Powrót Paula na światowe sceny w ramach pierwszej trasy koncertowej od czasów Wings nie mógł nie zostać udokumentowany. I nie został, ponieważ w 1990 roku ukazał się koncertowy album składankowy Tripping the Live Fantastic, na który złożyło się w sumie 37 utworów zebranych z różnych występów na całym świecie, a nawet z prób dźwięku. Wydany został jako trzypłytowe wydawnictwo winylowe oraz podwójny kompakt. Płyta okazała się sporym sukcesem, sprzedawała się bardzo dobrze i nieźle radziła sobie na listach, w związku z czym, jeszcze w tym samym roku, ukazał się album Tripping the Live Fantastic: Highlights zawierający 17 najlepszych numerów wybranych w oryginalnego wydawnictwa, a także jedną piosenkę nieuwzględnioną na pierwszej wersji wydawnictwa (All My Trials).
Sama trasa wymaga też wspomnienia. Była to pierwsze trasa Paula od 13 lat (od czasów Wings UK tour w 1979 roku), a także pierwsza zagrana pod własnym nazwiskiem. Nosiła nazwę The Paul McCartney World Tour. Paul wrócił na trasę odmieniony, sięgając po tak wiele klasyków zespołu The Beatles, jak jeszcze mu się nie zdarzyło. Zagrał w sumie 105 koncertów, przyciągając kilkaset tysięcy widzów. Oprócz płyty, zostało to też udokumentowane nagraniem koncertowym zatytułowanym Get Back, koncert w Liverpoolu nagrało Disney Channel i nadało tytuł Paul McCartney: Coming Home, a ponadto na VHS-ie wydany został film pokazujący Paula i jego zespół podczas prób, Paul McCartney: Put It There.
Showtime to krótkie, 40-sekundowe wprowadzenie, które spokojnie można pominąć. Nie ma tu nic poza dźwiękami Paula wychodzącego zza kulis prosto na scenę, okrzyków z zespołem, a także entuzjastycznego przyjęcia przez publiczność.
"Prawdziwe" rozpoczęcie to kompozycja Figure of Eight z najnowszego, wówczas, albumu Flowers In the Dirt. Przyznam się szczerze, że nie jest to najlepsze otwarcie koncertu, gdyż utwór tak sobie przyciąga uwagę. Nie jest może zły, ale jest trochę za bardzo nijaki i nawet na wspomnianej płycie dość mocno odstawał. Nie inaczej jest i tutaj, więc jeśli już Paul koniecznie chciał to odśpiewać, to mógłby wcisnąć to gdzieś do środka. Na początek tak sobie to pasuje.
Lepiej wypada Jet, choć na tym nagraniu - w stosunku do oryginału, lub też nawet wcześniejszych wykonań - słychać upływ czasu. Mimo, że piosenka ma świetny, rockowy potencjał, to wokale Paula są tu bardzo wymęczone i słychać, że po prostu sobie z tym utworem nie radzi. Instrumentaliści również nie nadążają i grają tu bardzo średnio, bez zapału. Przykro słuchać.
Fason trzyma natomiast funkujący Rough Ride, brzmiący naprawdę znakomicie. Ma klasę studyjnego pierwowzoru, a w głosie McCartneya pojawia się wreszcie jakiś zapał i energia. I tyle wystarczy, by dobrze to wszystko brzmiało. A brzmi bardzo dobrze.
Nie ma co się oszukiwać, na pewno znaczna część publiczności czekała na klasyki Beatlesów. Powinni być usatysfakcjonowani tym, że Paul sięgnął także po takie piosenki, których nigdy nie wykonywał na żywo, ani z zespołem, ani solo. Jedną z nich jest z pewnością jeden z najbardziej "zachowawczych" utworów na albumie Revolver, czyli Got To Get You Into My Life. I tu w głosie McCartneya słychać nieubłagany upływ czasu, gdy głos załamuje mu się przy wyciąganiu nieco wyższych dźwięków. Poza tym piosenka jednak zagrana jest z odpowiednią ikrą, co wynagradza wokalne niedostatki. Gryzie jedynie "wycharczany" refren, który brzmi wyjątkowo odpychająco. Tak czy siak piosenka nie brzmi źle i dodaje odpowiednio dużo energii, chociaż rewelacji wciąż nie ma.
Pierwszym naprawdę dobrym wykonaniem, w którym nie mam się do czego przyczepić, jest znakomite Band On the Run. Może to wynikać też z mojej sympatii do tego kawałka, ale według mnie brzmi to naprawdę dobrze, oprócz klawiszy na początku, które sprawiają wrażenie żywcem wyjętych z lat 80. Wokale są tu świetne, chociaż ponownie zawodzi "charczenie" Paula, który robi to tak, że aż uszy bolą; na szczęście jednak pojawia się to tu rzadko, więc aż tak nie przeszkadza. Poza tym jednak naprawdę fajny wykon.
Dobrą passę ciągnie też bardzo dynamiczny i zagrany dużo szybciej niż w oryginale Birthday. Wreszcie McCartney "chrypie" z klasą, co cieszy tym bardziej, że ta maniera odgrywa przecież w tej piosence kluczową rolę. Znakomite wokale, świetna gra instrumentalistów i ogólna pasja oraz radość grania sprawiają, że to zdecydowanie pierwszy naprawdę wspaniały wykon na płycie. Nie dziwi fakt, że wydany został także na singlu w dniu 50. urodzin Johna Lennona, i był też jemu właśnie zadedykowany.
Jako kolejny wykonany zostaje mega-przebój z płyty Tug of War, Ebony And Ivory. Tutaj rolę Steviego Wondera przejmuje gitarzysta i basista Hamish Stuart i radzi sobie całkiem nieźle, mimo że ma tak bardzo odmienną barwę i manierę od wspomnianej legendy muzyki soulowej. Dzięki temu, że nie stara się naśladować Wondera, brzmi to naprawdę fajnie i bardzo dobrze dopełnia znakomite wokale Paula. Przyjemne wykonanie.
O klasę wyżej jest jednak znakomite We Got Married z płyty Flowers In the Dirt. Przy okazji recenzji tamtego albumu napisałem, iż to zdecydowanie najlepszy moment płyty i granie z wyższej półki. W wykonaniu koncertowym czuć niestety brak Davida Gilmoura; solówki gitarowe były w utworze kluczowe, natomiast tutaj brakuje tego charakterystycznego dla gitarzysty Pink Floyd brzmienia. Niemniej jednak muzycy dają z siebie wszystko, dzięki czemu piosenka wciąż brzmi znakomicie, a wokale Paula znakomicie nadrabiają instrumentalne niedostatki. Piosenka trwa 6 i pół minuty, jednak wciąż nie nudzi ani na chwilę, a wręcz hipnotyzuje. Świetne wykonanie.
Nie zachwyca jednak Inner City Madness, czyli krótki, oparty na syntezatorach, jam zespołu z próby dźwięku. Nie wiem, czemu się tu znalazł, ale był to duży błąd wydawcy. Miała być to chyba próbka psychodelii, a wyszła żenada.
Tym bardziej ożywczo i świeżo brzmi klasyk McCartneya, z jego płytowego debiutu, Maybe I'm Amazed. Wokale Paula są tu wspaniałe; ex-Beatles bez problemu wyciąga wyższe nuty w zwrotkach, jak i wydziera się nieźle w refrenach. Słucha się tego znakomicie i z zaangażowaniem, zapewne nie mniejszym, niż Paul włożył w zagranie i zaśpiewanie tego ponadczasowego kultowego przeboju.
McCartney zostaje przy fortepianie, jednak by tym razem odegrać nie wiele młodszy utwór - The Long And Winding Road z ostatniego albumu Beatlesów, Let It Be. Tu z kolei Paul daje przykład pięknego, lirycznego śpiewu z niebywałym, balladowym wyczuciem. I to właśnie wokalami głównie ten wykon stoi. Nie klawiszami imitującymi orkiestrę, nie lirycznym fortepianem czy delikatnie brzmiącą w tle perkusją. Głosem McCartneya, który wypada tu wspaniale i hipnotyzuje.
Crackin' Up to krótki, niespełna minutowy przerywnik, równie potrzebny jak Inner City Madness. No ale to przynajmniej jest przyjemne i dość zabawne.
Kolejny utwór Paul dedykuje Johnowi, George'owi i Ringo, co spotyka się z wielkim aplauzem publiczności. Przygłuszony jeszcze nieco przez brawa McCartney rozpoczyna jednak grać na fortepianie charakterystyczne intro na fortepianie i zaczyna śpiewać. Oto Fool On the Hill, czyli kolejny beatlesowski klasyk. Kolejne znakomite wykonanie.
Pozostajemy przy repertuarze Beatlesów, tym razem jednak bardziej na rockowo, bowiem czas na utwór tytułowy, z klasycznego albumu Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band. Co ciekawe, wokalnie Paul radzi sobie lepiej w trudniejszych zwrotkach, a w refrenach słychać, że ma problemy z wyciągnięciem kilku dźwięków. Nie przeszkadza to jednak zupełnie, gdyż wykonanie brzmi naprawdę znakomicie i dynamicznie. Bardzo intrygujące jest też to, że w miejscu, gdzie piosenka powinna się skończyć (lub też płynnie przechodzić w With a Little Help From My Friends) muzycy ani myślą zwolnić, a wręcz przeciwnie - rozpoczynają rozbudowany i rockowo-psychodeliczny jam, który wypada rewelacyjnie i wciąga słuchacza wręcz niemiłosiernie. Jakby tego było mało, całość kończy płynne przejście i wykonanie Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band (Reprise). Rewelacja.
Jak już wspominałem, dużo tu Beatlesów na tej płycie, czego dowodzi kolejny klasyk muzyki rockowej, tym razem Can't Buy Me Love ze znakomitego albumu A Hard Day's Night. I ten wykon w niczym nie ustępuje mocnemu studyjnemu pierwowzorowi.
Kolejny singlowy klasyk, tym razem jednak w zespole The Beatles wykonywany przez Ringo (a w oryginale przez Carla Perkinsa), Matchbox. Paul sięga jednak po niego i wykonuje go z równą swobodą i rockowym pazurem, co przychodzi mu tak naturalnie, że brzmi wręcz wspaniale. Kolejny znakomity występ.
Ale Beatlesi Beatlesami, a trzeba też pamiętać o własnym, solowym repertuarze, a w szczególności o wydanej dopiero co płycie, w związku z czym Paul zwalnia nieco tempa, wykonując łagodny, kojący Put It There z Flowers In the Dirt. Piosenka jest bardzo króciutka i równie przyjemna, co w wersji studyjnej. McCartney postanowił jednak nieco nas zaskoczyć i kończy ją motywem znanym z zakończenia hitu Hello, Goodbye zespołu The Beatles.
Płytę pierwszą kończy luźna improwizacja Together z soundchecku w Chicago. To jednak wypada całkiem fajnie i słucha się tego bardzo przyjemnie.
Płytę rozpoczynamy kolejnym klasykiem Beatlesów, tym razem bardzo dylanowskim Things We Said Today, które Paul napisał i wykonał na albumie A Hard Day's Night. Tutaj zostało to niestety nieco zbyt "upopowione", przez co straciło sporo swojej magii i intymności na rzecz lekkostrawnego przeboju do radia z lat 80. Szkoda, jednak kompozycja jest na tyle dobra, a Paul śpiewa to z takim zaangażowaniem, że wciąż brzmi to wspaniale. Szczególnie, że całość kończy rozbudowana i znakomita solówka na gitarze, mogąca nieco przypominać nagrania... Davida Gilmoura.
Kolejne nagranie Beatlesów, kolejna piosenka z Revolvera, kolejny klasyk, tym razem jednak bardziej ambitnie, bo Eleanor Rigby. Niestety aranżacja orkiestrowa zostaje tu odtworzona za pomocą klawiszy, co sprawia, że utwór brzmi zbyt sztucznie i plastikowo. Na szczęście honoru bronią wokale Paula i ogólna klasa samej kompozycji. Niestety jednak, samo wykonanie ocenić muszę całościowo na minus.
Kolejny powrót do Flowers In the Dirt i kolejne znakomite wykonanie znakomitej piosenki, a więc This One. Tutaj całość została przyozdobiona bluesowymi partiami harmonijki ustnej. Oczywiście Paul wypada tu znakomicie, jeśli chodzi o wokale, a cała piosenka brzmi dość wiernie wobec oryginału, a więc równie dobrze.
Utwór rozpoczynający Flowers In the Dirt, a także pierwszy singiel promujący ową płytę, również musiał tu zabrzmieć. I zabrzmiał nawet równie dobrze. Mowa tu oczywiście o My Brave Face. Jasne, nie jest to aż tak dynamiczne i nie brzmi tak potężnie, jak w wersji studyjnej, jednak produkcja tam zastosowana nieco uniemożliwia tak skuteczne odwzorowanie go w wersji live. Nie jest jednak źle i fajnie się słucha, więc nie ma też co marudzić.
Jeśli słuchacz stęsknił się za klasykami Beatlesów, to mam dobrą wiadomość: Paul znów po nie sięga. Zaczyna od Back In the USSR z kontrowersyjnego "Białego Albumu". Wypada to znów bardzo dynamicznie i rockowo, czego można by oczekiwać po tak dobrej kompozycji.
I kolejny rockowy klasyk, tym razem z debiutu Beatlesów. I Saw Her Standing There, czyli piosenka, która otwiera muzyczny dorobek zespołu. I tutaj brzmi to naprawdę fajnie, chociaż nie porwało mnie specjalnie, gdyż zagrano to nieco wolniej, a i w wokalach Paula nie czuć już tego młodzieńczego entuzjazmu i rockowego pazura (przynajmniej w tej piosence). Jest więc poprawnie, choć nie wspaniale.
Następnie piosenka, która przekonała Lennona do talentu i umiejętności McCartneya, czyli cover klasyka Eddiego Chochrana, Twenty Flight Rock. Brzmi to fajnie, luźno i dynamicznie, aczkolwiek nic poza tym (lepszą wersję można znaleźć na Cнова в CCCP).
Przychodzi czas na utwór, który zwiastował powrót Paula do kariery pod szyldem własnego nazwiska, a więc porywający Coming Up. Tutaj rozszerzony został o całkiem fajny perkusyjny wstęp, jednak po chwili wszystko odegrane zostaje "po bożemu". I bardzo fajnie, bo piosenka ta stworzona jest wręcz do takiego grania. W pewnym momencie pojawia się jednak elektroniczne rozbudowanie instrumentalne, dzięki czemu wciąga i hipnotyzuje jeszcze bardziej. Fajny smaczek.
Następnie krótki, przedwojenny klasyk, Sally. Przede wszystkim warto zwrócić tu uwagę na przepiękne wokale Paula i dobre partie klawiszy. Wykonane to jednak zostaje z luzem, a McCartney gada "sam ze sobą" podczas wykonu. Warto posłuchać, bo robi się pięknie.
No dobrze, ale czas na powrót do klasyków The Beatles. No a skoro tak, to oczywiście Let It Be, które wypada przepięknie. Paul śpiewa wspaniale, ale - co ciekawe - piosenka została obdarta z pięknego wstępu na fortepianie, a zamiast tego okraszono ją o wiele bardziej wysuniętym brzmieniem organów (w rzeczywistości jednak klawiszy), dzięki czemu brzmi to nieco inaczej niż na pierwowzorze, co może zaskakiwać, a na pewno się podobać.
Ale nie tylko samymi Beatlesami rock stoi, więc Paul sięga też po przebój Fatsa Domino, a mianowicie legendarne Ain't That a Shame, które wykonuje wręcz brawurowo.
Kolejny obowiązkowy punkt solowych koncertów Paula - rozbudowany, dynamiczny i bombastyczny temat do filmu o Jamesie Bondzie, Live And Let Die. Zawsze wolałem wersje koncertowe tego numeru, niż wykonanie studyjne, głównie przez większy dynamizm głównego motywu. I ta wersja mnie nie zawiodła i sprawiła mi sporo przyjemności z odsłuchu. Wspaniale, rockowo, wybuchowo... Wszystko, czego można chcieć od tego utworu.
Kolejny "utwór" to króciutki wstęp do piosenki "właściwej". If I Were Not Upon the Stage, to fragment klasycznego utworu, jednak szybko kończy się (Paul udaje, że niechcący zaśpiewał nie to, co chciał) i McCartney przechodzi do legendarnego Hey Jude. Tak wielkiego wybuchu entuzjazmu publiczności nie było jeszcze przy żadnej piosence na koncercie. Wykonanie zdecydowanie spełnia oczekiwania, jakie pokładamy, chcąc usłyszeć ten numer. Paul śpiewa świetnie, chórki brzmią bardzo dobrze, a zwłaszcza w finałowym, chóralnym zaśpiewie, w którym McCartney bezbłędnie dyryguje publicznością.
Mało klasyków? Proszę bardzo, oto Yesterday. Co powiedzieć? Wypada przepięknie, aranż jak w oryginale, wszystko po prostu "po bożemu".
Kolejny utwór zaczyna się od "rozśpiewywania publiczności". Po chwili jednak atakuje nas galopujące, dynamiczne Get Back, świetnie wyśpiewane przez Paula, który jednak nie wyrabia nieco w refrenach. Poza tym jednak wszystko tu gra, a całość wypada wspaniale.
Paul w kilku językach przedstawia Lindę, po czym słuchamy ostatniego już na tej koncertówce utworu (a właściwie zlepku utworów), w których powstaniu brał udział McCartney, bądź też napisał je samodzielnie. Tutaj zostało to nazwane Golden Slumbers (Medley), co oznacza, że jest to wiązanka "paulowych" utworów kończących niezapomniany album Abbey Road Beatlesów (oprócz króciutkiego Hej Majesty). Wszystko tu pasuje i jest na swoim miejscu. Wokale Paula są wciąż pełne energii i liryzmu, a instrumentaliści ani na chwilę nie odstają, chociaż partie "dęciaków" zagrane na klawiszach brzmią tak tandetnie, że aż uszy więdną.
I na zakończenie krótki smaczek z połowy lat 40., Don't Let the Sun Catch You Crying. Delikatna balladka, która jest bardziej chyba dodatkiem, niż właściwą częścią materiału. Brzmi przyjemnie, aczkolwiek nie była tu zbytnio potrzebna.
Jeśli chodzi o koncertówki, to Paul nie wydał nigdy takiej, która spadłaby poniżej pewnego poziomu. Ma zwykle parę swoich żelaznych klasyków, które okrasza nowymi kompozycjami, bądź też kilkoma tzw. "deep cuts". Tripping the Live Fantastic jest jednak bardzo ciężkie do oceny. Po pierwsze, jak to z tak długimi płytami bywa, są tu momenty słabsze. Szczególnie na początku ciężko się Paulowi rozkręcić, a i wokalnie na całym albumie bywa różnie, gdyż McCartney nie dopuszcza czasem do siebie myśli, że głosowo nie jest już młodzieniaszkiem, a mimo to próbuje śpiewać identycznie swoje partie sprzed dwudziestu pięciu lat, co czasem odbija się bardzo niekorzystnie na utworach. Generalnie jednak płyta jest przyjemna. Szczególnie cieszy fakt, że Paul postanowił wreszcie nie kryć się ze swoją przyszłością i nie ukrywać, że jego sukces wynika tylko z kariery solowej. Sięgnął więc tu po przeboje Beatlesów i to w znacznej ilości, gdyż zajmują one prawie połowę materiału tu zgromadzonego. Szkoda jednak, że zamiast większej reprezentacji solowego materiału, Paul sięgnął po tak wiele coverów, a zabrakło kilku przebojów, które mógłby wykonać. Koniec końców jest to moja najmniej ulubiona płyta koncertowa McCartneya i polecam raczej sięgnąć po wspaniałe Wings Over America, lub chociaż po Good Evening New York City, jeśli chcecie posłuchać, jak ex-Beatles radzi sobie na scenie już w nieco zaawansowanym wieku. Zamiast Tripping the Live Fantastic już lepiej sięgnąć po wersję Highlights, gdyż dwupłytowy materiał to wciąż bardzo przyjemne i wciągające wydawnictwo, acz nieco nierówne i może pozostawiać mieszane uczucia.
Ocena: 7/10
Tripping the Live Fantastic: 138:20
CD 1:
1. Showtime - 0:38
2. Figure of Eight - 5:32
3. Jet - 4:02
4. Rough Ride - 4:48
5. Got to Get You into My Life - 3:21
6. Band on the Run - 5:09
7. Birthday - 2:43
8. Ebony and Ivory - 4:00
9. We Got Married - 6:38
10. Inner City Madness - 1:22
11. Maybe I'm Amazed - 4:41
12. The Long and Winding Road - 4:18
13. Crackin' Up - 0:49
14. The Fool on the Hill - 5:01
15. Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band - 6:23
16. Can't Buy Me Love - 2:14
17. Matchbox - 3:09
18. Put It There - 2:43
19. Together - 2:17
CD 2:
1. Things We Said Today - 5:01
2. Eleanor Rigby - 2:36
3. This One - 4:28
4. My Brave Face - 3:09
5. Back in the U.S.S.R. - 3:15
6. I Saw Her Standing There - 3:25
7. Twenty Flight Rock - 3:09
8. Coming Up - 5:18
9. Sally - 2:03
10. Let It Be - 3:53
11. Ain't That a Shame - 2:40
12. Live and Let Die - 3:11
13. If I Were Not Upon the Stage - 0:36
14. Hey Jude - 8:03
15. Yesterday - 2:06
16. Get Back - 4:11
17. Golden Slumbers/Carry That Weight/The End - 6:41
18. Don't Let the Sun Catch You Crying - 4:31
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz