W 1977 roku Elton John wycofał się z życia publicznego. Podczas trasy promującej album Blue Moves (a dokładniej: na koncercie na stadionie Wembley) oznajmił publicznie, że to jego ostatni występ. Poczuł się zmęczony, przytłoczony nagłą popularnością i wypalony. Długo jednak na "emeryturze" nie wytrzymał, bowiem w 1978 wydał już swój kolejny album z premierowym materiałem - A Single Man. Płyta sprzedawała się tak sobie, a i poziom na nim zaprezentowany nie dorównywał może jego wcześniejszym dokonaniom, ale została przyjęty w miarę ciepło, co zachęciło Eltona do wyruszenia w trasę. Muzyk chciał podczas niej pojechać jednak też w miejsca, w których jeszcze go nie było. Wśród wymienionych krajów pojawiły się m.in. Izrael, Szwajcaria, Francja oraz Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich.
Przydałoby się nieco przybliżyć sytuację, która panowała w ZSRR. Przede wszystkim A Single Man był pierwszą płytą z Zachodu wydaną na terenie dzisiejszej Rosji. Mieszkańcy tego kraju muzykę Eltona mogli poznawać tylko z nieoficjalnych, amatorsko nagranych kaset, sprzedawanych za niebotyczne pieniądze (bywało i tak, że cena takiej taśmy była równoważna miesięcznej pensji). Kłopotem była też informacja o samych koncertach Eltona (ogłoszono 8: 4 w Leningradzie i 4 w Moskwie), bowiem ogłoszenia nie były nigdzie drukowane. Bilety trafiły do sprzedaży zaledwie miesiąc przed koncertem, a i wtedy nie było gwarancji że uda się je kupić; większość rozdano bowiem rodzinom wysoko postawionych działaczy partyjnych. Wiele fanów musiało więc obejść się smakiem, a ci, którym udało się dostać bilety, trafiali raczej na słabsze miejsca.
Zwykło się powtarzać, że Elton był pierwszym artystą zza Żelaznej Kurtyny, który przyjechał na koncert do ZSRR, jednak nie jest to do końca prawda, bowiem przed nim śpiewali tam także Boney M i Cliff Richard. Jeden dziennikarz napisał jednak: "poprzedni artyści przyjechali i zagrali, natomiast Elton przyjechał i powalił wszystkich na kolana". Elton podczas koncertów stanął jednak przed niecodzienną dla siebie sytuacją, bowiem publiczność zgromadzona na jego koncercie nie znała większości jego utworów, a warto dodać, że sięgnął po żelazne "hiciory", które wydawały mu się oczywistą oczywistością. Był to też zupełnie inny typ koncertu, do którego przywykli wówczas Rosjanie, więc zachowywali powagę, siedzieli wyprostowani, a do braw ograniczali się tylko pomiędzy utworami (mowa rzeczywiście o gościach zaproszonych, czyli poważnych urzędnikach i działaczach partyjnych). Może to budzić lekkie zażenowanie, gdy oglądamy nagrania z koncertu, gdzie Ray Cooper stara się zachęcić publiczność do klaskania, a wszyscy nie dają po sobie poznać, czy dobrze się bawią i siedzą tylko wyprostowani jak struny.
Elton wspomina, że bardzo denerwował się przed koncertami, a także w trakcie nich. Dopiero pod koniec, gdy zrozumiał rosyjską mentalność, zobaczył kraj i docenił jego piękno, trochę się rozluźnił. Mało tego, ostatni koncert w Moskwie wspomina jako najlepszy koncert w całej jego karierze.
Materiał tu prezentowany przez wiele lat krążył wśród fanów jako bootleg w raczej słabych jakościach. Dopiero w 2019 roku wydany został jako podwójny winyl z okazji Record Store Day w odświeżonej, zremasterowanej wersji. Do regularnej sprzedaży trafił zaś 24 stycznia 2020 roku w wersji analogowej, kompaktowej, a także w formatach cyfrowych.
Przydałoby się nieco przybliżyć sytuację, która panowała w ZSRR. Przede wszystkim A Single Man był pierwszą płytą z Zachodu wydaną na terenie dzisiejszej Rosji. Mieszkańcy tego kraju muzykę Eltona mogli poznawać tylko z nieoficjalnych, amatorsko nagranych kaset, sprzedawanych za niebotyczne pieniądze (bywało i tak, że cena takiej taśmy była równoważna miesięcznej pensji). Kłopotem była też informacja o samych koncertach Eltona (ogłoszono 8: 4 w Leningradzie i 4 w Moskwie), bowiem ogłoszenia nie były nigdzie drukowane. Bilety trafiły do sprzedaży zaledwie miesiąc przed koncertem, a i wtedy nie było gwarancji że uda się je kupić; większość rozdano bowiem rodzinom wysoko postawionych działaczy partyjnych. Wiele fanów musiało więc obejść się smakiem, a ci, którym udało się dostać bilety, trafiali raczej na słabsze miejsca.
Zwykło się powtarzać, że Elton był pierwszym artystą zza Żelaznej Kurtyny, który przyjechał na koncert do ZSRR, jednak nie jest to do końca prawda, bowiem przed nim śpiewali tam także Boney M i Cliff Richard. Jeden dziennikarz napisał jednak: "poprzedni artyści przyjechali i zagrali, natomiast Elton przyjechał i powalił wszystkich na kolana". Elton podczas koncertów stanął jednak przed niecodzienną dla siebie sytuacją, bowiem publiczność zgromadzona na jego koncercie nie znała większości jego utworów, a warto dodać, że sięgnął po żelazne "hiciory", które wydawały mu się oczywistą oczywistością. Był to też zupełnie inny typ koncertu, do którego przywykli wówczas Rosjanie, więc zachowywali powagę, siedzieli wyprostowani, a do braw ograniczali się tylko pomiędzy utworami (mowa rzeczywiście o gościach zaproszonych, czyli poważnych urzędnikach i działaczach partyjnych). Może to budzić lekkie zażenowanie, gdy oglądamy nagrania z koncertu, gdzie Ray Cooper stara się zachęcić publiczność do klaskania, a wszyscy nie dają po sobie poznać, czy dobrze się bawią i siedzą tylko wyprostowani jak struny.
Elton wspomina, że bardzo denerwował się przed koncertami, a także w trakcie nich. Dopiero pod koniec, gdy zrozumiał rosyjską mentalność, zobaczył kraj i docenił jego piękno, trochę się rozluźnił. Mało tego, ostatni koncert w Moskwie wspomina jako najlepszy koncert w całej jego karierze.
Materiał tu prezentowany przez wiele lat krążył wśród fanów jako bootleg w raczej słabych jakościach. Dopiero w 2019 roku wydany został jako podwójny winyl z okazji Record Store Day w odświeżonej, zremasterowanej wersji. Do regularnej sprzedaży trafił zaś 24 stycznia 2020 roku w wersji analogowej, kompaktowej, a także w formatach cyfrowych.
Pierwsza połowa koncertu (w tym wypadku: pierwszy krążek) to solowy popis Eltona; słyszymy tu tylko jego wokale i fortepianowe popisy. Zaczynamy od nostalgicznego i przepięknego przeboju Daniel z albumu Don't Shoot Me I'm Only the Piano Player. Cóż mogę o tym powiedzieć? Brzmi to przepięknie. Jest to tak ładna melodia, że absolutnie w każdej wersji mnie zachwyca, a w takiej robi szczególne wrażenie. John brzmi tu znakomicie i śpiewa z wyczuciem godnym prawdziwego wirtuoza. Jego gra na fortepianie nie przyćmiewa ani tekstu, ani melodii, ale jednocześnie zwraca na siebie uwagę i nie pozostawia obojętnym. Zdawać by się mogło, że rozpoczynanie płyty (a zwłaszcza koncertu) od piosenki tak bardzo delikatnej i subtelnej jak Daniel to spore ryzyko, jednak w tym przypadku nie ma o co się bać, bowiem kosztem dynamizmu zostajemy błyskawicznie wprowadzeni w niepowtarzalny klimat muzyki Eltona.
Następną piosenkę Elton zapowiada, jako "jedną z jego ulubionych". Zaraz po tym słyszymy pierwsze dźwięki Skyline Pigeon. Nie ukrywam, że przy słuchaniu tej piosenki też zawsze się rozpływam, bo jest to również jeden z moich ulubionych utworów z repertuaru Johna. W tym wykonaniu działa tu wszystko równie dobrze, a wręcz lepiej, bo wokal Eltona i fortepian dodają jej tylko większej intymności. Przepiękne wykonanie.
Krótka improwizacja fortepianowa rozpoczyna rozbudowany do prawie siedmiu minut Take Me To the Pilot z albumu Elton John. Można mieć wątpliwości, czy tak dynamiczny utwór sprawdzi się równie dobrze w wykonaniu tylko z towarzyszeniem fortepianu. Jeżeli jednak ktoś je miał, powinny wkrótce się rozwiać, bowiem brzmi to znakomicie i może się zdecydowanie podobać. Mnie, w każdym razie, to bierze.
Takich wątpliwości chyba nikt nie miał jednak przed odsłuchaniem jednego z największych przebojów Eltona w tej wersji, czyli Rocket Man (I Think It's Going To Be a Long, Long Time). Wersja na płycie rozciągnięta jest aż do ośmiu minut, jednak ani przez chwilę nie musimy martwić się, że będzie nam się nudzić. Wręcz przeciwnie, Elton rewelacyjnie stopniuje napięcie, rozładowując je w odpowiednich momentach. Dzieje się tu sporo i jak najbardziej może się to podobać. Fajnie działa też efekt nałożony na wokal Johna w momentach improwizacji, który dodaje mu nieco psychodelicznej, transowej atmosfery.
Kolejną piosenkę Elton dedykuje swoim dwóm przyjaciółkom i przypomina, że pochodzi ona z albumu Caribou. Mowa tu o nominowanym do nagrody Grammy utworze Don't Let the Sun Go Down On Me. Wiem, że pewnie się powtarzam, ale no co ja poradzę na to, że tracklista tej płyty składa się prawie z samych piosenek, które po prostu uwielbiam? Żeby jednak nie pisać w kółko tego samego, ograniczę się do kilku podstawowych rzeczy: piosenka ta jest wręcz stworzona do grana w tak kameralnych aranżacjach, głos Eltona brzmi tu znakomicie, a klimat który tworzy się dzięki temu utworowi to coś z zupełnie innej planety. Przepiękne.
Akordy rozpoczynające Goodbye Yellow Brick Road i słychać już nieco żywszą reakcję publiczności. Teraz, oprócz braw, pojawiły się nawet pojedyncze okrzyki. Cóż, gdy Elton śpiewał tę piosenkę w krakowskiej Tauron Arenie w 2019 roku, reagowałem tak samo. No ale cóż poradzę, to moja ulubiona piosenka tegoż artysty, więc nie zdziwi chyba nikogo fakt, że i to bardzo pochwalę. Wypada to przepięknie i nastrojowo. Mógłbym tego słuchać bez końca.
Dziwić może nieco brak reakcji na utwór Candle In the Wind. Dzisiejszy słuchacz pomyśleć sobie może: "Jak to? Nawet żadnych braw? Przecież to jedna z najsłynniejszych pieśni w dziejach muzyki". To prawda, ale pamiętać warto, że w momencie wydania (rok 1973, album Goodbye Yellow Brick Road) nie cieszyła się ona taką popularnością, jak pozostałe single Eltona. Z prostego powodu: ten utwór nie został wówczas wydany na singlu. Dziwić to może dzisiaj, jednak warto wiedzieć, że popularność piosenka zdobyła dopiero w wersji, którą wydano na singlu w 1986, nagraną podczas koncertu symfonicznego Eltona w Australii. Myślę, że gdyby wydano ją też w wersji z omawianej tu płyty, też nie uniknęłaby sukcesu, bowiem wypada to naprawdę pięknie.
O wiele dynamiczniej prezentuje się natomiast cover klasyku Motown I Heard It Through the Grapevine zespołu Creedence Clearwater Reviwal. Słuchając tej piosenki można naprawdę być pod wrażeniem umiejętności Eltona. Jak ten gość to robi, że nawet kiedy przerabia piosenkę na cover, to brzmi to, jakby wyszło spod jego rąk. Ma genialne ucho muzyczne, znakomicie dobierając sobie piosenki pasujące do jego repertuaru, a jednocześnie, w których mógłby się wybitnie zaprezentować. Trafił w dziesiątkę, bowiem ten kawałek to utwór wręcz stworzony dla niego. Nie zdziwię się, jeśli laik stwierdzi że to właśnie kompozycja Eltona. Jak to zwykle bywa u Johna, mamy tu bardzo mocno wyeksponowany bas na fortepianie, natomiast prawą ręką wykonuje tu akrobacje, które są nie do opisania. Równocześnie śpiewa z niebywałym feelingiem, melodyjnością i zaangażowaniem. Piosenka rozbudowana jest aż do jedenastu minut (!), jednak... nie nudzi. Serio, ani przez chwile nie miałem wrażenia dłużyzny, przeciągnięcia, czy nudy. Cały czas świetnie się bawiłem i słuchałem z największą uwagą. Elton kończy pierwszy krążek albumu z prawdziwą klasą.
Drugą płytę rozpoczyna nieco inny "medley" niż ten znany nam z płyt. Album Goodbye Yellow Brick Road rozpoczynał wszakże Funeral For a Friend przechodzący gładko w dynamiczny Love Lies Bleeding. Tutaj jednakże, po jego zakończeniu, słyszymy tak bardzo charakterystyczne intro do poruszającego Tonight z płyty Blue Moves. Warto dodać też tutaj, że drugi krążek to już nie tylko sam Elton z fortepianem. Dołącza też do niego jego przyjaciel, "jeden z najlepszych perkusistów wszech czasów" (według Phila Collinsa), niezastąpiony Ray Cooper. Jego występ już od pierwszego numeru okazuje się niezastąpiony, bowiem jego kotły, oraz talerze pomagają zachować Funeral For a Friend swój majestatyczny, podniosły charakter. O wiele kameralniej robi się jednak, gdy słyszymy Tonight, gdzie udział Coopera jest jednak nieco bardziej okrojony i może i słusznie, gdyż zaburzyłby tylko ten intymny nastrój. Tu akurat nie jestem w stanie z czystym sumieniem powiedzieć, że wersja ta może spokojnie konkurować ze studyjnym pierwowzorem. Może jestem zbyt mocno przywiązany, jednak z każdą kolejną linijką coraz mocniej czuję brak tej przepięknej, rozbudowanej, lekko pompatycznej oprawy orkiestrowej. No ale to, że coś nie jest lepsze, nie znaczy wcale, że jest złe. Na pewno nie w tym przypadku, bowiem to wciąż przepiękne wykonanie przepięknej piosenki.
Przyszedł czas na jedynego reprezentanta jednego z najlepszych albumów Eltona (czyli Captain Fantastic And the Brown Dirt Cowboy), Better Off Dead. Tutaj aranżacja wypada wręcz znakomicie. Potężne bębny Coopera podkręcają tylko mocny i ostry fortepian Eltona. Do tego wszystkiego dochodzi też znakomity wokal... Wszystko, czego można chcieć.
Elton zaprasza, przy okazji kolejnej piosenki, wszystkich do wspólnego śpiewania. Przed właściwym rozpoczęciem Bennie And the Jets gra jednak przyjemne intro, brutalne przerwane przez powszechnie znane, mocarne pierwsze akordy. Udaje się tutaj nawet poderwać publiczność, która krzyczy i gwiżdże z zapałem, a do tego klaszcze do rytmu. Słuchać, że dodaje to aż Johnowi skrzydeł, bowiem śpiewa tu z sercem na wierzchu i niebywałym zaangażowaniem i po prostu dobrze się bawi. Nie musi nawet bardzo zachęcać publiczności do śpiewania. Koniec końców wszyscy nakręcają się nawzajem, a Elton funduje nam dwunastominutową (!!) wersję jednego ze swoich większych przebojów, absolutnie zaskakując i wciągając słuchacza z każdą chwilą.
W Sorry Seems To Be the Hardest Word próżno szukać jednak choćby znaku obecności Ray'a Coopera. Elton funduje nam ponownie "one man show" i ponownie hipnotyzuje.
Crazy Water to kolejny utwór z Blue Moves, jednak tym razem zdecydowanie żywszy. Brzmi on na pewno naturalniej i dynamiczniej niż w wersji studyjnej, jednak nie umiem określić dokładnie, co mi przeszkadza w tym wykonie. Coś nieokreślonego jednak sprawia, że nie czerpię takiej samej satysfakcji ze słuchania tego, jak z reszty płyty.
Bisy rozpoczynamy zwariowanym medleyem Saturday Night's Alright (For Fighting)/Pinball Wizard. Przebój z Goodbye Yellow Brick Road zaczyna się niespiesznie, by po chwili wybić nas z butów swoim dynamicznym tempem. Co ciekawe, mimo że grają tu jedynie fortepian i perkusja, piosenka nie traci nic ze swojego ostrego, rockowego sznytu. Dość gwałtownie przechodzi to w przebojowy cover zespołu The Who, zaś zakończenie to ponowny powrót do motywu z Saturday Night's Alright (For Fighting). Cały medley brzmi bardzo dobrze, dynamicznie, rockowo i świetnie się tego słucha.
