poniedziałek, 11 marca 2019

"Live Peace In Toronto 1969" - The Plastic Ono Band [Recenzja]


W sierpniu 1969 John Lennon oświadczył Paulowi McCartneyowi, że zamierza opuścić The Beatles. W tym samym czasie zaproponował Klausowi Voormanowi (niemieckiemu grafikowi, autorowi - między innymi - okładki albumu Revolver, a także muzykowi) i Ericowi Claptonowi założenie nowego zespołu, który miałaby stanowić wymieniona trójka, a także Yoko Ono. Doszedł do nich jeszcze Alan White na perkusji i w tym składzie, 12 września 1969 w Toronto zagrali koncert, który wydany został jeszcze tego samego roku pod nazwą Live Peace In Toronto 1969, do którego próby - jak wspomina sam Lennon - odbywały się... w samolocie!
Płyta nie zdobyła wielkiej popularności w Wielkiej Brytanii, ale sporym powodzeniem cieszyła się w Stanach Zjednoczonych, gdzie otrzymała nawet status złotej płyty (500 tys. egzemplarzy).Warto zaznaczyć, że do oryginalnego, winylowego wydania otrzymywano... trzynastomiesięczny kalendarz.

Strojenie instrumentów trwa nieco ponad minutę. Następnie Lennon zapowiada piosenkę, której "nigdy jeszcze ze sobą nie grali". Blue Suede Shoes w tej wersji prezentuje się bardziej ociężale i wolniej, zdecydowanie nie doganiając żywiołowego pierwowzoru. Dech zapiera natomiast znakomita solówka Claptona i bardzo dobra gra White'a na perkusji. Niezbyt zadowalająco prezentuje się jednak śpiew Lennona, który jakby się powstrzymywał i to głównie przez jego wokal całość brzmi, jakby nie była wykonaniem koncertowym, a jedynie nagraniem z próby.
Następnie zespół zagrał ciężką wersję coveru, po który sięgnęli także Beatlesi na swoim drugim lonplayu, czyli Money (That's What I Want). W tej wersji mamy do czynienia z niewątpliwie mocniejszym i bardziej rockowym podkładem, w którym prym wiedzie powalające solo Claptona i znakomite bębny. Nawet Lennon wokalnie już się rozkręcił i sięga tu po swoje firmowe chwyty, które sprawiają, że nawet jeśli ta wersja nie przebija klasycznego wykonania Beatlesów, to bardzo się do niego zbliża.
Pozostajemy w klimacie coverów, po które sięgali także The Beatles, gdyż zaraz po Money mamy Dizzy Miss Lizzy, który Fab Four umieścili na albumie Help!. Można powiedzieć, że dopiero tu The Plastic Ono Band w pełni się rozkręca i funduje nam szaloną jazdę bez trzymanki, gdzie wszystko idealnie pasuje. Wersja z tej płyty jest o wiele wolniejsza od tej, którą John śpiewał z macierzystą formacją 4 lata temu, ale świetnie pasuje do tego ówczesny wokal Lennona, który śpiewa niezwykle melodyjnie, ale też z wielką pasją i rozdzierającą prawdą. Pod koniec możemy usłyszeć także zawodzenie Yoko, które - mimo że w założeniu miało robić klimat i dodawać całości awangardowego sznytu - mnie okropnie drażni. Na szczęście w tym utworze nie jest to jeszcze tak nachalne, gdyż pojawia się tylko na chwilę.
Prawdziwą bombę mamy jednak dopiero teraz, a mianowicie ociężały i mocarny Yer Blues z Białego Albumu. Gitara Claptona znakomicie nadaje całości rockowo-bluesowego zabarwienia, a Lennon śpiewa jak natchniony tak, jak wcześniej rzadko kiedy mu się to zdarzało. Jego wokal przepełniony jest pasją, a także wewnętrzną frustracją i bólem. Warto dodać tu także, że mamy tu o wiele lepsze solo gitarowe niż to znane nam z oryginału. Znakomity utwór i najlepszy moment koncertu. Aż szkoda, że kończy się tak szybko; muzycy spokojnie mogliby rozciągnąć go jeszcze o kilka minut.
Nowym numerem jest tutaj Cold Turkey. Zwrot ten oznacza potocznie osobę zrywającą z nałogiem w sposób nagły, bądź zastąpieniem ich innymi medykamentami, zamiast zalecanego stopniowego obniżania dawek. Lennon napisał ją podczas odwyku narkotykowego. Yoko zapowiada ją tu jako najnowszą piosenkę, jaką napisał John. Ludzie reagują na to z entuzjazmem, ale gdy pada tytuł, przez widownię przechodzi szmer. Piosenka jest naprawdę znakomita - to jeden z najlepszych rockowych utworów solowej kariery Lennona. Psują ją jednak jęki i stękania Ono, które są najzwyczajniej w świecie irytujące. Poza tym jednak, nie ma się do czego przyczepić.
Kolejną nową piosenką jest wielki hymn i jeden z najbardziej ikonicznych utworów XX wieku - Give Peace A Chance. Napisany został podczas happeningu Bed-In Johna i Yoko, podczas którego leżeli w piżamach w łóżku w swoim pokoju hotelowym, protestując tym samym przeciwko wojnie w Wietnamie. Na pytania dziennikarzy John najczęściej odpowiadał: "all we're saying it's give peace a chance". Początkowo utwór, mimo że napisany został przez Lennona i Ono podpisywany był jako dzieło duetu Lennon/McCartney, jednak później John zadbał o to, by to niedopatrzenie naprawić. Mówił, że to nie fair wobec Yoko, a pytany o to, czemu w takim razie tak to opisał, odpowiadał, że chciał się w ten sposób zrewanżować Paulowi za pomoc w nagrywaniu piosenki The Ballad of John and Yoko. Slogan GIVE PEACE A CHANCE stał się bardzo szybko hasłem prawie wszystkich antywojennych manifestacji. W Toronto utwór był już dobrze znany i ograny, co słychać w wielkiej pewności wykonawczej. Wszystko jest tu jakby do przodu w kontekście wcześniejszych piosenek. John w kilku miejscach pozmieniał tekst, jednak jego wokal jest naprawdę ostry, a jednocześnie melodyjny. Znakomity wykon wybitnego utworu.
Tak o to dotarliśmy do końca strony A. Stronę B zapełniają natomiast dwie bardziej awangardowe kompozycje. Pierwszą z nich jest Don't Worry Kyoko (Mummy's Only Looking For Her Hand In The Snow). Kompozycja ta zainspirowana została walką Ono ze swoim byłym mężem o córkę, Kyoko. Właściwie słowo "kompozycja" powinienem już na początku wziąć w cudzysłów, gdyż całość z muzyką ma niewiele wspólnego. "Piosenka" ta to bowiem krzyki Yoko "don't worry" przeplatane jej niemelodyjnymi zawodzeniami i wrzaskami. Irytujące i żenujące. 
Ostatni "utwór" koncertu, John, John (Let's Hope For Peace) rozpoczyna się melodyjnym - jak na Yoko - zawodzeniem Ono, która "wyśpiewuje" tytuł do akompaniamentu sprzężeń gitar Lennona i Claptona. Brzmi niedorzecznie? Potem jest już tylko gorzej, gdy Yoko się rozkręca i jej improwizacje wokalne są coraz bardziej chaotyczne i mają w sobie już więcej z wrzasków niż ze śpiewu. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy mają przyjemność słuchania czegoś takiego, jednak dla mnie jest to męczące, denerwujące i nie ma nic wspólnego z muzyką. 


Powiem tak: szkoda. Szkoda zmarnowanego potencjału. Strona A to naprawdę dobra koncertówka. The Plastic Ono Band potrzebował dwóch utworów by się w pełni rozkręcić, jednak gdy już złapali rytm, to całość zaczęła brzmieć znakomicie i z niezłej wskoczyła na poziom bardzo dobrej. Dlaczego więc szkoda? Ano dlatego, że potem nastąpiła strona B, na której piski i wrzaski Yoko przeplatają się z hałasem i zgiełkiem instrumentalistów. Całość się rozłazi i brak jej wspólnego mianownika, a awangardowa Ono wypada żenująco przy łączącym melodyjność z rasowym hard rockiem Lennonem. W ocenie końcowej chciałbym dać więcej, ale nie mogę. Naprawdę.

Ocena: 4/10


Live Peace in Toronto 1969: 39:49

1. Blue Suede Shoes - 3:50
2. Money (That's What I Want) - 3:25
3. Dizzy Miss Lizzy - 3:24
4. Yer Blues - 4:12
5. Cold Turkey - 3:34
6. Give Peace a Chance - 3:41
7. Don't Worry Kyoko (Mummy's Only Looking for Her Hand in the Snow) - 4:48
8. John John (Let's Hope for Peace) - 12:38

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...