się patetycznym, lecz jak najbardziej udanym utworem Age of Man. Ciekawostką jest, że w tekście pojawia się fragment tekstu utworu Immigrant Song z repertuaru... Led Zeppelin! Chodzi konkretnie o wers "lands of ice and snow". Spytany o to Kiszka powiedział, że "jest to pewnego rodzaju mrugnięcie okiem". Sam utwór jest na naprawdę wysokim poziomie muzycznym i prezentuje się o wiele lepiej, niż 3/4 utworów z EP-ki From the Fires, którą bardzo cenię. Niech najlepszą rekomendacją dla tego utworu będzie to, że podczas słuchania go praktycznie przez całą jego długość miałem autentyczne, nieschodzące aż po ostatnie nuty, ciarki. Świetny numer.
Po tym patetycznym wstępie Greta Van Fleet uderza w nas czadowym The Cold Wind. Refren jest może trochę koślawy, jednak zwrotki i świetny riff Jake'a nadrabiają to w naprawdę rewelacyjny sposób. Jest to proste granie, jednak nie prostackie, a między tymi dwoma pojęciami jest naprawdę bardzo cienka granica. Tu jednak zespół jej nie przekracza. Trzyma poziom.
Singlowy When the Curtain Falls po prostu musiał być wybrany do reprezentowania tego zestawu. Jest to po prostu esencja twórczości Grety Van Fleet. Wyrazisty riff, krzykliwy i wysoki głos Josha, a poza tym bezbłędna sekcja rytmiczna. Swoje robi też ciekawe zwolnienie w połowie utworu, które pokazuje też, że zespół nie gra tylko jednowymiarowego, prostego hard rocka. Oczywiście po chwili wszystko wraca na swoje tory, jednak to krótkie wyciszenie dobrze nam robi, gdyż część ta wydaje się jeszcze bardziej czadowa i energetyczna. To po prostu musiał być singiel i dobrze, że się nim stał. 
Po takich dwóch ostrych strzałach przyda się nieco złapać oddech, dlatego zespół serwuje nam balladę, Watching Over. Na uwagę zasługują tu świetne wokalizy i niespodziewane dociążenie w refrenie, które znakomicie wybija nas z pantałyku. Po chwili znowu część balladowa i znowu dociążenie. Najlepszy popis wokalny Josha na albumie. W ciężkie klimaty wkraczamy też za sprawą Lover, Leaver (Taker, Believer), który jest wręcz bezczelnie rockowo-bluesowy. Aż głowa sama chodzi. Po zniewalającej, krótkiej kanonadzie bębnów, utwór niezauważalnie, na chwilę przyspiesza, co jest jego momentem kulminacyjnym. Nie ma co tu dużo pisać, po prostu najlepszy kawałek albumu. Aż szkoda, że trwa tak krótko.
You're The One to kolejna ballada, jednak tym razem panowie zepsuli ją potwornie słodkim refrenem, od którego aż kręci się w głowie. Zapewne niejedna niewiasta do niego zapłacze, jednak po prostu takie coś nie przystoi hardrockowej grupie. Fakt, że po takim killerze jak Lover, Leaver każdy utwór jest spisany na porażkę, ale to co Greta Van Fleet zrobiła tutaj, to po prostu szczyt kiczu, jakby po flircie z latami 70. postanowili udać się w krótką podróż do lat 80. W dodatku rozwlekli to do czterech i pół minuty. Nie pomaga tu nawet "bonhamowska" perkusja i wrzask Josha; ten utwór jest po prostu zły, a jego wyrzucenie tylko przysłużyłoby się longplayowi.
The New Day naprawia na szczęście wady poprzednika i udowadnia, że da się zrobić dobrą balladę z wyczuciem i ze smakiem. Gitara akustyczna wygrywa prosty rytm, a refren brzmi tu o wiele ciekawiej. Nieporównywalnie lepszy kawałek i naprawdę dobra ballada. Po dwóch balladach przychodzi jednak czas na przyspieszenie i zespół robi to w Mountain of the Sun. Jest to jednak zbyt popowe granie. Rozczarowuje, chociaż nie jest to - na szczęście - poziom You're The One. Po prostu tutaj panowie poszli już na łatwiznę i zagrali jedną, wielką sztampę. Bez zaskoczeń, bez rewelacji, zbyt przewidywalnie, zbyt jednowymiarowo. Gdyby był to debiutancki singiel jakiegoś nowego zespołu, może dalibyśmy się nagrać, ale w przypadku Grety wiemy, że najzwyczajniej w świecie po prostu stać ich na więcej. 
Ciekawiej rozpoczyna się za to Brave New World i jest to już wzrost formy. Na szczęście tutaj zespół się postarał i stworzył najprawdziwszy rockowy kawałek w bluesowym stylu. Brzmi to naprawdę dobrze i ciężko, co tylko służy temu utworowi. Ciekawe części instrumentalne wprowadzają nastrój tajemnicy i otaczają nas mroczną atmosferą, a cały kawałek to po prostu Greta Van Fleet w swojej najlepszej autorskiej formie. Aż żal tylko bierze, że zespół, który umie tworzyć takie numery, umieścił na swojej płycie takie 2 knoty w postaci You're The One i Mountain of the Sun. Aż nie wiadomo, co o tym myśleć.
Płyta kończy się akustycznym kawałkiem Anthem, który bardzo przyjemnie zamyka album i właściwie to wszystko, co można o nim powiedzieć. Uwagę zwraca poetycki tekst Josha. Utwór udowadnia, że z minimum środków da się osiągnąć kapitalny kawałek, jeśli tylko ma się dobre chęci (i niezłą ekipę songwriterów).


Do połowy, a więc utworu Lover, Leaver (Taker, Believer) płyta trzyma się na bardzo wysokim poziomie, który jednak po chwili spada i dopiero pod koniec zostaje nieco podreperowany, jednak te 2 niewypały psują jednak ogólny wydźwięk albumu. Nie nazwałbym go również, wbrew słowom Josha, albumem koncepcyjnym, gdyż ta trochę tu kuleje, a teksty właściwie nic ze sobą nie łączy (ale to też nic złego, za album koncepcyjny nie uważam też Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band The Beatles, gdzie cała koncepcja rozłazi się już po drugim utworze, a jest to jeden z moich "Top Albumów Wszech Czasów). Faktycznie, album porusza tematy wspomniane przez Josha, jednak, jak dla mnie, nie czyni to go od razu albumem koncepcyjnym. 
Greta Van Fleet zaprezentowała bardzo nierówny, a ponadto fatalnie, popowo wyprodukowaną płytę, gdzie wszystko jest wygładzone do granic możliwości. Po EP-kach spodziewałem się więcej. Dostałem album niezły, choć mógłby być lepszy.


Ocena: 6/10





środa, 28 listopada 2018

"Killing is My Business... and Business is Good!" - Megadeth [Recenzja]


Kariera tego zespołu rozpoczęła się wraz z wyrzuceniem z zespołu Metallica Dave'a Mustaine'a za jego postępujące uzależnienie od alkoholu, które utrudniało Mecie sprawne funkcjonowanie, jako grupy, która dopiero zaczynała swój podbój świata. Wściekły Mustaine razem z Davidem Ellefsonem (bas), Gregiem Handevidtem (gitara) i Dijonem Carruthersem (perkusja) założył w Los Angeles zespół, który miał wejść (razem z Metalliką, Slayerem i Anthrax) do tzw. Wielkiej Czwórki Trash Metalu. 
Dave postanowił objąć funkcję wokalisty z bardzo prostej przyczyny: po prostu nie umieli do tego znaleźć nikogo odpowiedniego. Do końca 1984 roku (a więc daty ich pierwszej trasy koncertowej), skład zespołu zdążył się jeszcze parokrotnie zmienić. Ostatecznie Gar Samuelson zasiadł za perkusją, a Chris Poland objął funkcję gitarzysty. W tym też roku nagrali swoje pierwsze demo, Last Rites, a także podpisali swój pierwszy kontakt z Combat Records na 3 albumy. 
W 1985 roku dostali od wytwórni 800$ na stworzenie debiutanckiego albumu. Muzycy jednak, jak przystało na metalowców z krwi i kości, połowę z tego wydali na rozmaitego rodzaju używki, więc musieli zwolnić producenta i sami wyprodukować płytę, bo najzwyczajniej w świecie na kolejnych członków personelu nie było ich już stać. 12 czerwca 1985 roku został wydany ich debiutancki album, Killing Is My Business... And Business Is Good!, który został już w chwili wydania dobrze przyjęty. Jak broni się po latach?

Rozpoczyna się niepozornie - solo na fortepianie. Zaraz, zaraz! TAKA okładka, TAKA nazwa płyty, TAKI zespół i... SOLO FORTEPIANOWE? Nie pomyliliśmy czasem płyt? Po upływie niecałej minuty okazuje się, że jednak nie. I całe szczęście. Zabójczy riff rozpoczyna kawałek Last Rites/Loved To Death. Perkusja nawala aż miło, obie gitary i basy serwują ciężki i nieuporządkowany kawałek, który rozpoczyna karierę zespołu Megadeth, którego, na swoim debiucie, mogłaby im pozazdrościć Metallica. Ten utwór to właściwie esencja trashu. Mimo, że Mustaine śpiewa mniej melodyjnie niż Hetfield, ma w głosie większą zadziorność. Co chwila perkusja, jakby gubiła tempo, jednak są to celowe zmiany prędkości, więc nie możemy spokojnie uprawiać headbangingu, mimo że ten kawałek jest praktycznie stworzony do metalowego szaleństwa. Tego się po prostu nie da opowiedzieć - to trzeba usłyszeć.

Your bodies empty now
As I hold you
Now your gone I miss you
But I told you
I remember bad times
More than good
There's no coming back
Even if we could

Sprzężenia i ostre akordy rozpoczynają tytułowy kawałek. Jest jeszcze ciężej, ale i bardziej uporządkowanie. Mustaine charczy, jak trzeba, gitary znowu serwują melodyjny, ale i diablo szybki riff, a bas i gitara tworzą jedną z najlepszych sekcji rytmicznych w dziejach metalu. Killing Is My Business... And Business Is Good! Panowie wiedzą, co mówią; takie granie to zdecydowanie ich business... i on naprawdę jest good!

I am a sniper
Always hit the mark
Paid assassin
Working after dark
Looking through the night
Using infra-red
My target on you
Aimed at your head

Skull Beneath the Skin rozpoczynają zabawne dźwięki gitary, by po chwili kompozycja przeszła na tor wyznaczony jej przez poprzednie dwie kompozycje, jednak... Muzycy jeszcze bardziej przyspieszają! Efekt może być tylko jeden: to co się tu dzieje, to istny OGIEŃ! Wyciszenia, zwolnienia, solo perkusji, solo gitary, wokal wchodzi właściwie dopiero po osiemdziesięciu sekundach. Pojawia się tu jednak trochę za dużo bałaganu, a za mało dobrych melodii.

Mean and infectious
The evil prophets rise
Dance of the macabre
As witches streak the sky
Decadent worship of
Black magic sorcery
In the womb of the devils dungeon
Trapped without a plea

Przy Rattlehead panowie już zdecydowanie odpalili najcięższe działa i gnają do przodu, jak, nie przymierzając, Pendolino. Grają tak szybko, że nawet nie nadążamy kiwać głowami (przynajmniej jeśli nie chcemy uszkodzić sobie na stałe kręgosłupa). Jeden z najlepszych kawałków albumu. Ostre i mięsiste granie, którego nie powstydziłby się momentami nawet Slayer. Piszcząca gitara dodaje tu jedynie pazura, a ostre wrzaski Mustaine'a dodają ciężaru wolniejszym refrenom. Majstersztyk!

Rattle head
A dose of metal you need
To bang your head til you bleed
It's time for snapping some neck
Slashing, thrashing to megadeth

Chosen Ones to najkrótszy kawałek na płycie, gdyż trwa jedynie niecałe 3 minuty, jednak nie przeszkadza nam to ani trochę, gdyż jest to kolejny sztos, za którym ciężko nam nadążyć. Zatrzymania, przyspieszenia, zwolnienia... Uff, dużo się tu dzieje, a Mustaine ani myśli nas oszczędzać i bardzo dobrze, gdyż granie Megadeth jest jak narkotyk. Wciąż chcemy szybciej, mocniej, agresywniej... Zespół wychodzi nam naprzeciw, serwując nam na koniec utworu istną galopadę, która jednak, niestety, bardzo szybko się kończy. 

You doubt your strength or courage
Don't come to join with me
For death surely waits you
With sharp and pointy teeth
An animal so vicious
No others fought and won
So on the field of battle
We are the chosen ones

Sprzężenia gitary na początku Looking Down The Cross szykują nas na kolejny cios. Wiemy, że Megadeth w 3 minuty potrafi upchać więcej energii, niż większość zespołów na całych płytach, więc te 5 minut zapowiada się dla nas bardzo obiecująco. A tu policzek, Megadeth zwalnia! Nie jest to oczywiście ballada, to nie Metallica, ale mamy tu dociążoną zwrotkę, która - to jasne - gdy tylko się kończy zmienia tempo i w refrenie mamy tu kolejny zestaw mocnych policzków.

Now before they take me
And my blessed life
Now you'll know why death
Was summoned here tonight
I'll recall my perils
They'll kill me in pride

Płyta właściwie mogłaby się kończyć na Mechanix, gdyż tak szybkiego i agresywnego utworu zespół na tej płycie jeszcze nie prezentował. Perkusja nie atakowała nas jeszcze aż tak agresywnie, gitary i bas nie napierały aż tak prosto na nasze uszy... Wszystko tu gra. Istny killer i mój faworyt z płyty!

Imagine you were at my station
And you brought your motor to me
Your a burner yeah a real motor car
Said you wanna get your order filled
Made me shiver when I put it in
Pumping just won't do ya know luckily for you

These Boots Are Made For Walking... Znamy skądś ten tytuł, prawda? Otóż jest to jedyny na albumie cover, który w wydaniu oryginalnym zajmował na płycie pozycję numer 4.; i to nie byle jaki cover, gdyż Megadeth postanowiło przedstawić swoją interpretację utworu... Nancy Sinatra. Mustaine jednak nie byłby sobą, gdyby troszkę nie pokombinował i postanowił nieco zmienić tekst. Autor oryginalnych słów natychmiast publicznie określił wersję Mustaine'a jako "podłą i obraźliwą". Na tym się nie skończyło, gdyż zażądał usunięcia utworu z albumu, co, oczywiście, trzeba było zrobić i aż do 1995 roku płyty były wydawane bez tego kawałka. W 2002 roku ukazał się reedycja płyty z ocenzurowaną wersją. Sam utwór rozpoczyna się strojeniem odbiorników radiowych, a po chwili Megadeth wchodzi z melodyjnym riffem, a gitara Mustaine'a zaczyna coś wydziwiać... Zaraz jednak wracamy do łojenia i wszystko jest na swoim miejscu. Takie właśnie dźwięki chcieliśmy usłyszeć. Cały utwór to właściwie jedno wielkie "beeep", gdyż aż tyle pretensji do tekstu zgłosił autor oryginału, Lee Hazlewood. A szkoda, gdyż gdyby nie to, mógłby to być najlepszy kawałek albumu i bardzo nietuzinkowy cover, jednakże cenzura wszystko psuje i dźwięk ten bardzo irytuje. Jednakże, dobrze że ten utwór się pojawił, gdyż jest jest to dobre zamknięcie tego albumu. Z energią, wykopem i takim prostym, uczciwym trashmetalowym pierdolnięciem. 


Megadeth zdecydowanie na tej płycie pokazała swoje ambicje - chce grać trash z krwi i kości. Czuć tu jednak brak doświadczenia muzyków i spore niedostatki kompozycyjne, które rzucają się w czy aż nadto. Nie brakuje tu naprawdę udanych momentów, jednak są one w otoczeniu utworów, które są przeciętne lub po prostu słabe. To wszystko czyni z Killing is My Business... and Business is Good! album dość przeciętny, ale na pewno nie słaby. Mimo niedługiego czasu trwania potrafi on bowiem zmęczyć, aczkolwiek nie pozostawia po sobie złych odczuć. 

Ocena: 6/10



wtorek, 27 listopada 2018

"Motörhead" - Motörhead [Recenzja]


Pomysłodawcą dla założenia tego zespołu, jego wokalistą, głównym kompozytorem, liderem był jeden człowiek: Ian Fraser Killmister, lepiej znany jednak pod pseudonimem "Lemmy". Przydomek ten przylgnął do niego już w szkole, od znanej frazy "Lemmy a quid till Friday", co na polski może oznaczać w wolnym tłumaczeniu: "Lemmy, pożycz funta do piątku". Wzięło się to stąd, że Killmister miał w zwyczaju pożyczać od wszystkich pieniądze na gry na automatach. Lemmy w pewnym momencie swego nastoletniego życia podjął decyzję o rzuceniu szkoły i wyjeździe w poszukiwaniu pracy; imał się różnych zajęć, a poza nimi, występował także w rozmaitych zespołach.
Rockiem zaczął interesować się już pod koniec lat 60. Jego pierwszym doświadczeniem "scenicznym" była praca technika sceny dla Jimiego Hendrixa. W 1971 roku został basistą w zespole Hawkind, w którym okazjonalnie obejmował także funkcję wokalisty. Podczas trasy w 1975 roku jego zamiłowanie do amfetaminy dało się we znaki pozostałym muzykom, gdy na granicy z Kanadą został zatrzymany przez służbę celną za posiadanie pewnego białego proszku. Nie była to jednak kokaina, jak podejrzewali celnicy, lecz amfetamina, legalna już wówczas w Kanadzie. Wyjaśnienie tej kwestii zajęło parę dni, co niestety poskutkowało odwołaniem najbliższych koncertów, a wściekli muzycy wyrzucili Lemmy'ego z zespołu.
Gdy wrócił do kraju wziął się on za kompletowanie nowej grupy. Lemmy, tuż przed ostatnią trasą z Hawkind, napisał utwór Motörhead (pot. osoba uzależniona od amfetaminy) i tak właśnie nazwał swój nowo-powstały zespół. Postanowił odciąć się  od swojej przeszłości i grać prostą muzykę wywodząca się z rock and rolla, którą można podpiąć zarówno pod heavy metal, jak i pod punk.
W 1977 roku ukazał się ich debiutancki album - Motörhead.

Album otwiera utwór-wizytówka zespołu, czyli tytułowa piosenka. Rozpoczyna się mocnym, basowym intro, by przejść po chwili do rozwiązań muzycznych typowych dla punk rocka. Zachrypnięty głos Lemmy'ego świetnie komponuje się z takim czadowym graniem. Ten utwór to właściwie samograj. Świetnie napiera do przodu niepozbawione oryginalności i melodii gitarowe solo, perkusja uderza mocno, ale i z rytmicznym wyczuciem, a bas świetnie trzyma to wszystko w ryzach. Nic dodać, nic ująć: po prostu Motörhead. Najlepszy kawałek albumu. Następny kawałek, Vibrator, posługuje się podobnymi rozwiązaniami kompozycyjnymi, tyle że po każdym refrenie pojawia się ciekawe wyciszenie, a muzyka nie jest już tak czadowa i bezkompromisowa, jak w utworze tytułowym. Nie jest więc aż tak dobrze, ale jednak nie mam większych zastrzeżeń, gdyż to wszystko po prostu się sprawdza. Wiemy już, że Motörhead to zespół, który ma już wyklarowany styl, jednak, w przeciwieństwie do AC/DC nie będzie grać non stop praktycznie tego samego, aż do znużenia. Świetne granie.
Lost Johnny ma bardzo interesujący wstęp, gdyż brzmi bardziej jak zakończenie poprzedniego utworu. Lemmy śpiewa tu z nieco mniejszą chrypką, ale wciąż zadziornie. Przy tej piosence zdajemy sobie sprawę, że Motorhead posiadł bardzo rzadką zdolność zespołów metalowych, czy też punkowych, a mianowicie: czegokolwiek by nie grał, wpada to w ucho. Może po zakończeniu albumu mamy problem z przypomnieniem sobie danego utworu, jednakże to wszystko po prostu dobrze gra podczas słuchania na bieżąco. Nie mamy wrażenia, że słuchamy non stop tego samego kawałka. Każdy, mimo że oparty na tym samym schemacie, czymś się wyróżnia. Za to należą się słowa uznania, gdyż jest to rzadka umiejętność zespołów grających muzykę tego typu. Ale wracając do Lost Johnny, mogę o nim powiedzieć po prostu, że to kolejny dobry kawałek. Takie samo uzasadnienie jak w poprzednich utworach. Trzeci raz to samo i trzeci raz tak samo dobrze.
Iron Horse/Born To Loose to połączone ze sobą dwie kompozycje, na co właściwie wskazuje już sam tytuł, jednak brzmi to tak spójnie, że praktycznie nie zauważamy tego, że powstały jako dwa osobne byty. Born To Loose jest fragmentem instrumentalnym wplecionym w Iron Horse tak, że razem tworzą one dość rozbudowany - choć absolutnie nie progresywny - utwór. Tak jak poprzednimi razy: wszystko gra.
White Line Fever to jeden z najbardziej dynamicznych kawałków na płycie. Lemmy świetnie się wydziera (a przynajmniej próbuje), jednak niestety na tym kończą się zalety tego najgorszego na płycie utworu. Kompozycja praktycznie nie ma melodii a i nie jest zbudowana według jakiegoś niezłego pomysłu. Ciężko tu się odnaleźć, gdyż wszystko tu jest jakieś takie nieuporządkowane, ale w ten najgorszy, niechlujny sposób. Być może taki właśnie ten utwór miał być z założenia, jednak do mnie to nie przemawia, a wręcz odpycha. Lepszy poziom już prezentuje Keep Us On the Road z bardziej wyrazistym, nieco cięższym, riffem i melodią, która wybija się z tego nad wyraz równego peletonu. Na szczęście nie jest to kolejna wtopa, chociaż do miana pamiętnego sukcesu też bym tego nie zaliczył. Ciekawiej robi się jednak w połowie, gdzie następuje zwolnienie i riff basowy dopiero po chwili przyspiesza, jednak perkusja i gitara nie podążają za nim od razu; dają mu trochę pograć i dopiero po chwili się przyłączają i utwór wraca na poprzednio obrane tory. 
Napisany jeszcze w czasach Hawkind (podobnie jak Motorhead oraz Lost Johnny), The Watcher, prezentuje wyższy poziom niż poprzednicy. Znakomity, motoryczny riff napędza całą kompozycję, która wyróżnia się na tle albumu świetną energią i melodyjnością (jak na Motorhead, oczywiście). Po prostu czad i nic więcej nie trzeba dodawać. Piosenka sama się broni. 
Płytę zamyka cover Tiny'ego Bradshawa, This Train Kept A-Rollin' i ciężko rozpoznać, że nie jest to kolejny utwór napisany przez zespół, gdyż zagrany jest zupełnie tak, jakby wyszedł spod ich ręki, za co wielkie brawa dla Motorhead za dobór utworu i takie go przearanżowanie. Płytę kończą tak samo, jak grali nam przez pół godziny: z wykopem, prostotą i czystą, rockandrollową energią.


Motorhead tą płytą zademonstrowali światu większość chwytów, które mieli stosować już przez większość swojej kariery. Ten album zdefiniował też jasno ich muzyczną wrażliwość i aspirację. Ich muzykę ciężko pomylić z kimś innym, a mało którym muzykom udaje się tak jasno określić swój własny, indywidualny styl już na debiucie, za co należą się brawa zespołowi. Oczywiście nie obyło się bez wpadek, a także pułapki jednowymiarowego brzmienia albumu, jednak, suma summarum, płyta jest bardzo dobra, energiczna i prosta, czyli spełnia wszystkie wymogi, jakie możemy stawiać zespołowi grającemu mieszankę rock and rolla, punk rocka i heavy metalu. Bardzo dobra płyta. Nie najlepsza, nie najgorsza, ale warta wysłuchania.

Ocena: 7/10




niedziela, 25 listopada 2018

"Aerosmith" - Aerosmith [Recenzja]



Mało kto wie, że Steven Tyler, oprócz pełnienia funkcji wokalisty, na początku istnienia zespołu był w nim również perkusistą. Grupa została założona przez Joe Perry'ego (gitarzystę) i Toma Hamiltona (basistę) po spotkaniu ze wspomnianym już Tylerem, Rayem Tabano (gitarzysta) oraz z Joeyem Kramerem, który później miał zasiąść za bębnami. Rok później Tabano został zastąpiony przez Brada Whitforda i w takim właśnie składzie Aerosmith gra do dziś.
W 1971 Clive Davis, prezes Columbia Records zobaczył zespół na koncercie; mieszanka bluesa z rockiem, którą prezentowali Aerosmith zrobiła na nim olbrzymie wrażenie. Postanowił więc podpisać z nimi kontrakt i w 1973 na rynku pojawił się debiutancki album grupy, zatytułowany po prostu Aerosmith.

Już w pierwszych taktach otwierającego album utworu Make It słychać ten silny wpływ bluesa. Przez chwilę można nawet odnieść wrażenie, że grają to nie Aerosmith, lecz panowie z The Rolling Stones. I nie chodzi tu nawet o używanie podobnych zagrywek i charakterystyczne brzmienie, ale głównie o to, że Tyler śpiewa tu zupełnie jak Mick Jagger. Typowa dla Keitha Richardsa solówka stanowi punkt kulminacyjny kompozycji, mimo że znajduje się już w jej środku. Jeśli ktoś lubi Stonesów, to przypadnie im do gustu ten utwór, jeśli nie - to i nie ma tu czego szukać. Zespół nie wypracował jeszcze własnego stylu i wciąż poszukuje, co słychać tu  aż za bardzo wyraźnie. Niemniej brzmi to bardziej jak plagiat, niż niewinna inspiracja. Mimo tego jest to jednak przyjemna kompozycja, która całkiem nieźle zapowiada ciąg dalszy longplaya.
Somebody powtarza wady i zalety poprzednika: panowie brzmią zupełnie jak Stonesi i grają tak samo motorycznie i porywająco, jednak nie brzmią jak zespół prezentujący autorski materiał inspirowany idolami z młodości, lecz bardziej jak cover band. Wysoka jakość kompozycji, niska indywidualności, ale generalnie bilans wychodzi raczej na plus. Po tym utworze przychodzi jednak pora na zdecydowanie najbardziej znany kawałek krążka, czyli kawałek Dream On. Wstęp jest zagrany bardziej lirycznie, piękną gitarą Perry'ego. Gdy Steven Tyler zaczyna śpiewać, cieszymy się, że możemy usłyszeć wreszcie jego manierę i jesteśmy nią zachwyceni, bo robi to naprawdę wspaniale. Delikatna zwrotka robi nastrój pod bardziej dramatyczny refren. Utwór ma nietypową budowę, co dodaje mu tylko charakteru, a sama kompozycja jest najlepszym momentem płyty. Warto zwrócić też uwagę na głęboki tekst autorstwa Tylera.

Sing with me, sing for the year
Sing for the laughter, sing for the tears
Sing with me, just for today
Maybe tomorrow, the good Lord will take you away

Wielki utwór, który już na zawsze wszedł do kanonu światowej muzyki.
Zupełnie inny, bardziej bluesowy nastrój przynosi One Way Street, gdzie Tyler pojawia się także w roli instrumentalisty, grając na harmonijce. Śpiewa też bardziej po swojemu, jakby Dream On dodało mu odwagi i postanowił wreszcie pokazać swój styl. Bardzo dobry blues rock, ciekawie prezentujący Aerosmith również jako fanów Led Zeppelin, jednak, faktycznie, jest to tylko inspiracja, a nie jawny plagiat stylu. I bardzo dobrze, gdyż zespół brzmi tu bardzo energetycznie i czuć tu podwyższoną jakość mocniej, niż w przypadku, odtwórczych jednak, dwóch pierwszych numerów. Najlepiej świadczy o tym fakt, iż utwór ten trwa 7 minut, a ani na chwilę nam się nie dłuży i nie mamy świadomości, jak długo już zespół zabawia nas swoim, bądź co bądź, prostym, ale jakże efektywnym, graniem.
Utwór Mama Kin pokazuje z kolei bardziej rockandrollowe oblicze zespołu, a duży kontrast pomiędzy utworami tworzy jednak brzmienie, wbrew pozorom, wciąż bardzo spójne. Piosenka ta ma w sobie wielkie pokłady czystej energii, jednak nie wyróżnia się niczym szczególnym. Fajnie się słucha, można się fajnie przy tym bawić, ale na dłuższą metę raczej do zapomnienia. 
Ciekawym riffem panowie otwierają Write Me a Letter. Jest to prosty blues bez aspiracji na coś więcej, niż bycie jedynie wypełniaczem i w tej roli jest po prostu znakomity; nie do zapamiętania, nie do zwrócenia uwagi, do wlecenia jednym uchem i wylecenia drugim. 
Ciekawiej, jeszcze bardziej bluesowo rozpoczyna się Movin' Out. Zaczyna się bardzo minimalistycznie, ciekawie się rozwija i jest jednym z bardziej wyrazistych momentów płyty. Jest to też jedyny utwór, przy powstawaniu którego pomagał Tylerowi Joe Perry. Słychać to, gdyż gitara gra tu zdecydowanie pierwsze skrzypce, jest wysunięta na pierwszy plan tak bardzo, jak tylko było to możliwe. Ma świetne sola i riffuje aż miło. Dobry, klasyczny blues z dodatkową porcją energii. 
Album kończy cover klasycznego utworu Rufusa Thomasa, Walkin' the Dog. Nie jest on jednak niczym imponującym i zamyka album tak, jak jego większość minęła: bez większego polotu, z energia, ale bez możliwości zapamiętania czegokolwiek na dłużej.

Reasumując, debiut Aerosmitn to album raczej średni. Zespół szuka tu wciąż swojego stylu i momentami wręcz bezwstydnie plagiatuje inspirujące go zespoły. Jest tu dużo dobrego, gitarowego grania, świetny głos Tylera i jeden wielki utwór, jednak co z tego, skoro cała reszta jest tylko na zasadzie "średniawki"?
Taki sobie album. Ani na plus ani na minus. Po prostu na pół plusa, gdyż jednak, mimo wszystko, wspominamy go jako dobre blues rockowe granie, mimo że za cholerę nie potrafimy sobie przypomnieć, co, oprócz Dream On, tak nam się podobało.

