Wytwórnia wymagała od Ozzy'ego wydania koncertowego. Osbourne zaczął się więc do tego przymierzać, ogrywając materiał na występach i dopieszczając wykonywanie do perfekcji. W 1982 roku Randy Rhoads zginął jednak w katastrofie lotniczej, a Ozzy stracił zupełnie zapał. Płytą koncertową zostało Speak of the Devil, na którym Książę Ciemności wykonuje klasyki Black Sabbath z towarzyszeniem mało zgranego ze sobą zespołu. (Chociaż początkowo Ozzy planował wydać właśnie taki album, Tommy Aldrige, Rudy Sarzo i Randy Rhoads, czyli jego ówczesny zespół, zbojkotowali ten pomysł, więc Osbourne musiał obejść się smakiem). Nie chciał bowiem grać swoich solowych piosenek, gdyż nie był na to gotowy po tak niedawnej śmierci przyjaciela. 5 lat później, Ozzy uznał jednak, że minęło już wystarczająco dużo czasu i chciałby złożyć mu hołd. Zdecydowano się więc wykorzystać utworu nagrane podczas ich wspólnych występów, które nagrywano by zespół mógł usłyszeć, co należy poprawić w graniu na żywo. Wszystkie piosenki nagrane zostały na przestrzeni lat 1980/81, więc jeszcze przed wydaniem Diary of a Madman, stąd tylko dwa utwory z tego longplaya (Believer i Flying High Again), a reszta repertuaru to prawie cały Blizzard of Ozz okraszony trzema klasykami Sabbathów.
19 marca 1987 ukazał się więc album koncertowy zatytułowany Tribute, będący hołdem dla zmarłego Rhoadsa. Płyta okazała się wielkim sukcesem, pokrywając się dwukrotnie platyną i raz złotem, a dziś uznawana jest za najlepsze wydawnictwo koncertowe Ozzy'ego, a także za jedną z najlepszych metalowych koncertówek wszech czasów.
Rozpoczęcie koncertów Ozzy od lat ma wciąż takie same, czyli najbardziej znany fragment O Fortuna! Potem pierwszy utwór już był zmienny, aczkolwiek najczęściej w tej roli występował - tak jak i na Tribute - I Don't Know, czyli piosenka otwierająca także solowy debiut Osbourne'a. Od pierwszych dźwięków czuć po prostu najwyższy wykonawczy poziom w każdym calu: sekcja rytmiczna gra jak z nut, Ozzy wciąż jeszcze chełpi się dobrymi wokalami, a Randy Rhoads wyciąga jak z rękawa kolejne riffy i zagrywki, którymi kładzie nas na łopatki. Znakomite otwarcie.
Następny w kolejce jest ponadczasowy i powalający Crazy Train. Powiem bez ogródek: ten utwór już nigdy nie zabrzmiał tak świeżo, potężnie i energetycznie, jak z Randym na gitarze. Powiem nawet więcej - według mnie to wykonanie przewyższa nawet wersję studyjną. Wyczyny Rhoadsa powalają jeszcze bardziej, a Ozzy śpiewa tu tak jak nigdy dotąd, i nigdy później.
Zespół podczas koncertów był wówczas niedługo przed wydaniem Diary of a Madman. Postanowili więc zagrać publiczności parę nowości, a jedną z nich był potężny, ciężki i walcowaty Believer. Znakomity riff, świetne wokale i energetyczna gra zespołu - tak można w skrócie opisać ten rewelacyjny wykon.
Mr. Crowley to kolejna piosenka, której wykonanie umieszczone na tej płycie spokojnie mógłbym nazwać wybitnym i przewyższającym studyjny pierwowzór. W tym wykonie po prostu wszystko idealnie ze sobą współgra i zapiera dech w piersiach. To, co Randy wyczynia tu na gitarze, to po prostu heavy metalowa ekstraklasa pełną gębą. Ozzy śpiewa z pasją, wyczuciem i nie szarżuje zanadto. Łatwo domyślić się końcowego rezultatu: powala.
