piątek, 21 lutego 2020

"Speak of the Devil" - Ozzy Osbourne [Recenzja]


W 1982 roku w tragicznym wypadku zginął gitarzysta, a także bliski przyjaciel Ozzy'ego Osbourne'a, Randy Rhoads. Ozzy załamał się i myślał nawet o zakończeniu kariery. Jednak wytwórnia nie pozwoliła mu na to, domagając się coraz dosadniej wypełnienia zobowiązań kontraktu, wśród których był jeden album koncertowy. Osbourne nie był jednak jeszcze gotowy, by wrócić na koncertach do grania piosenek, które stworzył z Randym. Ozzy zaproponował więc, by zagrać 2 koncerty, na których zaśpiewa przeboje Black Sabbath. Dla wytwórni było to nawet na rękę, gdyż w tym samym czasie miała pojawić się w sklepach koncertówka Live Evil z Ronniem Jamesem Dio na wokalu, więc w grę wchodziła kwestia ambicjonalna. Nie było tajemnicą, że Osbourne solowo radził sobie komercyjnie o wiele lepiej niż Sabbaci w nowym składzie, więc dla Black Sabbath nie było to na pewno dobrą wiadomością. Niektórzy powiedzą - widząc, że Ozzy sięgnął po sprawdzone klasyki - że poszedł na łatwiznę po utracie tak dobrego gitarzysty, jednak podobno Osbourne rozważał już kwestię zagrania takich koncertów z Randym.
Warto wspomnieć też o kilku okolicznościach, które sprawiły, że ten projekt po prostu nie mógł się udać.
Po pierwsze: Ozzy był naprawdę w fatalnym stanie. Po śmierci przyjaciela załamał się i ani jednego dnia nie chodził trzeźwy, ani czysty. Nie dbał o higienę, pił i ćpał na potęgę. Gdy termin koncertu nadciągał nieubłaganie, miał problemy z przypomnieniem sobie tych piosenek; przy czym mówiąc "miał problemy", mam na myśli: "nie chciało mu się". Nie pofatygował się nawet, by ograć materiał ze swoim zespołem. Po raz pierwszy zaśpiewał je na próbie dźwięku w dzień pierwszego występu i okazało się, że ma spory kłopot z zapamiętaniem tekstu. W związku z tym na koncertach w głębi sceny stało składane krzesełko i stolik z zapaloną lampką, na którym leżał zeszyt z odręcznie napisanymi tekstami piosenek. Przez większość koncertu Ozzy opierał się więc o krzesło - mając trudności z równowagą - i śpiewał, praktycznie czytając z kartki. Co najgorsze, jego wokale były tak okropne, że nie dało się tego poprawić nawet w studiu. Po wielu latach okazało się, że nagranie było tak tragiczne, że zdecydowano się na jeszcze jedno nagranie, tym razem bez publiczności. Jednak i ono było okropne, więc po koncertach Ozzy wszedł do studia i nagrał swoje partie na nowo i zostały one w takiej formie doklejone do podkładu zagranego na żywo podczas koncertów. 3 piosenki zostały jednak wykorzystane z wersji zagranej bez publiczności, a producent twierdzi, że jeśli się mocno wsłucha, to można bez problemu wysłyszeć, które to piosenki, gdyż musiał zrobić to niechlujnie i na szybko, gdyż termin wydania płyty zbliżał się nieubłaganie. 
Po drugie: pozostała kwestia znalezienia gitarzysty. Wybór padł na Bernie'go Torne'a. Ten jednak niedługo przed planowanymi występami zrezygnował, czując zbyt wielką presję. Zostało bardzo mało czasu na znalezienie zastępcy. Tym razem zatrudniony został Brad Gills, który miał zaledwie tydzień na nauczenie się wszystkich partii gitarowych. Bardzo mało czasu, co miało odbić się - co jasne - na jakości nagrań. 