Ocena: 5/10



Aerosmith: 35:44

1. Make It - 3:39
2. Somebody - 3:44
3. Dream On - 4:27
4. One Way Street - 7:00
5. Mama Kin - 4:28
6. Write Me a Letter - 4:10
7. Movin' Out - 5:02
8. Walkin' the Dog - 3:12

sobota, 24 listopada 2018

"High Voltage" - ACϟDC [Recenzja]


Na początku było dwóch braci: Angus i Malcolm Young. To oni podjęli decyzję o założeniu zespołu i wymyślili nazwę, która przeszła do historii hard rocka. Frazę ACϟDC zobaczyli pewnego dnia z tyłu maszyny do szycia w ich domu, co miało oznaczać, że urządzenie wyposażone jest w prostownik przetwarzający prąd zmienny na stały. Uznali, że będą grać tak energetycznie, że lepszej dla nich nazwy być nie może. Tak właśnie w 1973 roku powstał ACϟDC.
Następny do zespołu dołączył Dave Evans w charakterze wokalisty (który nagrał z nimi tylko jeden utwór, Can I Sit Next To You Girl, nagrany ponownie już z towarzyszeniem Bona Scotta) oraz sekcja rytmiczna, której skład miał potem niejednokrotnie ulegać zmianie. Już na początku istnienia zespołu Angus Young wymyślił swój image, przebierając się w mundurek szkolny, który był autentycznym elementem garderoby z jego drugiego liceum w Sydney.
Braciom Young jednak przestał pasować styl prezentowany przez Dave'a Evansa, który pasował bardziej na frontmana grupy glam rockowej niż rockandrollowej, więc jego miejsce zajął Ronald Belford "Bon" Scott.
We wrześniu 1974 roku zespół nagrał (w 10 dni!) swój debiutancki album High Voltage, który został wydany jedynie w Australii i Nowej Zelandii. Piosenki powstawały według z góry ustalonego schematu: do nagranej już instrumentalnej ścieżki braci Young, Scott pisał teksty i nagrywał swój wokal osobno. Wyjątkami był jeden utwór autorstwa braci Young i jeden, który jest coverem utworu Big Joego Williamsa. Czuć na tym albumie, że zespół nie zdążył zdefiniować jeszcze swojego własnego stylu i gra tu raczej rock w odmianie glamowej niż rock and rolla, z którego dopiero później był znany.
W ciągu kilku miesięcy, już po wydaniu debiutanckiego albumu, skład dopiero przybrał ostateczny kształt, kiedy dołączyli do niego Phil Rudd na perkusji oraz Mark Evans w roli basisty. W tym składzie zespół nagrał kolejny album T. N. T., który również wydany był tylko w tych samych dwóch krajach. 
Od 1974 do 1977 roku ACϟDC regularnie pojawiało się w programie telewizyjnym, Countdown, dzięki czemu stało się bardzo popularne w Australii. Dzięki osiągniętej krajowej sławie, zespół mógł w 1976 podpisać kontrakt z wytwórnią Atlantic Record, która jako pierwszy album wydała kompilację złożoną z utworów z poprzednich dwóch longplayów grupy, zatytułowaną High Voltage, na którą składa się 7 piosenek z albumu T. N. T. oraz jedynie dwie z australijskiej wersji High Voltage
Powodem, dla którego omawiam tutaj właśnie tę kompilację jest fakt, że oryginalne dwa pierwsze albumy grupy nie są dzisiaj dostępne i w oficjalnej dyskografii ACϟDC właśnie to międzynarodowe wydanie High Voltage jest uznawane za debiutancki album. Oczywiście płyty można na spokojnie dostać i są dostępne m.in. w internecie, ale do oficjalnej sprzedaży, autoryzowanej przez zespół, trafiła tylko omawiana wersja, więc to właśnie jej poświęcę ten wpis.

Na sam początek mamy jeden z najbardziej znanych kawałków ACϟDC, czyli It's a Long Way to the Top (If You Wanna Rock 'n' Roll). Jest to bardzo energetyczny i motoryczny utwór, który daje dobry rozpęd albumowi. Refren zostaje w głowie na dłużej, ale nie czyni to z piosenki utworu banalnego czy prostackiego. Jest prosty i został wzbogacony o solo na dudach, na których zagrał Bon Scott. Ciekawy zabieg i świetnie nadaje charakteru kompozycji. Aż szkoda, że zespół nie pokusił się na więcej podobnych eksperymentów w karierze. Tutaj brzmi to naprawdę dobrze, a kawałek to jeden z obowiązkowych numerów na koncertach zespołu. Mógłbym tu wymieniać kolejne zalety utworu, czyli m.in. świetną gitarę Angusa, energetyczny wokal Bona i świetną sekcję rytmiczną, ale nie ma to sensu, gdyż przekaz jest jeden: tego utworu po prostu trzeba przesłuchać, bo to kawał dobrego rockandrollowego grania.

Ridin' down the highway
Goin' to a show
Stoppin' on a byways
Playin' rock 'n' roll

Gettin' robbed, gettin' stoned
Gettin' beat up, broken boned
Gettin' had, gettin' took
I tell you folks, it's harder than it looks

Następny utwór Rock 'n' Roll Singer właściwie już w tytule zawiera to, czego możemy się po nim spodziewać. Dokładnie taki prosty i energetyczny rock and roll z jakim dzisiaj ACϟDC możemy skojarzyć. Wybijająca się na pierwszy plan gitara Angusa i Malcolm dzielnie prowadzący główny riff. Zwraca uwaga świetna perkusja Rudda i zadziorny wokal Scotta. Kolejny dobry kawałek, chociaż przegrywa starcie z poprzednikiem, no ale też mało który utwór tego zespołu mógłby się z nim mierzyć.

Well, I worked real hard and bought myself
A rock 'n' roll guitar
I got to be on top some day
I wanna be a star
I can see my name in lights
And I can see the queue
I've got the devil in my blood
Telling me what to do

Wolniejszy natomiast jest The Jack i niestety z otwierającej trójki wypada najsłabiej. Dobrze usłyszeć, że ACϟDC potrafi też zwolnić, jednak to co miało być, zdaje mi się, ciężarem, wlecze się niemiłosiernie i czekamy tylko, aż rozciągnięte do granic możliwości zwrotki wreszcie dobiegną końca. Refren jest przynajmniej nieco ciekawszy, gdyż następuje tu zagęszczenie faktury, a po każdym z nich Angus gra ciekawe solo.

Poker face was her name
Poker face was her nature
Poker straight was her game
If she knew she could get you
She played 'em fast
And she playd 'em hard
She could close her eyes
And feel every card

Basowym intro rozpoczyna się Live Wire, czyli ponowna próba zrezygnowania z prostego rock and rolla i tutaj jednak, dla odmiany, ta próba jest jak najbardziej zakończona sukcesem. Utwór jest ciekawy, nie nudzi i chociaż momentami ekscytuje. Zaciera niesmak po The Jack i nawet zostawia nas optymistycznie nastawionych na ciąg dalszy płyty. Ciekawy jest moment, kiedy gitara wygrywa ten sam riff, który na początku prezentował nam Evans na basie i pozostałe instrumenty zostają wyciszone, a potem wszystko powraca ze zdwojoną siłą. Wrażenie robi genialne, energetyczne solo Angusa. Jednak nic nie jest w stanie przygotować nas na to, co nastąpi po tym.

I'm as cool as a body on ice
Hotter than the rolling dice
Send you to heaven
Take you to hell
I ain't fooling, can't you tell?

Mamy bowiem do czynienia z najlepszym utworem na płycie, jednym z najlepszym w całej karierze ACϟDC i jednym z ich największych przebojów. Przed nami T. N. T. Zabawny wstęp przechodzi w niemal skandowanie tekstu przez Scotta w zwrotkach, do którego w refrenach dołącza się reszta zespołu. Utwór ma nieskończone pokłady energii i potrafi skutecznie zwlec z łóżka. Nie jest jednak przy tym nadmiernie napompowany niepotrzebnym hałasem, bądź też atakującą nas ze wszystkich stron perkusją. ACϟDC udowodniło, że żeby stworzyć energetyczny utwór nie trzeba wiele. To po prostu jest świetna kompozycja, a Bon Scott dołożył do tego świetny, wpadający w ucho tekst. Majstersztyk.

Ain't got no gun
Ain't got no knife
Don't you start to fight

'Cause I'm T.N.T., I'm dynamite
T.N.T. and I'll win the fight
T.N.T., I'm a power load
T.N.T., watch me explode

Następnie mamy utwór Can I Sit Next To You Girl, autorstwa braci Young. Jest on równie chwytliwy co poprzednie kawałki, jednak nie wyróżnia się niczym szczególnym. To po prostu kolejny "ajsidisowy" utwór, który ma świetny, motoryczny charakter.

Oh, I took him by surprise
When I have him one of my lies
She started smiling at me real fine
And that's when I said

"Can I sit next to you, girl?"

Wybijający się walcowatym tempem Little Lover na szczęście omija błędy, które wcześniej popełnił The Jack. Jest o wiele ciekawszy, jednak w żadnym stopniu nie wybitny, albo nawet wybijający się. Ot po prostu kolejny wypełniacz. Przeciętny do bólu.

Saw ya in the front row
Movin' to the beat
Just movin' and groovin'
Killed me when I saw
The wet patch on your seat
Was it Coca-Cola?

She's Got The Balls... Już tytuł nie sugeruje utworu najwyższych lotów i taki też jest ten kawałek,ale nawet nie sili się na to, by w jakimkolwiek stopniu się wyróżnić. Ciężko o nim powiedzieć coś więcej, poza tym, że po prostu "jest". A i tak, jakby go nie było.

And she's got taste, my lady
Pace, my lady
Makes my heart race
With her pretty face
She's got balls, my lady
Likes to crawl, my lady
Hands and knees all around the floor
No one has  to tell her what a feller is for

Utwór tytułowy zaczyna się już nieco ciekawiej, bo gdy słyszymy taki wstęp, wiemy że ACϟDC sięga po to, na czym najlepiej się zna, czyli stary dobry rock and roll. I to po prostu działa, co słychać po High Voltage (mam na myśli utwór, nie cały album) i mamy ochotę usłyszeć album przepełniony takimi właśnie kompozycjami. Dobre zamknięcie niezbyt dobrego albumu

Well, you ask me why I like to dance
And you ask me why I like to sing
And you ask me why I like to play
I got to get my kicks some way
And you ask me what I'm all about
Come on, let me hear you shout


Czy ten album jest dobry? Nie. Czy wobec tego jest zły? Nie. Jaki jest w takim razie? Najgorsze, co tylko może być, czyli absolutnie do bólu przeciętny, a większej zbrodni w muzyce popełnić nie można. Już lepiej, żeby utwór zostawił po sobie nawet najgorsze wrażenie. Przynajmniej zirytuje i zostawi jakieś emocje. A tutaj...
Słuchanie tej płyty przypomina spalenie kartki papieru. Trochę smrodu z dymu zostanie, trochę ekscytacji, że płomienie tak blisko, ale ostatecznie nie ma śladu, po tym, że się tę kartkę spaliło. Nie zostało nic. Tak samo po tym albumie. Ani to złe ani dobre. Po prostu nic.

Ocena: 4/10


High Voltage: 44:37

1. It's a Long Way to the Top (If You Wanna Rock 'n' Roll) - 5:01 (winyl)/5:10 (CD)
2. Rock 'n' Roll Singer - 5:03
3. The Jack - 5:52
4. Live Wire - 5:49
5. T.N.T. - 3:34
6. Can I Sit Next to You Girl - 4:12
7. Little Lover - 5:39
8. She's Got Balls - 4:51
9. High Voltage - 4:04

"From The Fires" - Greta Van Fleet [Recenzja]


Ostatnio głośno zrobiło się w mediach za sprawą powstałego w 2012 roku zespołu muzycznego o nazwie Greta Van Fleet. Już dawno żaden zespół rockowy nie wzbudzał tyle skrajnych emocji. Jedni uważali ich za objawienie współczesnej sceny rockowej, a drudzy za mierną kopię Led Zeppelin. Tak naprawdę ani jedni ani drudzy nie mają racji. Ani to objawienie, ani mierna kopia. Czy więc jest to w ogóle zespół warty jakiejkolwiek uwagi?
Bracia Joshua "Josh", Samuel "Sam" oraz Jacob "Jake" Kiszka, wraz z Dannym Wagnerem stanowią obecnie skład zespołu. Niektórzy już tutaj starają się upatrywać podobieństwa do Led Zeppelin, bo przecież "ich też było właśnie czterech". Oczywiście to bzdura na kółkach, bo cała masa zespołów stanowiła właśnie kwartet. (By wspomnieć tylko Pink Floyd, The Beatles, Black Sabbath, Metallikę, Queen, AC/DC itd.). Twórczość zespołu klasyfikuje się, jako klasyczny blues rock, ale, co ciekawe, każdy członek zespołu twierdzi, że fascynuje go zupełnie inna muzyka, (Jake uwielbia rock and roll, Sam - jazz, Danny - folk, a Josh - muzykę świata) a typ muzyki jaki grają, wynika z tego, że jak zaczynają razem komponować, to "jakoś tak wychodzi". 
W 2017 roku zespół podpisał kontrakt z wytwórnią Lava Records, niedługo później wydając swoją pierwszą EP-kę, Black Smoke Rising. Zdecydowałem się ją pominąć z oczywistych względów: po pierwsze zawiera on tylko 4 utwory, które łącznie ledwo przekraczają zaledwie 20 minut, a po drugie, wszystkie one zostały ponownie zawarte, wraz z czterema nowymi utworami, właśnie na From The Fires. W efekcie czego powstało podwójne EP, trwające nieco ponad pół godziny.

Riff rozpoczynający Safari Song, oraz wokal Josha rzeczywiście nasuwają automatyczne skojarzenia z Zeppelinami. Brzmi to jak odrzut z Led Zeppelin IV. Słowo klucz w tym zdaniu to "odrzut". Piosenka jest bardzo przyjemna i ma swoją energię, jednak daleko jej do poziomu Led Zeppelin. Ale też nie ma co oczekiwać, by ktoś jeszcze zaprezentował w dzisiejszych czasach coś na poziomie tych gigantów hard rocka. Gdy odsunie się już skojarzenia z Zeppelinami, jest to całkiem niezła piosenka. Josh drze się jak trzeba, Jake riffuje niczym Page, a perkusja i bas tworzą zgraną sekcję rytmiczną. Powtórzę: jeśli ktoś odsunie od siebie skojarzenia z Zeppelinami, ciężko się do czegoś przyczepić.
Świetnie zaczyna się też Edge of Darkness. Intrygujący riff przechodzi w nieco cięższą kompozycję, która sunie bez zarzutu. Jest to też pierwszy utwór premierowy na tej EP-ce (przy czym premierowy w tym kontekście oznacza, że nie pojawił się uprzednio na Black Smoke Rising). Naprawdę dobre granie w starym stylu. Jeśli kogoś rajcują lata 70. tak jak mnie, będzie przy tej muzyce czuł się jak w domu. Ja właśnie tak się czuję przy tym utworze.
Flower Power, kolejna piosenka z Black Smoke Rising, nieco zwalnia tempa, jednak nie oznacza to, że traci poziom. Wstęp może delikatnie przypominać The Battle of Evermore ze wspomnianej już Led Zeppelin IV, jednak po chwili skojarzenia te rzucamy na bok, gdyż Greta Van Fleet idzie zupełnie w innym kierunku. Tytuł rzeczywiście sugeruje brzmienie tamtych czasów i gdy zamykamy oczy widzimy tłum hipisów pokazujących znak pokoju i kroczących dumnie ulicami. Magiczny utwór.
Jednak jeśli chodzi o magię, nie ma sobie równych pierwszy z dwóch coverów na płycie, czyli sławny A Change Is Gonna Come z repertuaru Sama Cooke'a. W pierwszej chwili bardzo nie podobał mi się pomysł umieszczenia tego utworu na From The Fires, podobnie zresztą jak Meet On the Ledge. Na EP-ce którą panowie mieli już czas dopracować nie powinni wydawać aż dwóch coverów, tylko pokazać raczej swoją autorską stronę, a poza tym ta kompozycja jest jedną z moich ulubionych w historii muzyki i bałem się, czy nie potraktują jej zbyt "zeppelinowsko". W jednym miałem rację: potraktowali ją zbyt zeppelinowsko, jednak nie okazało się to jednak wadą. Jasne, że daleko mu do bezbłędnego oryginału, ale magia została zachowana i słucha się tego wciąż dobrze, mimo że minimalizm oryginału został właściwie zignorowany, przez co piosenka straciła na wymowie i sile oddziaływania, ale mimo to brzmi to naprawdę w porządku i nie bardzo poza zbyt przekrzyczaną aranżacją nie mam się do czego przyczepić. Utwór jednak mógłby być o wiele lepszy, gdyby muzycy potraktowali go nieco bardziej oszczędnie, jak ma to miejsce już bardziej pod koniec piosenki, gdy Josh śpiewa jedynie z towarzyszeniem gitary Jake'a, na którą nałożono ciekawy pogłos. Podsumowując: dobrze, ale mogłoby być lepiej. I, niestety, jest to najsłabszy kawałek płyty.
Highway Tune, czyli trzecia z czterech utworów z Black Smoke Rising, jest świetnym, blues rockowym uderzeniem z wokalnymi improwizacjami godnymi wyczynów Planta z Babe I'm Gonna Leave You. Piosenka idzie do przodu, nic jej nie przeszkadza, słucha się tego naprawdę dobrze i na szczęście zespół nie zamierza psuć tego zbytnim przekombinowaniem. Jest prosto, do rzeczy, a i solówka na gitarze naprawdę przyciąga ucho. Chciałbym też przy okazji tego utworu zwrócić uwagę na grę Daniela na bębnach, gdyż w tym utworze najlepiej słychać, jak wielką inspiracją był dla niego między innymi John Bonham, czyli znakomity perkusista Led Zeppelin. 
Drugi cover został już potraktowany o wiele lepiej niż A Change Is Gonna Come, dzięki czemu Meet On the Ledge brzmi naprawdę dobrze. I właściwie tylko tyle można o tym napisać, gdyż każde kolejne zdanie na temat tego utworu byłoby już powtarzaniem tego, co wcześniej mówiłem. Że dobre granie? Mówiłem. Że Josh świetnie wyważył wokal? Mówiłem. Że Jake dobrze riffuje, a Daniel i Sam tworzą świetną sekcję rytmiczną? Było. Po prostu kolejny dobry kawałek.
Talk On the Street to ostatni premierowy utwór tej EP. Mamy tu ciekawe chórki, których próżno szukać w twórczości Led Zeppelin, co świadczy o tym, że oprócz brzmienia zespół chce czerpać z innych zespołów i tworzyć swój własny styl. Bardzo dobrze, a co do utworu: naprawdę dobrze chłopaki grają, po raz kolejny zadziwiając mnie, że można jeszcze tworzyć dzisiaj tak soczyste blues rockowe utwory. Aż nadzieja we współczesną muzykę wraca.
Black Smoke Rising i From The Fires mają jedną wspólną cechę: obie kończą się tym samym utworem. Ciężko też wyobrazić sobie, by utwór Black Smoke Rising mógł wylądować w innym miejscu płyty, gdyż jest to zdecydowanie najlepszy kawałek, jaki Greta Van Fleet dotychczas stworzyła. Mimo iż nie wyróżnia się szczególnie na tle ich pozostałej twórczości, to po prostu jest to świetne granie z wpadającym w ucho refrenem i soczystym riffem, który co jakiś czas powraca i podbija bębny przed każdą zwrotką, jak miało to miejsce na samym początku Good Times Bad Times z debiutu Led Zeppelin. Nie muszę chyba dodawać, że to najlepszy fragment EP-ki i dobre zakończenie.



Czy ten zespół jest podróbką Led Zeppelin? Nie, jedynie dzieli styl z wspomnianym zespołem. Czy jest objawieniem muzyki rockowej? Nie, gdyż to, co oni robią, wymyślono już 50 lat temu. Kim zatem są? Po prostu świetnie grającym zespołem w starym, dobrym, blues rockowym stylu. Oczywiście, może się to komuś podobać, albo i nie, ale mnie na przykład się bardzo podoba i Greta Van Fleet nie jest dla mnie "objawieniem" współczesnej muzyki, ale "odkryciem".


Ocena: 8/10


"Ride The Lightning" - Metallica [Recenzja]


W 1983 roku panowie z zespołu Metallica przeprowadzili się z San Fransisco do New Jersey, gdzie zaczęli komponować materiał na swój kolejny longplay. Dwa miesiące później rozpoczęli kolejną trasę koncertową z zespołem Anthrax, podczas której prezentowali już publice nowe utwory: Fight Fire With Fire, Ride the Lightning, Creeping Death oraz When Hell Freezes Over, którego tytuł został ostatecznie zmieniony na The Call of Ktulu
Parę dni przed zakończeniem trasy została skradziona zespołowi ciężarówka, w której trzymali sprzęt muzyczny, za wyjątkiem dwóch gitar, które zostały zabrane uprzednio do hotelu, by nie zostały uszkodzone w wyniku zimna. Zainspirowany tym wydarzeniem zespół skomponował pierwszą w swojej karierze balladę, Fade To Black. James Hetfield mówił potem, że bali się zaszufladkowania i ograniczenia. Nie chcieli grać wyłącznie szybkich i ostrych rzeczy, chcieli mieć większą swobodę w tworzeniu i nie być kolejnymi metalowcami, którzy tworzą tylko utwory oparte na identycznych schematach. 
W lutym 1984 roku Metallica wraz z zespołem Venom wyruszyła na siedmiodniową trasę po Europie i była to też pierwsza wizyta na tym kontynencie. Postanowili nagrać album w Danii, gdzie akurat mieli występy i, jak wspomina Hetfield, "było tam też dość tanio". Producentem nagrania został Flemming Rasmussen, który, jak mówi Lars Ulrich, nie miał wpływu na bezpośredni "kształt artystyczny nagrań", a jedynie miał za zadanie porządnie to nagrać. Udało mu się to świetnie, gdyż album ma o wiele głębsze i bardziej przestrzenne brzmienie od debiutu, który brzmiał momentami jak zwyczajna taśma demo. Sesja nagraniowa trwała od 20 lutego do 14 marca, a sam materiał wydany został 27 lipca.

Album rozpoczynają dźwięki gitary akustycznej (autorstwa Cliffa Burtona), co jeszcze na poprzednim albumie byłoby nie do pomyślenia. Rodzi to obawy, czy aby Metallica nie wyrzekła się poprzednich korzeni, lecz gdy słyszymy już riff gitary rytmicznej Hetfielda, wiemy już, że wszystko gra. Kawałek Fight Fire With Fire to thrash metal w najczystszej postaci wraz ze skandowanym przez Jamesa tekście i ciekawą zmianą tempa w refrenie. Bębnom Ulricha, jak zwykle, brakuje finezji i polotu, ale nadrabiają to ostrym i potężnym napędzaniem całej kompozycji. Na uwagę zasługuje także solo Hammetta, które zawiera już sporo elementów charakterystycznych dla obranego przez niego stylu gry. Metallica nie zwalnia ani na moment i tym potężnym i diabelnie szybkim akcentem godnie otwiera swój drugi album. Zdecydowanie czuć tu większą wprawę w wykonywaniu szybszych kawałków, dzięki czemu każda nuta jest tu idealnie słyszalna, czuć tu niebywały feeling i groove, mimo tak dynamicznego grania. Sam tekst to strach przed katastrofą nuklearną i obawa przed wojną.

Do unto others as they've done to you
But what the hell is this world coming to?
Blow the universe into nightmares
Nuclear warfare shall lay us to rest

Riff otwierający utwór tytułowy to najgenialniejsza rzecz na albumie, a i sama piosenka jest moim ulubionym fragmentem longplaya. Jest to dłuższy utwór o charakterze jeszcze bardziej progresywnym niż The Four Horsemen z Kill 'Em All. Hetfield śpiewa zupełnie inaczej niż dotychczas, a utwór jest zdecydowanie najbardziej melodyjną rzeczą, jaką zespół do tamtej pory stworzył. Nic dziwnego, gdyż w tworzeniu jej pomagał jeszcze Hetfieldowi i Ulrichowi Dave Mustaine, co wyjaśnia bardziej skomplikowaną budowę kompozycji. Interesujące dociążenie w około 1/3-ciej utworu i najlepsze, bo najmniej oczywiste, solo Kirka. Bas jest może nieco zepchnięty na dalszy plan, ale gdy wsłuchać się w jego linię, Burton również pokazuje klasę. Ciężko nadążyć za zespołem, który co rusz proponuje nam inny wątek, (delikatna zapowiedź tego, co Metallica miała pokazać na ....And Justice For All)  a w dodatku ani myśli zwalniać i dać nam chwilę na wytchnienie. Wielki moment płyty i epicki utwór.

Wait for the sign to flick the switch of death
It's beggining of the end
Sweat, chilling cold, as I watch death unfold
Consciusness, my only friend

Dzwony przywodzące na myśl otwierającą debiut Black Sabbath kompozycję tytułową (co prawda bez deszczu i burzy) służą także jako intro do jednego z najbardziej znanych fragmentów Ride the Lightning, a więc From Whom the Bell Tolls. Znowu szok, tak ciężkiego otwarcia zespół jeszcze nam nie prezentował. A tu mamy basowy riff, (tak, tak, to co słyszmy, to zniekształcony bas Burtona!) jakby żywcem wyjęty z twórczości wspomnianej grupy Ozzy'ego i spółki. Mamy tu dość długi wstęp, co sprawia że zaczynamy wierzyć, że Metallica serwuje nam tu utwór instrumentalny. Nic bardziej mylnego, (przynajmniej jeszcze nie teraz) gdyż gdy słyszymy wreszcie Hetfielda, mamy do czynienia z zapewne najbardziej melodyjną linią wokalną, jaką dotychczas zdążył nam zaprezentować. Ma się to jednak zaraz zmienić, gdyż po tej rewelacyjnej, nie tracącej na szczęście ciężaru, kompozycji będziemy mieć do czynienia ze wspomnianą we wstępie balladą.

Take a look to the sky just before you die
It's the last time you will
Blackened roar, massive roar fills the crumbling sky
Shattered goal fill his soul with a ruthless cry
Stranger now are his eyes to this mystery
Hears the silence so loud
Crack of dawn, all is gone except the will to be
Now they see what will be, blinded eyes to see
Ponownie gitara akustyczna, ale tu próżno nam oczekiwać po chwili ostrej perkusji Ulricha, gdyż Metallica powoli i z wyczuciem uspokaja nasze uszy po poprzednich trzech killerach, robiąc przy okazji nastrój pod jedną z najpiękniejszych melodii na gitarze, jaką kiedykolwiek zagrano. Po chwili Hetfield daje nam jasny dowód, że oprócz świetnego wydzierania się, potrafi pokazać również bardziej liryczną twarz. Ciekawe jest także zagęszczenie faktury muzycznej po pierwszej zwrotce, które świetnie przypomina nam, że jest to jednak METALOWA ballada. Tekst opowiada o samobójcy, żegnającym się ze światem. Fani narzekali na kompozycję - nie dając się przekonać słowom Hetfielda o chęci wyrwania się z szufladki "kolejnych metalowców" - twierdząc, że był to pierwszy ruch zespołu ku komercjalizacji ich muzyki. Balladowa część jednak w końcu się kończy, a rozpoczyna się część szybsza, w której podczas słuchania Hetfielda można mieć ciarki na całym ciele. Piękny tekst i kolejna wielka kompozycja Mety.

No one but me can save myself, but its too late
Now I can't think, think why I should even try
Yesterday seems as though it never existed
Death greets me warm, now I will just say goodbye

No, dobra, ale nie samymi balladami człowiek żyje, więc panowie fundują nam teraz kolejną jazdę bez trzymanki w postaci Trapped Under Ice. Utwór rozpoczyna się rozszalałą gitarą Hammetta, by po chwili przejść do skandowania tekstu przez Hetfielda. Refren, co potrafi tylko Metallica, wpada w ucho, co w kompozycji thrashowej nie jest wcale takie częste. Świetny kawałek do headbangingu, nawet w warunkach domowych. Metallica daje do pieca, a my czujemy się tak, jakby tej łagodzącej ballady wcale nie było. Nie ma tu może tyle agresji co w Fight Fire With Fire, ale solówki Kirka zdecydowanie są tu bardziej wyraziste. Escape to kolejny depresyjny tekst o beznadziejności życia, jednak pojawia się tu odrobina optymizmu. Utwór nieco lżejszy od Trapped Under Ice, ale i tak daleko mu do Fade To Black. Ciekawy jest zwłaszcza zaśpiewany w niższych rejestrach refren, który ciągnie się aż do wyciszenia utworu. Muszę przyznać, że niezbyt przepadam za takim kończeniem piosenek, ale w tym wypadku inne zakończenie mogłoby jedynie popsuć tę kompozycję, która w takiej formie jest po prostu kolejnym killerem. 

Feel no pain, but my life ain't easy
I know I'm my best friend
No one cares, but I'm so much stronger
I'll fight until the end

Creeping Death to kolejny bardziej znany utwór albumu, chociaż nie przebił się do mainstreamu jak Fade To Black.Jest to kolejny znakomity, mocarny, ostry acz i wpadający w ucho kawałek. Nie jest to może przebój, ale klasyk jak najbardziej i obowiązkowy punkt koncertów Metalliki. Oprócz szczególnie ciekawego tekstu, największe wrażenie robi też część z chóralnymi krzykami "Die! Die! Die!" i przebojowymi wokalizami Hetfielda, która jest zarazem najciekawszym momentem albumu. Świetny numer.

I rule the midnight air
The destroyer
Born, I shall soon be there
Deadly mass
I creep the steps and floor
Final darkness
Blood, lamb's blood painted door
I shall pass

Na sam koniec Metallica proponuje nam jednak po części słabe, a po części znakomite zakończenie tak wspaniałego albumu, czyli osławiony progresywny, instrumentalny utwór The Call of Ktulu. Tytuł pochodzi od jednego z opowiadań H. P. Lovercrafta, Klątwa Cthulu, który przedstawił reszcie zespołu Cliff Burton. Zaczyna się tajemniczo, solem na gitarze, by po chwili wszystko wybuchło i zespół wystrzelił ze wszystkich dział. Wiodącą rolą w całym utworze pełni jednak bas Burtona, którego gra jest tutaj istnym majstersztykiem i popisem maestrii. Jednak poza tym kompozycja nie prezentuje ze sobą nic szczególnego. Jest to, rzecz jasna, granie jak najbardziej ciężkie i godne uwagi, jednakże po 9-cio minutowej kompozycji oczekiwałbym jednakże nieco więcej zmian tempa i większych fajerwerków. Zespół miał okazję ponieść się tutaj wodzom fantazji, jednak zamiast tego wybrał bezpieczniejsze rozwiązanie. Rzecz bardzo dobra, lecz nie wybitna, mimo że zadatki były.


To niewiarygodne, ile killerów Metallica zawarła na jednym albumie. Pod koniec z zespołu jakby nieco zeszło powietrze i zabrakło im pomysłów, by rozwinąć niektóre patenty, jednak nie szkodzi to w ogóle poziomowi tej płyty, która pokazała że Metallica ma zadatki na to, by być kimś wielkim. I jest. Właśnie, między innymi, dzięki takim albumom jak Ride the Lightning. O ile bardzo lubię Kill 'Em All, to ten album właśnie uwielbiam. Słuchanie go uzależnia i aż chce się raz na jakiś czas do niego wrócić. Każda kompozycja tutaj ma "to coś" nie ma ani jednego wypełniacza, ani jednego słabszego momentu. Przez cały czas poziom jest bardzo wysoki i satysfakcjonujący, zarówno dla tych, co oczekują od Mety mocnego i bezkompromisowego grania, jak i nieco ambitniejszych, rozbudowanych form. 

Ocena: 9/10

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...