niedziela, 27 października 2019

"Wings Over America" - Wings [Recenzja]


Wings Over America to najbardziej znana koncertówka Paula. Wydany 10 grudnia 1976 roku potrójny winylowy album podsumowywał amerykańską część trasy Wings Over the World. Odniósł wielki sukces, a w USA dotarł nawet na szczyt zestawień. Na początku album miał zawierać tylko dwie płyty, jednak dzięki sukcesowi bootlegu Wings from the Wings (zawierał on cały koncert z 23 czerwca w The Forum, w L.A.) zdecydowano się na poszerzenie wydanego materiału. W trakcie selekcji, McCartney musiał przesłuchać ponad 900 godzin nagrań, by wybrać te finalne 115 minut. Mimo, że Joe English - perkusista Wingsów - twierdził, że materiały były praktycznie gotowe do wydania bo zmiksowaniu, to i tak trzeba było nanieść na nie w studiu wiele poprawek. Jimmy McCulloch - basista i gitarzysta - wspomina, że overdubbing trwał miesiącami. Głównym powodem, dla którego były one koniczne była Linda McCartney. Żona Paula nie potrafiła bowiem zbytnio ani grać, ani śpiewać. O ile studio dużo wybacza, to scena wszystko weryfikuje. McCartney nie dał jednak sobie nic wytłumaczyć i uparcie twierdził, że świetnie sobie radzi. Winę za overdubbing zrzucił na Denny'ego Laine'a - gitarzystę i wokalistę - który, mimo że potrafił śpiewać, miał problem z utrzymywaniem tonacji. Rzeczywiście, wymagało to poprawek, jednak nie tak znaczących jak u Lindy.

Album rozpoczyna się dokładnie jak wspaniałe dokonanie zespołu, czyli album Venus And MarsMedley: Venus And Mars/Rockshow/Jet zawiera jednak także rockowy klasyk Paula z jego najlepszego solowego albumu - Band On the Run. Jednak po kolei; Venus And Mars wypada wspaniale i delikatnie. Rzecz jasna publiczność reaguje bardzo żywiołowo, gdy tylko słyszy pierwsze linijki wyśpiewane przez Paula. Trudno się dziwić. Zaskakuje, jak wprawnie potrafi zmienić nastrój i dostroić swój głos do zupełnego przeciwieństwa Venus And Mars, czyli do mocnego i dynamicznego Rockshow. Na płycie aranż może i był bogatszy, może i wokale bardziej dopracowane i tak dalej, jednak to właśnie w wersji koncertowej można w pełni docenić ten utwór. Koncertowa energia dodaje mu bowiem jeszcze większego kopa, dzięki czemu kawałek ten bez wątpienia potrafi postawić na nogi. Płynnie przechodzi on do równie żywiołowego Jet. Na tyle płynnie, że ma się wrażenie, że piosenka ta od początku była pomyślana, jako rozwinięcie Rockshow. Uwagę zwraca bardziej wysunięta gitara prowadząca niż w studyjnej wersji. Mimo kilku niedociągnięć względem pierwowzoru, numer wypada przekonująco, a 10-minutowy medley jak najbardziej udanie otwiera cały album.
Wings kontynuują kolejnym klasykiem z Band On the Run, czyli niemal hard rockowym Let Me Roll It. Nie ma rozczarowania. Brzmi wspaniale i żywiołowo, jak w oryginalne. Nic dodać, nic ująć.
Spirits of Ancient Egypt pałeczkę głównego wokalisty przejmuje Jimmy McCulloch. Tak jak w pierwowzorze, nie zachwyca mnie ten numer, jednak na uwagę zasługują (ponownie) świetne partie gitary, a także znakomite wokalizy zarówno McCullocha, jak i Paula w refrenach, które wprowadzają "egipski" klimat.
Medicine Jar wokalnie wkracza Denny Laine i robi to z przytupem, mimo że jego wokal nigdy specjalnie mnie nie zachwycał. Moim zdaniem, jeśli chodzi o skalę (a nawet trochę barwę), bardzo przypomina śpiew Ringo Starra. Laine zdaje się zdawać sobie z tego sprawę i pisał piosenki, które równie dobrze mógłby wykonywać perkusista Beatlesów. Na żywo wypada to po prostu poprawnie; energetycznie i żywiołowo, ale nic nad czym można by się zachwycać. Dobrze, że to właśnie ta szybka piosenka kończy pierwszą stronę pierwszej płyty winylowej wydawnictwa, gdyż wprowadza słuchacza w dobry nastrój i bez wątpienia zachęca do sięgnięcia po kolejne utwory.
Do mikrofonu powraca Paul i za pomocą piosenki Maybe I'm Amazed sprawia, że wokalne wyczyny jego kolegów z zespołu wydają się zaledwie supportem dla niego. Ta piosenka już nigdy na żywo nie zabrzmiała w ustach Paula tak potężnie, a zarazem melodyjnie. McCartney wyciąga tu wciąż bez problemów wszystkie nuty, a w refrenach wydziera się aż miło. To właśnie choćby dla takich wykonań warto sięgać po koncertówki ex-Beatlesa. 
Swoje wokalne wyczyny, które zapierają dech w piersiach, Paul kontynuuje w zjawiskowym Call Me Back Again. Zdarza mu się jednak nie utrzymać dźwięku tak długo, jak na płycie, jednak absolutnie nie jest to żadnym mankamentem tego wydania. McCartney śpiewa jak natchniony, Laine wywija na gitarze elektrycznej, a dęciaki podbijają całość.
Prawdziwy entuzjazm u publiczności wywołuje podkręcona Lady Madonna. Paul zasuwa na fortepianie zdecydowanie szybciej niż na wersji studyjnej i brzmi to świetnie. Cieszy fakt, że McCartney na tej trasie włączył do repertuaru kilka klasyków macierzystego zespołu; dotychczas nie śpiewał ich, tłumacząc się, że to wciąż jeszcze dla niego za trudne, by śpiewać piosenki Beatlesów skoro tak niedawno się rozstali. Dobrze dla muzyki, że Paul w końcu się z tym pogodził i do nich powrócił.
Szczególnie poruszająco wypada The Long and Winding Road. W tej wersji zdecydowanie ujęto tej piosence sporo patosu (chociaż najlepiej wypadło to na Let It Be... Naked), co tylko jej się przysłużyło. McCartney śpiewa tu wręcz intymnie i nie ma tu miejsca, na żadne rozdmuchane orkiestracje i chóry, które tylko przykrywały sobą wspaniałą melodię i głębię tego utworu. Tutaj jest to znakomicie słyszalne i ex-Beatles wypada tu nad wyraz przekonująco.
Lepiej niż w oryginale wypada zdecydowanie, kończący pierwszą płytę winylowego wydania, Live And Let Die. Szczególnie zachwycają dynamiczniejsze instrumentacje i świetne wokale Paula. Dopiero w wersji na żywo ujawnia się prawdziwa siła tej piosenki.
Drugą płytę rozpoczyna krótki urywek Picasso's Last Words z płyty Band On the Run. W oryginale zawierał on motywy z dwóch innych piosenek z krążka: Jet i Mrs Vandebilt. Tutaj zostały one jednak pominięte na rzecz innego ciekawego zabiegu...
... a mianowicie gładkiego przejścia do Richard Cory. Piosenka ta jest coverem utworu napisanego przez Paula Simona, a zaśpiewanego przez duet Simon & Garfunkel na ich drugim albumie Sounds of Silence. Brzmi bardzo fajnie i sympatycznie, aczkolwiek nie wnosi dużo do oryginału. Super jednak, że się tu znalazła, bo może poszczycić się dobrym wykonaniem i świetnym aranżem.
Przechodzimy do Bluebird, które zostało wzbogacone o 20-sekundowe intro w klimacie boosa novy. I to wykonanie jest po prostu wspaniałe. Muszę przyznać, że wokale Paula podobają mi się tu zdecydowanie bardziej niż na wersji studyjnej z Band On the Run, a już tam uznałem, że to jeden z najlepszych wokalnych popisów McCartneya. Ex-Beatles śpiewa tu z niezwykłym wyczuciem, dzięki czemu brzmi to cudownie, a słuchacz - gdy zamknie oczy - może bez problemu się rozmarzyć i odpłynąć.
McCartney, wracając do piosenek zespołu The Beatles, zdecydował się na same klasyki, a ponadto - na takie utwory, które bez wątpienia publiczność kojarzyć będzie, jako jego indywidualne prace. I've Just Seen a Face z albumu Help! wypada równie dynamicznie, co oryginał. Dokonano w nim pewnych kosmetycznych zmian pod względem budowy i układu kolejnych części utworu. Dzięki temu ciekawie się tego słuchało, nawet będąc tak dobrze zaznajomionym z wersją studyjną.
Blackbird. Paul musiał mieć sporo odwagi, umieszczać to w set liście tak blisko Bluebird. Już w 1973 roku, po wydaniu Band On the Run, sporo słuchaczy wskazywało podobieństwo do tego klasyka The Beatles z ich "Białego Albumu". McCartney postanowił pokazać słuchaczom, jak bardzo te piosenki są od siebie różne. Samo wykonanie jest bardzo wierne oryginałowi, a mimo to brzmi bardzo świeżo i przepięknie.
Gdy Paul postanowił powrócić do piosenek Beatlesów, stanął przed trudnym wyborem: co wybrać. Tyle znakomitych przebojów. Wybór jednego z tych utworów był jednak oczywisty i musiał się pojawić - Yesterday. Po reakcji publiczności słychać też, że to właśnie na ten numer najbardziej czekali tego wieczoru. Ja - jako słuchacz - zdecydowanie nie mam powodów do narzekań, gdyż Paul serwuje nam tu przepiękne wykonanie w nieco zmienionej aranżacji (smyczki zostały zastąpione dęciakami). Tak oto kończy się pierwsza strona drugiej płyty winylowej, bądź też pierwsza część zestawu kompaktowego.


Dalej McCartney serwuje nam You Gave Me the Answer z albumu Venus And Mars. Tym utworem rekompensuje nam zwolnienie przy poprzednich utworach. Świetnie wypadają tu partie harmonijki, na której zagrał Denny Laine, a także znakomite wokale Paula.
Muszę przyznać, że Magneto and Titanium Man nigdy mnie nie zachwycało, więc i tutaj ciężko mi to pochwalić. Szczerze mówiąc, wolałbym by Paul wykonał na przykład Wild Life, Nineteen Hundred And Eighty Five, czy choćby - co bardziej oczywiste - Mrs Vandebilt. McCartney zdecydował się jednak sięgnąć po średniaka z Venus And Mars. Brzmi to świetnie, jednak - niezależnie, jak dobre byłoby wykonanie - ciężko zachwycać się piosenką, która sama w sobie jest już średnia.
Do mikrofonu podchodzi Denny Laine i wyśpiewuje jeden z największych klasyków rocka, czyli Go Now, który największą popularność zyskał w wersji The Moody Blues. Mimo swoich ograniczeń wokalnych, Laine brzmi tu naprawdę dobrze (pytanie, na ile jest to zasługa overdubbingu), a sama piosenka porywa i słucha się tego świetnie.
Rolę głównego wokalisty ponownie przejmuje Paul i robi to w wielkim stylu; My Love to jeden z jego największych przebojów i ciężko się dziwić. Utwór ma bowiem przepiękną melodię i wcale nie takie głupie słowa. Dołożyć do tego delikatny, jedwabisty głos McCartneya i wspaniałe partie gitary Laine'a - i świetny wykon mamy właściwie gotowy. Tutaj wypada może nie tak powalająco, jak na Red Rose Speedway (brak orkiestracji jednak mocno rzuca się w uszy i ujmuje tej piosence nieco ze swojej potęgi), ale zwolennicy mniej rozbuchanych aranżacji, a także teorii "mniej znaczy więcej" powinni być jednak zadowoleni. Ja byłem.
Paul nie oszczędza nas i publiczności na koncercie i sięga po kolejny wspaniały przebój, przy którym nie da się po prostu wysiedzieć w miejscu. Listen to What the Man Said wypada równie radośnie i swobodnie, jak w wersji studyjnej i chwała Wingsom za to, że zbyt wiele tu nie zmienili. Wspaniały wykon, w którym dostajemy dokładnie to, czego się spodziewamy.
Let 'Em In to utwór otwierający album, który zespół promuje tą właśnie trasą, a więc Wings At the Speed of Sound. W tym wypadku otwiera też ostatnią, trzecią, płytę w wydaniu analogowym.Także i tutaj Wingsi postanowili dużo nie zmieniać względem aranżacji (poza tym, że zrezygnowano tu z gwizdania w bridge'u), co wyszło piosence na dobre. Paul śpiewa tu z wielką swobodą, a słucha się tego z niemałą przyjemnością.
Time to Hide na wokalu wyręcza Paula ponownie Denny Laine (ostatni już raz na tym albumie) i robi to w typowy dla siebie sposób. Przyjemnie wyśpiewuje tak charakterystyczną dla siebie, prostą melodyjkę, która wpada w ucho i jest dobrą okazją, by trochę potupać sobie nóżką.
Silly Love Songs to jeden z największych przebojów zespołu Wings, więc na tym koncercie po prostu musiał zabrzmieć. Wykonanie nie wnosi absolutnie nic do oryginału, ale wypada równie radośnie i dynamicznie, więc można powiedzieć chyba, że piosenka nic nie straciła. I bardzo dobrze, bo słucha się tego z niekłamaną przyjemnością.
Beware My Love to utwór, który po prostu do mnie nie trafia. Mamy tu może świetny tekst i wspaniałe wokale Paula, jednak ta piosenka praktycznie nie ma żadnej melodii i niestety wersja na żywo nic tu nie udoskonaliła. Wypada to bowiem tak bałaganiarsko i niedbale, jak na Wings At the Speed of Sound. Gdyby nie to, że album ten zawiera tak wiele świetnej muzyki, nie wiem czy po przesłuchaniu tego numeru chciałbym kontynuować słuchanie, bowiem ta piosenka kończy pierwszą stronę trzeciej płyty winylowej.
Drugą rozpoczyna jednak świetnie mroczny Letting Go. Szkoda, że gitara elektryczna została trochę schowana na rzecz zbyt głośnych klawiszy, na których bardzo słabo gra Linda. Gdy wchodzi wokal Paula wszystko jednak wraca do normy i piosenka brzmi zachwycająco. Szczególne wrażenie robi końcówka, która została rozbudowana o powtórzony kilkakrotnie refren, tylko w nieco szybszym tempie. Po przesłuchaniu tego, wersja studyjna już zawsze wydaje mi się wybrakowana. Ale wynagradzam sobie słuchanie jej partiami gitary elektrycznej, które tam można bez problemu wysłyszeć i się nimi zachwycić.
Nie było też możliwości, by nie pojawiło się tu Band On the Run. Ta wersja nie dodaje może dużo od siebie, ale i w przypadku tej piosenki, może to i lepiej. Uważam, że jest świetna w wersji oryginalnej i każda zmiana mogłaby jej tylko zaszkodzić, albo być uznawana za niepotrzebne grzebanie przy świętości. Wypada bardzo przekonująco i tyle wystarczy, by słuchać tego z przyjemnością.
Następnie Paul serwuje nam swój rockowy, zbanowany przez BBC, przebój Hi, Hi, Hi. Tutaj został jeszcze bardziej przyspieszony, dzięki czemu bezbłędnie dodaje energii o każdej porze dnia i nocy.
Cały ten potężny album koncertowy kończy Soily, czyli utwór napisany przez Paula w 1971 roku. Do usłyszenia był wyłącznie na koncertach Wingsów (a dla słuchaczy na nieoficjalnych rejestracjach tych występów), ale na szczęście ukazał się w wersji oficjalnej właśnie na tej płycie. Mówię "na szczęście", bowiem Soily to rock and roll z krwi i kości. Pokazuje, że McCartney świetnie się czuje pisząc tak dynamiczne i mocne piosenki. To piosenka, która równie dobrze sprawdziłaby się w roli otwierającej koncert, jak i w zamykającej. Tutaj akurat go zamyka i wypada w tym miejscu bardzo dobrze. 


Wings Over America to zdecydowanie najlepsza koncertówka Paula, a także moja droga ulubiona, jeśli chodzi o któregokolwiek z Beatlesów (zaraz po The Concert for Bangladesh). McCartney postawił przed sobą bardzo trudne wyzwanie. Nie od dziś wiadomo, że podwójne albumy odstraszają słuchaczy, sugerując im przeładowanie i zbędne przedłużanie. Ale potrójne?! Mało kto się na to porywa. Lider Wings był jednak ambitny i założył sobie, że skoro na koncertach się uda, to i na płycie utrzyma uwagę słuchacza przez 2 godziny. Wiedział na pewno, że scena rządzi się swoimi prawami, więc zdawał sobie sprawę z ryzyka. Udało mu się jednak. Mimo bardzo długiego czasu trwania, album nie nudzi i słucha się go z niesłabnącym zainteresowaniem. Piosenki płynnie przechodzą jedna w drugą, miks sprawia, że słucha się tego z jakością porównywalną z wersjami studyjnymi, a i dobór utworów nie pozostawia wiele do życzenia. Paul stanął tu przed trudnym wyzwaniem, ale wyszedł z niego obronną ręką, serwując fanom znakomity album.

Ocena: 9/10


Wings over America: 115:33

CD 1:
1. Venus and Mars/Rock Show/Jet - 9:56
2. Let Me Roll It - 3:51
3. Spirits of Ancient Egypt - 4:04
4. Medicine Jar - 4:02
5. Maybe I'm Amazed - 5:10
6. Call Me Back Again - 5:04
7. Lady Madonna - 2:19
8. The Long and Winding Road - 4:13
9. Live and Let Die - 3:07
10. Picasso's Last Words (Drink to Me) - 1:55
11. Richard Cory - 2:50
12. Bluebird - 3:37
13. I've Just Seen a Face - 1:49
14. Blackbird - 2:23
15. Yesterday - 1:43

CD 2:
1. You Gave Me the Answer - 1:47
2. Magneto and Titanium Man - 3:11
3. Go Now - 3:27
4. My Love - 4:07
5. Listen to What the Man Said - 3:18
6. Let 'Em In - 4:02
7. Time to Hide - 4:46
8. Silly Love Songs - 5:46
9. Beware My Love - 4:49
10. Letting Go - 4:25
11. Band on the Run - 5:03
12. Hi, Hi, Hi - 2:57
13. Soily - 5:10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...