Muzycy ubrali się na wydarzenie standardowo, jednak spore zaskoczenie wzbudził Ozzy, który pojawił się... ogolony na zapałkę, po tym jak poprzedniej nocy, po pijanemu, uznał że ma dość długich włosów i nie chce mu się ich układać, więc sam je ściął. Najgorsze jednak jest jeszcze jedno, mianowicie pod koniec koncertu zespół nieco stracił entuzjazm, widząc jak beznadziejnie to wszystko brzmi i jak bardzo Osbourne jest nie w formie, więc warstwa instrumentalna zaczęła się rozjeżdżać, a muzycy się pogubili. Zgłosili się jednak do wytwórni chcąc nagrać swoje partie na nowo. Producent stwierdził jednak, że to byłoby za dużo roboty, terminy gonią, a on musi nagrać jeszcze wszystkie wokale Ozzy'ego na nowo, więc w Speak of the Devil wykorzystają wersje, które zdążyli nagrać podczas trasy z Randym na gitarze, tak więc te zagrane jak najbardziej prawidłowo. Ostatecznie jednak wytwórnia kazała zostawić nagrania z Rhoadsem na poczet przyszłych wydań, a na płytę trafiły te z okropną grą muzyków, którzy dowiedzieli się o tym dopiero, gdy album ukazał się w sklepach.

Zaczynamy od nieco już zapomnianego, acz niesłusznie, Symptom of the Universe z albumu Sabotage. I już od pierwszych dźwięków nie da się nie zauważyć, że coś tu nie gra. Ozzy krzyczący "How you doin'?" jeszcze jako tako uchodzi, chociaż i tak rzuca się w uszy fakt, że nie jest w zbyt dobrej formie. Jednak, gdy utwór zaczyna się już na dobre, Ozzy coś tam bełkocze. No właśnie, "coś tam", bo nie sposób jest usłyszeć co, i nie zwalałbym tego na miks. Obawiam się, że to właśnie jest rzeczywista forma wokalna Osbourne'a na owych koncertach. Kiedy wchodzi wokal od razu słychać, jak wiele poprawek nań naniesiono. Brzmi sztucznie i nienaturalnie głośno w stosunku do podkładu. Co do wersji instrumentalnej jest natomiast bardzo dobrze, a Brad Gills wygrywa główny riff z odpowiednim feelingiem, a także z szacunkiem podchodzi do solówek. Nie zmienia tam nazbyt, jednak odgrywa je dość wiernie. Rozpoczęcie całkiem niezłe, udane i dynamiczne, chociaż wokale Ozzy'ego (i jego nędzne próby krzyków) nie zapowiadają pod tym względem zbyt udanego longplaya.
Lepiej natomiast wypada niezawodne Snowblind. Tutaj całość została znacząco przyspieszona, przez co ubyło jej nieco z ciężaru i transowego rytmu, jednak utwór jak najbardziej wciąż porywa, a Ozzy z kolei radzi sobie całkiem nieźle, chociaż krzyki i wrzaski wciąż brzmią żenująco. Szczególnie obawiałem się jego wokali w pierwszym mostku, jednak nie wyszło to wcale tak źle, chociaż nie ma tu też co mówić, o jakiejś rewelacji. Jest po prostu okej, ale piosenka jak najbardziej wykonana nieźle. Oprócz solówki, która niestety jest koszmarna; popisywanie się i nadużywanie gitarowych ozdobników godne Zakka Wylde'a.
Ozzy próbuje nieco rozgrzać publiczność, po czym zapowiada utwór Black Sabbath, jako "pierwszy numer, który napisał w życiu". No dobra, niech mu będzie, chociaż, biorąc pod uwagę późniejsze relacje członków Black Sabbath i samego Ozzyego, to nieco tutaj się przechwala na wyrost z tym jego autorstwem. No, ale nie o to tu chodzi, tylko o muzykę. Ta niestety nie brzmi dobrze. Niby wszystko tu gra, ale głos Ozzy'ego został tu podciągnięty taką ilością studyjnych korekt, że nawet dla mnie jest to nie do zniesienia (a warto tu nadmienić, że jestem i tak na to odporny, bo bardzo mi się podobają - również wokalnie - ostatnie solowe płyty Osbourne'a). Brzmi to tak sztucznie i odpychająco, że słucha się tego z prawdziwym bólem. Gwoździem do trumny są jednak krzyki na końcu zwrotek ("Oh no!", "Oh no, no, please God help me!"), które już pominięto poprawiając głos, w związku z czym brzmią tak żałośnie, że aż się przykro robi, słuchając jak Książę Ciemności stara się wydusić z siebie jakiś okrzyk. Szkoda gadać.