Flying High Again to kolejna wówczas nowość, zagrana na koncercie nawet szybciej niż w wersji umieszczonej na płycie. Nie ma o czym się za bardzo rozpisywać, bowiem to "po prostu" kolejne świetne i porywające wykonanie, które ani na chwilę nie odpuszcza i nie pozwala się oderwać od słuchania.
Poruszająco wypada natomiast Revelation (Mother Earth), czyli jedna z najbardziej zaangażowanych piosenek w repertuarze Ozzy'ego. Przejmujące partie Rhoadsa, płaczliwy głos Osbourne'a i parę zaskakujących zmian tempa. No po prostu rewelacja.
Tak jak na Blizzard of Ozz, następuje po niej jednak dynamiczne i żywiołowe Steal Away (The Night), które jest niezawodne, jeśli chodzi o prosty, konkretny i mocarny kawałek do headbangingu. Kolejny cios. 5 minut z tej piosenki przypada jednak na solo perkusyjne Tommy'ego Aldridge'a. Generalnie nie jestem wielkim zwolennikiem solówek perkusyjnych, bo raczej dość średnio mnie interesują i brzmią dla mnie dość podobnie. Tu, owszem momentami naprawdę jest świetnie, ale jest ona trochę za długa i, przynajmniej dla mnie, odrobinę nużąca. Mogłaby być krótsza.
Poziom bez wątpienia podnosi zabójcze wykonanie Suicide Solution. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że to najlepszy moment płyty. Dynamiczne tempo, świetne wokale, powalający Randy... To co gitarzysta tu odstawia, przechodzi po prostu wszelkie pojęcia i, dosłownie, zapiera dech w piersiach.
Rhoads miał pewne opory przed graniem utworów Black Sabbath. Czuł się niezręcznie, grając na scenie piosenki, w których powstawaniu nie miał udziału. Ozzy przekonał go jednak na 3, absolutnie podstawowe i żelazne klasyki swojego macierzystego zespołu. Pierwszym z nich po prostu musiał być Iron Man. Randy może nie odciska tu zbytnio swojej indywidualności, ale gra wszystko jak najbardziej poprawnie i rewelacyjnie, wciąż zachwycając.
Kolejnym klasykiem, który po prostu musiał się pojawić, jest Children of the Grave. Można powiedzieć o nim dokładnie to samo, co o Iron Man: bez zaskoczeń.
Nie mogło się też obyć bez ikonicznego Paranoid. Po raz kolejny: rewelacja bez niespodzianek.
I znów powrót do Blizzard of Ozz za sprawą beatlesowskiego Goodbye to Romance. Przyznam się, że nigdy specjalnie nie lubiłem tej piosenki, więc od początku była mała szansa, że i tu mnie zachwyci. Tak też się nie stało, jednak nie jest to wina wykonania, a mojego stosunku do tej kompozycji. Bo sam wykon, jak najbardziej, trzyma poziom.
Niezbyt przepadam też za No Bone Movies, które nawet trafiło na Blizzard of Ozz tylko dlatego, by perkusista mógł czerpać tantiemy z płyty, bo to jedyny utwór, który wówczas napisał. Nie rusza mnie to za bardzo, acz nie mogę nie docenić pełnego energii i pasji wykonania, które wypada - oczywiście - rewelacyjnie.
Dee to krótki urywek ze studia, kiedy Randy pracował nad akustyczną miniaturą nagraną i nazwaną na cześć swojej mamy. Jest to suche nagranie, na którym słychać parę jego potknięć, a nawet kilka słów, które wypowiada z irytacją, gdy znów źle zagrał. Piękne zakończenie płyty.
