sobota, 23 lutego 2019

"Wonderwall Music" - George Harrison [Recenzja]


Wydany w 1968 roku album Wonderwall Music to pierwsze solowe wydawnictwo George'a Harrisona. Uznaje się je też za pierwsze solowe wydawnictwo któregokolwiek z Beatlesów, mimo że w 1967 roku ukazał się soundtrack do filmu The Family Way, sygnowany przez Paula McCartneya. Jednak nie było to do końca dzieło Paula, gdyż jego cały wkład opierał się o skomponowanie kilku motywów, na kanwie których George Martin - producent nagrań The Beatles - ułożył kilka wariacji, które ostatecznie wypełniły film i wspomnianą płytę. Wonderwall Music został w całości skomponowany przez Harrisona, jednak muzyk nie zagrał na nim ani jednego dźwięku.
Początkowo - przebywający wówczas w Indiach - Harrison nie chciał zgodzić się na pomysł reżysera, Joe Massota, by napisał muzykę do filmu, gdyż nie miał o tym zielonego pojęcia. Massot uspokoił go jednak i zapewnił, że może nagrać co tylko chce, a on użyje wszystkiego, cokolwiek stworzy Beatles. George w końcu się zgodził i postanowił oddać cześć swojej fascynacji, czyli muzyce wschodu. Nagrał więc serie krótkich ragów (hinduski styl) w Indiach (dokładniej: w studiu EMI w Bombaju), a w De Lane Leas Studios przyprawił je europejskim zabarwieniem.
Sesje nagraniowe do albumu rozpoczęły się pod koniec 1967 roku w kraju, a zakończyły - w Bombaju. Podczas tych sesji nagrano także utwór The Inner Light, który miał później trafić na stronę B singla Lady Madonna; będącym ostatnim nagraniem wydanym przez Beatlesów pod szyldem Parlophone. A propos wydawnictw, wspomnieć też trzeba, że Wonderwall Music był pierwszym albumem wydanym przez nowo założoną wytwórnię Beatlesów - Apple Records. W nagraniach, oprócz muzyków sesyjnych, wzięło także udział dwóch przyjaciół Harrisona: Eric Clapton na gitarze (pod pseudonimem Eddie Clayton) oraz Ringo Starr na perkusji (jako Richie Snare).

Całość rozpoczyna się delikatnym, pięknym motywem kompozycji Microbes z delikatnie wybrzmiewającym w tle sitarem. Trwa prawie 4 minuty i jest zarazem jednym z najdłuższych momentów albumu. Nie będę pisał tu o wschodnich skojarzeniach niewątpliwie się tu nasuwających, gdyż taka była myśl przewodnia krążka i przewija się przez wszystkie zgromadzone tu kompozycje. Zdecydowanie gęstszym brzmieniowo i bardziej interesującym utworem jest tu Red Alady Too. Kuleje tu jednak melodia, a całość charakteryzuje rozbudowana faktura. Początek Tabla and Pakavaj może budzić delikatne skojarzenia z Within You Without You z albumu Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band. Kompozycja jednak nie rozwija się znacząco, gdyż zanim właściwie się zacznie, już gładko przechodzi w In the Park, które ponownie charakteryzuje się leniwym, transowym rytmem z bardzo ciekawie wybrzmiewającymi w tle bongosami.
Najbardziej optymistyczną melodię posiada Drilling a Home z radosnym fortepianem podobnym do tego, który McCartney zastosował w Martha My Dear na wydanym 10 miesięcy później The Beatles. Fortepian i trąbki gwarantują nam chwilowe odejście od indyjskiej stylistyki, która jednak powraca po chwili bardzo nachalnie w Guru Vandana; krótki, nieco ponad minutowy motyw przechodzi w niewiele dłuższe Greasy Legs, czyli kompozycję przywodzącej na myśl raczej swobodne jamowanie, niż pełnoprawny utwór. Melodia jest tu raczej szczątkowa, nie to co w Ski-ing, gdzie gitara Claptona świetnie łączy się z podbijającym ją siatrem, prezentując znakomity rockowo-wschodni motyw. Mimo że całość trwa niecałą minutę, sporo się tu dzieje, a kompozycja jest intrygująca, mimo względnej prostoty.
Oddechem dla niej może być oszczędne Gat Kirwani, kontrastujące z egzotycznym, pięcioipółminutowym Dream Scene, w którym - po raz pierwszy na albumie - słychać przerobiony wokal wolno deklamujący słowa w anonimowym języku. Dodaje to kompozycji metafizycznej głębi i ekstatycznego uniesienia. Warto zaznaczyć, że w połowie utworu nastrój i tempo kompozycji się zmienia, jednak nie zmienia to charakteru całości. Potem mamy jeszcze jedną zmianę melodii na bardziej tajemniczą z ciekawą partią na harmonijce ustnej, a pod koniec ponownie pojawia się deklamacja tajemniczego tekstu.
Party Seacombe to już utwór o zabarwieniu bardziej europejskim niż indyjskim z charakterystyczną perkusją Starra i miło wybrzmiewającym basem. Mimo jednostajnego charakteru, kompozycja ma naprawdę przyjemny wydźwięk i można się przy niej zrelaksować. Wbrew tytułowi, Love Scene nie ma w sobie wiele z klasycznej kompozycji, która mogłaby tworzyć tło dla takowej sekwencji. Mimo zdecydowanie delikatnych dźwięków, całości daleko do miana "uroczej" bądź "pięknej", chociaż - nie ukrywam - tworzy ciekawy klimat. Krótka i nieprzyjemna "melodia" z Crying to zdecydowanie rzecz hybrydalna. Z jednej strony irytujące piski i skrzypienia, a z drugiej piękny choć krótki motyw na skrzypcach. Ciężko stwierdzić, czy to dzieło udane czy też nie. Cowboy Music zaczyna się motywem na harmonijce, który do złudzenia przypomina ten z kolędy Cicha noc. Perkusjonalia i harmonijka przywodzą na myśl ducha Dzikiego Zachodu, jednak skojarzenie z kolędą mocno kontrastuje. Kolejna kompozycja, Fantasy Sequins, to jakby kontynuacja brzmieniowa Guru Vandana. Gdyby ktoś jednak miał  po niej już dość wschodniego zabarwienia, pozycja On the Bed proponuje nam bardziej europejski, niemal jazzowy nastrój. Partie skrzydłówki świetnie są podbijane przez tamburyn, przerywane szybszymi marakasami. Recz jasna wciąż czuć tu indyjski klimat, jednak jest mniej nachalny, aniżeli w poprzedniej kompozycji. 
Glass Box nie charakteryzuje się niczym konkretnym, w przeciwieństwie do Wonderwall To Be Here, które jest zdecydowanie najpiękniejszą melodią na płycie, mimo że usłyszeć można tu tylko fortepian, perkusję, skrzypce oraz wstawki na trójkącie. Piękny utwór, po którym następuje podniosły, pełen religijnego odniesienia Singing Om, oparty głównie na niskich męskich głosach wyśpiewujących hinduską mantrę, zastępowanych momentami partiami fletu. 


Wonderwall Music to zdecydowanie album nie dla każdego. Posłuchać go powinni tylko fani Harrisona, Beatlesów bądź muzyki hinduskiej, gdyż przeciętny słuchacz może się tu po prostu znudzić. Całość - jak na kompozytora muzyki rockowej - ma dość ekscentryczny charakter. Jako soundtrack jest to jednak do wybaczenia. Znajdzie się tu kilka pięknych melodii typowych dla muzycznej wrażliwości George'a, jednak są tu też momenty najzwyczajniej w świecie nudne i ciężkie do przebrnięcia. Muszę się przyznać, że fetysz Harrisona z muzyką indyjską lubię tylko w niewielkich dawkach, a w konfrontacji z całym albumem jest to dla mnie rzecz dość nużąca, a czasem nawet irytująca. Jednak ta płyta to bardzo ciekawa wyprawa w świat kultury i muzyki hinduskiej, w której nawet największy laik znajdzie kilka interesujących momentów. Jest ich jednak za mało, by uznać ją za dobrą.

Ocena: 3/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...