Następnie mamy kawałek kończący krążek Paranoid, czyli Fairies Wear Boots. Tutaj z kolei to Gills ewidentnie sobie nie radzi. Cały kawałek zagrany jest nieco wolniej, natomiast gitarzysta co chwila się gubi i na siłę stara się dodać tu coś swojego i popisać się zarazem, jakim to on nie jest znakomitym muzykiem. Niestety brzmi to żenująco i partię gitary w tym numerze można z góry spisać na straty. Nieco lepiej jest wokalnie, gdyż w tak gęstym muzycznie podkładzie, głos Ozzy'ego z autotune'em brzmi nieco mniej natrętnie, dzięki czemu lepiej się tego słucha (choć znów zapomniano o okrzykach, w związku z czym mocarne "All right now!" brzmi tu słabiutko i miernie). Generalnie brzmi to całkiem znośnie.
Kolejny klasyk z Paranoid, War Pigs. Na nieszczęście dla nas, znów jest tu dużo wokali śpiewanych a capella, więc głos Ozzy'ego ponownie jest nie do zniesienia, a szkoda bo w mostku jest lepiej. Co do gitarzysty, to gra tu dość solidnie, acz czasem nieco się gubi. Generalnie nie ma tu tragedii, jednak sam wykon wypada mocno przeciętnie.
W kolejnym numerze Ozzy sięga po harmonijkę i tu z kolei wypada naprawdę dobrze. Gra świetnie, z feelingiem, trafia w dźwięki i w ogóle dobrze brzmi. Równie nieźle wypada także śpiewając. Także Osbourne trzyma się tu całkiem dobrze, jednak jakby coś nie wypaliło, to było by aż za pięknie. Nawalają tu z kolei instrumentaliści. Gdy przychodzi pora solowych popisów, to perkusista radzi sobie jak najbardziej dobrze, jednak czasem czuć po prostu brak zgrania (zwłaszcza w solówce harmonijki). Słychać, że panowie nie zdążyli sobie ograć tych utworów i się gubią. Odbija się to niestety na dynamice, a co za tym idzie, na całej piosence.
I kolejny utwór z debiutu; tym razem chwytliwy i porywający N.I.B. Nie ma co jednak oczekiwać basowego solo, od razu lecimy z głównymi riffem. I mamy tu kolejną piosenkę, w której głos Ozzy'ego brzmi naprawdę fajnie. Piosenka generalnie gładko płynie przez głośniki, fajnie buja i super by się tego słuchało, gdyby nie fatalne potknięcia gitarzysty, który w solówce kompletnie sobie nie radzi z tym numerem i wypada to żenująco. A do tego dołożyć jeszcze toporne bębnienie perkusisty...
Jeśli można było mieć obawy o naprawdę słabe wokale, to - oprócz Symptom of the Universe - zdecydowanie właśnie o Sweet Leaf. Nie jest jednak aż tak źle, chociaż piosenkę i tak solidnie zwolniono, a gitarzysta radzi sobie bardzo słabo. Ozzy jednak wypada nienajgorzej (o ile w ogóle można nienajgorzej wypaść na czymkolwiek z tej koncertówki) i słucha się tego z umiarkowaną przyjemnością.
Najświeższą piosenką, po jaką Osbourne zdecydował się sięgnąć, jest tytułowy kawałek z ostatniego albumu nagranego przez Black Sabbath w starym składzie, Never Say Die. I tutaj całość zwolniono, przez co trochę ulotnił się cały urok tej piosenki, która miała być właśnie mrugnięciem okiem do młodszej generacji słuchaczy, którzy woleli raczej słuchać czegoś szybszego, niż ociężałego. Tak ten utwór był też pomyślany i w zwolnionej wersji brzmi zdecydowanie słabiej. No, ale jeśli chodzi o ten krążek, mamy tu za to do czynienia z najlepszymi wokalami Ozzy'ego. Chociaż tyle.
No co jak co, ale mając świadomość tego, jak słabo głosowo trzymał się wówczas Książę Ciemności, coś takiego jak Sabbath Bloody Sabbath nie miało prawa się udać. A jednak się udało i, mało tego, brzmi to naprawdę dobrze, i jest to najlepiej wykonany numer na albumie. Ozzy wydziera się, kiedy trzeba (chociaż okrzyki do publiczności wciąż są nie do przyzwyczajenia, nawet po tak długim czasie trwania płyty) poprawnie, a w zwolnieniach tez pokazuje klasę. W tym kontekście rozsądnym wydaje się opuszczenie ostatniej części, z którą Ozzy nie poradziłby sobie chyba nawet podciągnięty w studiu. Zaznaczono tylko instrumentalnie, że i taki wątek się w tej piosence pojawił, a całość zakończono nieco nazbyt rozciągniętą improwizacją, w której gitarzysta ponownie się popisuje.
Jak to na koncertach bywa, skoro zbliża się koniec, to trzeba sięgnąć po największe przeboje. Tak się dzieje i tutaj, gdyż Ozzy intonuje nam już legendarne Iron Man. Odgrywają to wszystko po bożemu, bez większych sensacji. Po chwili jednak zaskoczenie, gdyż numer ten gładko przechodzi w potężne Children of the Grave. Gitarzysta próbuje tu nieco urozmaicić riff swoimi akcentami, jednak nie jest to jakoś bardzo męczące czy odpychające. Niby hiciory, a jakoś niewiele się tu dzieje. Odegrane prosto, aczkolwiek bez większego zaangażowania. I tak też się tego słucha.
Co może być na końcu, jak nie oczywista oczywistość, a więc Paranoid. To jest utwór, którego Ozzy po prostu nie może schrzanić i tego nie robi. Śpiewa z poprawnym zapałem, wszystko brzmi naprawdę nieźle i brzmi to fajnie. Czy zatem wszystko tu gra? Absolutnie nie, bowiem pozytywne wrażenie całości niszczy odpychająca i koszmarna solówka gitarowa. Koszmarek, chociaż poza tym wykon jak najbardziej satysfakcjonujący.


Speak of the Devil miał w zamyśle konkurować z ówczesnymi albumami Black Sabbath. Owszem, sprzedażowo może i to się udało, jednak artystycznie - daleko mu do tego. Nie mówię tego dlatego, że jestem jakimś wielkim fanem Black Sabbath z Dio na wokalu, bo nie jestem. Owszem, te płyty, które nagrali razem są w porządku, bardzo je lubię i uważam je za naprawdę udane, jednak później Dio tworzył rzeczy bardzo proste, mało ambitne i dobre piosenki zdarzały mu się raczej sporadycznie. Jestem zadeklarowanym fanem Osbourne'a - czy to w Black Sabbath, czy to solo. Jednak nawet największy fan nie może nie zauważyć, że Speak of the Devil to rzecz mocno poniżej jego możliwości. Fakt, złożyło się na to wiele nieszczęśliwych czynników (śmierć gitarzysty, słaba forma Ozzy'ego, brak zgrania nowego zespołu, mało czasu na przećwiczenie materiału), jednak pozostaje faktem, że to po prostu okropnie brzmiąca płyta. Jedyną rzeczą, która ją ratuje, to kompozycje. No to są po prostu same klasyki, creme de la creme muzyki metalowej, które bronią się same. Jednak cała reszta - tragicznie kiczowato podciągnięte wokale Ozzy'ego, popisywanie się i słabe granie gitarzysty, brak zgrania zespołu - to po prostu istne wywrotki żenady. Od czasu do czasu zdarzają się niezłe wykony, ale to trochę za mało na dobry longplay.

Ocena: 3/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...