No i co tu dużo mówić - Tribute to po prostu koncertówka niemal idealna. Jasne, jeśli ktoś nie trawi solowej działalności Osbourne'a, to ta płyta raczej nie zmieni jego nastawienia. O ile jednak nie jest się nastawionym do Ozzy'ego antypatycznie, to po ten album zdecydowanie warto sięgnąć. Szczególnie, że to nie Ozzy jest tu głównym bohaterem. Pierwsze skrzypce gra tutaj genialny Randy Rhoads. Na Blizzard of Ozz zaznaczył swoją obecność. Na Diary of a Madman udowodnił swoją wszechstronność, jednak to dopiero na koncertach objawił się jego gitarowy geniusz, co dobitnie słychać na Tribute. Kolejne motywy, riffy i solówki przychodzą mu z zadziwiającą łatwością i nie pozwalają się nudzić. Mimo, że utwory są wykonane niemal 1:1 w stosunku do pierwowzorów, to czuć tu świeżość i pewnego rodzaju niepowtarzalność. Mimo, że cenię także Just Say Ozzy i Live & Loud, to właśnie Tribute uznaję za najważniejszą płytę koncertową Osbourne'a, a także jedno z bardziej istotnych wydawnictw w jego dyskografii. Znakomity krążek dobitnie uwypuklający wyrwę, którą swoim odejściem stworzył w heavy metalu Randy. Był tu może i niedługo, ale zostanie zapamiętany jeszcze na wiele, wiele lat.
19 marca 1987 ukazał się więc album koncertowy zatytułowany Tribute, będący hołdem dla zmarłego Rhoadsa. Płyta okazała się wielkim sukcesem, pokrywając się dwukrotnie platyną i raz złotem, a dziś uznawana jest za najlepsze wydawnictwo koncertowe Ozzy'ego, a także za jedną z najlepszych metalowych koncertówek wszech czasów.
Rozpoczęcie koncertów Ozzy od lat ma wciąż takie same, czyli najbardziej znany fragment O Fortuna! Potem pierwszy utwór już był zmienny, aczkolwiek najczęściej w tej roli występował - tak jak i na Tribute - I Don't Know, czyli piosenka otwierająca także solowy debiut Osbourne'a. Od pierwszych dźwięków czuć po prostu najwyższy wykonawczy poziom w każdym calu: sekcja rytmiczna gra jak z nut, Ozzy wciąż jeszcze chełpi się dobrymi wokalami, a Randy Rhoads wyciąga jak z rękawa kolejne riffy i zagrywki, którymi kładzie nas na łopatki. Znakomite otwarcie.
Następny w kolejce jest ponadczasowy i powalający Crazy Train. Powiem bez ogródek: ten utwór już nigdy nie zabrzmiał tak świeżo, potężnie i energetycznie, jak z Randym na gitarze. Powiem nawet więcej - według mnie to wykonanie przewyższa nawet wersję studyjną. Wyczyny Rhoadsa powalają jeszcze bardziej, a Ozzy śpiewa tu tak jak nigdy dotąd, i nigdy później.
Zespół podczas koncertów był wówczas niedługo przed wydaniem Diary of a Madman. Postanowili więc zagrać publiczności parę nowości, a jedną z nich był potężny, ciężki i walcowaty Believer. Znakomity riff, świetne wokale i energetyczna gra zespołu - tak można w skrócie opisać ten rewelacyjny wykon.
Mr. Crowley to kolejna piosenka, której wykonanie umieszczone na tej płycie spokojnie mógłbym nazwać wybitnym i przewyższającym studyjny pierwowzór. W tym wykonie po prostu wszystko idealnie ze sobą współgra i zapiera dech w piersiach. To, co Randy wyczynia tu na gitarze, to po prostu heavy metalowa ekstraklasa pełną gębą. Ozzy śpiewa z pasją, wyczuciem i nie szarżuje zanadto. Łatwo domyślić się końcowego rezultatu: powala.
Flying High Again to kolejna wówczas nowość, zagrana na koncercie nawet szybciej niż w wersji umieszczonej na płycie. Nie ma o czym się za bardzo rozpisywać, bowiem to "po prostu" kolejne świetne i porywające wykonanie, które ani na chwilę nie odpuszcza i nie pozwala się oderwać od słuchania.
Poruszająco wypada natomiast Revelation (Mother Earth), czyli jedna z najbardziej zaangażowanych piosenek w repertuarze Ozzy'ego. Przejmujące partie Rhoadsa, płaczliwy głos Osbourne'a i parę zaskakujących zmian tempa. No po prostu rewelacja.
Tak jak na Blizzard of Ozz, następuje po niej jednak dynamiczne i żywiołowe Steal Away (The Night), które jest niezawodne, jeśli chodzi o prosty, konkretny i mocarny kawałek do headbangingu. Kolejny cios. 5 minut z tej piosenki przypada jednak na solo perkusyjne Tommy'ego Aldridge'a. Generalnie nie jestem wielkim zwolennikiem solówek perkusyjnych, bo raczej dość średnio mnie interesują i brzmią dla mnie dość podobnie. Tu, owszem momentami naprawdę jest świetnie, ale jest ona trochę za długa i, przynajmniej dla mnie, odrobinę nużąca. Mogłaby być krótsza.
Poziom bez wątpienia podnosi zabójcze wykonanie Suicide Solution. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że to najlepszy moment płyty. Dynamiczne tempo, świetne wokale, powalający Randy... To co gitarzysta tu odstawia, przechodzi po prostu wszelkie pojęcia i, dosłownie, zapiera dech w piersiach.
Rhoads miał pewne opory przed graniem utworów Black Sabbath. Czuł się niezręcznie, grając na scenie piosenki, w których powstawaniu nie miał udziału. Ozzy przekonał go jednak na 3, absolutnie podstawowe i żelazne klasyki swojego macierzystego zespołu. Pierwszym z nich po prostu musiał być Iron Man. Randy może nie odciska tu zbytnio swojej indywidualności, ale gra wszystko jak najbardziej poprawnie i rewelacyjnie, wciąż zachwycając.
Kolejnym klasykiem, który po prostu musiał się pojawić, jest Children of the Grave. Można powiedzieć o nim dokładnie to samo, co o Iron Man: bez zaskoczeń.
Nie mogło się też obyć bez ikonicznego Paranoid. Po raz kolejny: rewelacja bez niespodzianek.
I znów powrót do Blizzard of Ozz za sprawą beatlesowskiego Goodbye to Romance. Przyznam się, że nigdy specjalnie nie lubiłem tej piosenki, więc od początku była mała szansa, że i tu mnie zachwyci. Tak też się nie stało, jednak nie jest to wina wykonania, a mojego stosunku do tej kompozycji. Bo sam wykon, jak najbardziej, trzyma poziom.
Niezbyt przepadam też za No Bone Movies, które nawet trafiło na Blizzard of Ozz tylko dlatego, by perkusista mógł czerpać tantiemy z płyty, bo to jedyny utwór, który wówczas napisał. Nie rusza mnie to za bardzo, acz nie mogę nie docenić pełnego energii i pasji wykonania, które wypada - oczywiście - rewelacyjnie.
Dee to krótki urywek ze studia, kiedy Randy pracował nad akustyczną miniaturą nagraną i nazwaną na cześć swojej mamy. Jest to suche nagranie, na którym słychać parę jego potknięć, a nawet kilka słów, które wypowiada z irytacją, gdy znów źle zagrał. Piękne zakończenie płyty.
No i co tu dużo mówić - Tribute to po prostu koncertówka niemal idealna. Jasne, jeśli ktoś nie trawi solowej działalności Osbourne'a, to ta płyta raczej nie zmieni jego nastawienia. O ile jednak nie jest się nastawionym do Ozzy'ego antypatycznie, to po ten album zdecydowanie warto sięgnąć. Szczególnie, że to nie Ozzy jest tu głównym bohaterem. Pierwsze skrzypce gra tutaj genialny Randy Rhoads. Na Blizzard of Ozz zaznaczył swoją obecność. Na Diary of a Madman udowodnił swoją wszechstronność, jednak to dopiero na koncertach objawił się jego gitarowy geniusz, co dobitnie słychać na Tribute. Kolejne motywy, riffy i solówki przychodzą mu z zadziwiającą łatwością i nie pozwalają się nudzić. Mimo, że utwory są wykonane niemal 1:1 w stosunku do pierwowzorów, to czuć tu świeżość i pewnego rodzaju niepowtarzalność. Mimo, że cenię także Just Say Ozzy i Live & Loud, to właśnie Tribute uznaję za najważniejszą płytę koncertową Osbourne'a, a także jedno z bardziej istotnych wydawnictw w jego dyskografii. Znakomity krążek dobitnie uwypuklający wyrwę, którą swoim odejściem stworzył w heavy metalu Randy. Był tu może i niedługo, ale zostanie zapamiętany jeszcze na wiele, wiele lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz