Niemiecki zespół Scorpions został założony w 1965 roku przez gitarzystę rytmicznego, Rudolfa Schenkera. Co ciekawe, początkowo repertuar zespołu mocno różnił się od tego, który panowie prezentują do dziś, bowiem ich utwory było mocno inspirowane bigbitem. Do przyjęcia do zespołu Klausa Meine, rolę wokalisty pełnił Schenker i do dziś stanowią trzon zespołu Scorpions.
Mimo początkowej działalności grupy, Lonesome Crow bardziej niż do bigbitu utożsamia się go z nurtem rocka progresywnego. Uważany jest także za największe osiągnięcie muzyczne zespołu, choć w chwili ukazania się zebrał mieszane recenzje. Razem z Meinem i Schenkerem grają na niej: Wolfgang Dziony na perkusji oraz Lothar Heimberg na basie i Michael Schenker (młodszy brat Rudolfa) na gitarze.
Pierwszy utwór rozpoczyna popisówka Dziony'ego na bębnach i perkusjonaliach. Następnie dochodzi bas, gitary i robi się tu naprawdę ciężko. Wokale przywodzące na myśl podniosłe kościelne śpiewy narastają z każdą chwilą. W końcu tekst recytuje przetworzony wokal, a po zwrotce gitara wybucha swoimi melodyjnymi solówkami. W oddali słychać jeszcze Meine'a wykrzykującego świetny i enigmatyczny liryk. Utwór jest ciężki i bardzo klimatyczny, znakomicie wpisując się w nową falę hard rocka lat 70. Może nie jest to granie na miarę gigantów metalu, jednak zdecydowanie trzyma poziom i potrafi zaskoczyć letniego fana grupy. Ktoś znający Scorpions wyłącznie z pop-rockowych przebojów na pewno nie spodziewałby się po zespole takiego grania. Świetny kawałek.
Walking through the desert
You know what it's about
It's really from the church
Too foreign
That was never there
Yet you know I'm in heaven
But it is a hell
Sun is drying up my brain
The smile and installations
Are my pain
I'm going mad
O wiele bardziej żywiołowe - choć wciąż niepozbawione stosownej dawki ciężaru - jest It All Depends. Krótki tekst jest tu tylko pretekstem do muzycznego odlotu muzyków. Mamy tu świetne partie gitar, ale i wysuwające się na przód instrumenty perkusyjne. Utwór jest znakomitym kontrapunktem do I'm Going Mad, jednak zazębia się z nim, tworząc świetny dyptyk otwierający, mimo że kompozycje nie są pomyślane jako jedność. Dla mnie jednak pokazują hybrydę jaką muzycznie był (i wciąż jest) zespół Scorpions.
Takes my dinner
Drinks my beer
Spends my money
But I don't care
She's my love
She's my dear
Love is here
I was there
Pierwszym zwalającym z nóg utworem jest jednak Leave Me. Meine zalicza tu pierwszy poważny popis swoich wokalnych umiejętności, pełnym desperacji głosem wyśpiewując kolejne linijki, a płaczliwa gitara tworzy z nim ciekawy dialog. Interesująco robi się zwłaszcza w nagłym, niespodziewanym końcowym przyspieszeniu. Wbrew pozorom nie burzy to ciągłości piosenki, a wręcz ją urozmaica. Wybitny utwór, choć relatywnie prosty.
Woman leave my life
Woman be so kind
Woman well you know
Zero in returns
Zero she's my girl
Woman well you know
Zamiłowania do chóru ciąg dalszy, a zamiłowania do ballad część pierwsza. In Search of the Peace of Mind to pierwsza z licznych wolnych piosenek Scorpionsów, chociaż i tutaj panowie nie odwalają fuszerki i gwarantują nam zmianę metrum, delikatne przyspieszenia i pauzy. Meine swoim głosem stopniuje dramaturgię, która swoje epicentrum odnajduje dopiero w końcowej fazie, po nagłym wyciszeniu piosenki i powrocie znanego tematu, następującym po delikatnym szumie wiatru. Klaus rewelacyjnie się tu wydziera, podkręcając jeszcze napięcie i sprawiając że nie tak łatwo będzie o tym kawałku zapomnieć. Rewelacja.
When I'm alone I'm feeling blue
Dreaming a dream of a world that's lovely and true
Faintly the dream of a true and wonderful world
And no one will care as long as the world will turn
Meine najwyraźniej wokalnie już nabrał pewności siebie, gdyż - gdyby nie Michael Schenker - to on wiódłby prym w Inheritance. Klaus wydziera tu się tak przekonująco, że aż ciarki przechodzą, a gitara Michaela przeszywa na wylot. Jeden z najbardziej poruszających utworów na płycie.
Imaginations came into my brain
'Cause if your patients came
That brings me in my break
Test the mend, devil mend
Bloody money, when it's lent
Scum repair everywhere
They want money
Action rozpoczyna solówka na talerzach identyczna z tą otwierającą Wicked World Black Sabbath. Dalej jednak sytuacja rozwija się zupełnie inaczej, tworząc najłagodniejszy i najbardziej wpadający w ucho kawałek na Lonesome Crow. Rytm wybija tu świetny bas, a gitara zalicza tu tylko kilka wstawek. Jest to jednak najsłabszy utwór na płycie, który określiłbym słowami: dużo hałasu o nic. Sporo się tu - niby - dzieje, ale nie wynika z tego dużo i piosenkę zapomina się zaraz po jej zakończeniu. Szkoda.
I'll miss my life
Behind my driving wheel once it's fine
Action time
One only can obtain wish it's style
Najbardziej progresywnym i wybitnym utworem na płycie jest jednak kończący album, trzynastoipółminutowy tytułowy, Lonesome Crow. Zaczyna się w stylu Pink Floyd (wiatr, śpiewy ptaków), by po chwili przerodzić się w delikatny śpiew Meine'a. Potem jednak wchodzą gitary i całość przybiera stricte hardrockowego charakteru. Po sześciu minutach takiego grania mamy jednak totalny, psychodeliczny odlot zahaczający o space rock; dziwne odgłosy, które następnie przeradzają się w jazzujący motyw. Bez sensu jest opisywać tu, co dzieje się w tym utworze - to po prostu trzeba usłyszeć! To progrockowe granie na najwyższym poziomie, a mnogość tematów wcale nie sprawia, że czujemy się zagubieni, a wręcz przeciwnie: spragnieni. Utwór wybitny i mój faworyt z tego krążka.
Sunday's gone
Months're gone
Some learn they're there
Lonesome crow
Where are they from
Where are their thoughts
Przyznam się, że jako raczej letni słuchacz Scorpionsów nie spodziewałem się po nich TAKIEJ płyty. Zespół nie gra jeszcze gładkiego pop-rocka, a soczystego hard rocka. (Pod tym względem są bardzo podobni do Roda Stewarta, który również porzucił swoje rockandrollowe korzenie na rzecz rzewnych ballad). Panowie ze Scorpions zaprezentowali tu zapierający dech w piersiach zbiór progresywnych utworów, z których każdy się czymś wyróżnia, a całość brzmi niezwykle spójnie i przemyślanie. Zdecydowanie zespół nie wypuścił w świat niedopiętego na ostatni guzik dzieła. W zasadzie tylko za miałkie Action zmuszony jestem odjąć jeden punkt od ideału, jednak bardziej niż ocena liczy się to, że ujęła mnie ta muzyka, a sam postanowiłem zgłębić dyskografię Scorpionsów właśnie dzięki tej płycie. Jestem w pozytywnym szoku.
Najlepszy i właściwie jedyny dobry album Scorpions. Ale też bez przesady z tą "progresywnością", bo zespół nie wykracza tu poza to, co brytyjskie zespoły hard- i bluesrockowe robiły 3-4 lata wcześniej, jedynie w utworze tytułowym dodając inspirację wczesnym Pink Floyd.
OdpowiedzUsuńA poza tym fajny blog, ale nie myślałeś o tym, żeby wyjść poza rockowy mainstream? Zdobycie szerszej perspektywy na pewno wpłynęłoby korzystnie na recenzje.