Bisy rozpoczynamy zwariowanym medleyem Saturday Night's Alright (For Fighting)/Pinball Wizard. Przebój z Goodbye Yellow Brick Road zaczyna się niespiesznie, by po chwili wybić nas z butów swoim dynamicznym tempem. Co ciekawe, mimo że grają tu jedynie fortepian i perkusja, piosenka nie traci nic ze swojego ostrego, rockowego sznytu. Dość gwałtownie przechodzi to w przebojowy cover zespołu The Who, zaś zakończenie to ponowny powrót do motywu z Saturday Night's Alright (For Fighting). Cały medley brzmi bardzo dobrze, dynamicznie, rockowo i świetnie się tego słucha.
Elton nie zwalnia tempa i nie daje nam odpocząć, bowiem na sam koniec proponuje nam kolejną prawdziwą bombę energetyczną, a mianowicie medley: Crocodile Rock/Get Back/Back In the USSR. Crocodile Rock również rozpoczyna się niespiesznie, wolno, z soulowym feelingiem. Bez obaw jednak, gdyż po chwili Elton wraca do znanego nam, radosnego i żywego tempa. Po pierwszym refrenie John serwuje nam cover znakomitego klasyku Beatlesów z 1969 roku (chociaż na pełnoprawnym albumie pojawił się w 1970), czyli Get Back. Następnie muzyk śpiewa piosenkę, która nigdy miała się nie pojawić. Rząd rosyjski nałożył na koncert Eltona restrykcję, a mianowicie: miał nie śpiewać utworu Back In the USSR Beatlesów. John wkurzył się na to. Nie chciał pozwolić wejść sobie na głowę, a także chciał dobitnie pokazać, że to on jest tu gwiazdą i nikt nie będzie mu mówił co może, a czego nie może śpiewać. Na złość więc wplótł tytułową frazę w utwór Get Back, ku ogólnemu entuzjazmowi publiczności. Koniec końców medley ten to kolejna bomba energetyczna i zakończenie płyty w jak najlepszym stylu.
Elton John, nawet gdy zdarzy mu się napisać słabą piosenkę, zawsze potrafi nadrobić to samą swoją osobowością. Artysta ten ma bowiem niebywałą charyzmę sceniczną, która jest w stanie uratować nawet najsłabszy występ. Gdy połączymy jednakże jego wrodzoną charyzmę, umiejętności wokalne, znakomity dobór repertuaru i wybitną formę sceniczną otrzymamy album Live from Moscow 1979. Elton śpiewa tu jak natchniony, gra na fortepianie z niebywałą wirtuozerią, a od czasu do czasu towarzyszy mu mistrz perkusji - Ray Cooper. Mamy tu piosenki zarówno z początków kariery Johna, jak i z wydanej całkiem niedawno płyty Blue Moves. Utwory są często rozrośnięte niemal dwukrotnie (a czasem nawet i więcej), jednak ani razu nie sprawia to wrażenie czegoś robionego na siłę. Wszystkie improwizacje brzmią rewelacyjnie i wciągają. Zabierając się do słuchania tej płyty nastawiałem się raczej na prosty zapis odegrania przez Eltona kilku znanych hiciorów. Nie spodziewałem się jednak, że całość zrobi na mnie tak wielkie wrażenie. Pozytywne rozczarowanie. Półtorej godziny minęło w mgnieniu oka.
Ocena: 9/10
Live from Moscow 1979: 97:30
CD 1:
1. Daniel - 3:57
2. Skyline Pigeon - 4:03
3. Take Me to the Pilot - 6:51
4. Rocket Man - 7:33
5. Don't Let the Sun Go Down on Me - 5:36
6. Goodbye Yellow Brick Road - 3:04
7. Candle in the Wind - 3:34
8. I Heard It Through the Grapevine - 11:50
CD 2:
1. Funeral for a Friend - 2:57
2. Tonight - 7:41
3. Better Off Dead - 2:59
4. Bennie and the Jets - 12:32
5. Sorry Seems to Be the Hardest Word - 3:33
6. Crazy Water - 7:58
7. Saturday Night's Alright (For Fighting)/Pinball Wizard - 10:11
8. Crocodile Rock/Get Back/Back in the U.S.S.R. - 3:31
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz