piątek, 1 maja 2020

"Live & Loud" - Ozzy Osbourne [Recenzja]


Trasas No More Tours miała być pożegnaniem Ozzy'ego z publicznością. Takie coś trzeba było więc jakoś udokumentować. 28 czerwca 1993 roku ukazał się więc dwupłytowy album zatytułowany Live & Loud, na który złożyły się nagrania z całej trasy, ułożone w oryginalnej koncertowej kolejności. Wraz z zestawem CD można również zakupić DVD, będące posklejanymi fragmentami występów. Ten album to przekrój przez całą karierę Osbourne'a, aż od czasu Black Sabbath. No właśnie, utwory Black Sabbath i Changes zostały tu wykonane przez... oryginalny skład legendarnego zespołu, w którym śpiewał Ozzy w latach 70. Jakby tego było mało, wykonanie I Don't Want to Change the World zostało uhonorowane nagrodą Grammy w kategorii Best Metal Performance.
Jest to jedyny, oprócz The Ultimate Sin i Just Say Ozzy album Ozzy'ego, który nie został ponownie wydany od czasu fatalnie i szpetnie wyglądającej serii wznowień z 1995 roku, z tego samego powodu: obecności Shot in the Dark napisanego wspólnie z Philem Soussanem. Szkoda, bo te okładki z lat 90., zrobione na siłę by wszystko wyglądało jak element przemyślanej linii wydawniczej, są naprawdę okropne.

Trasa pożegnalna zaczynać się musi z klasą i refleksyjnie. Intro więc to przekrój przez całą karierę Ozzy'ego. Rozpoczynamy odgłosami deszczu i pierwszymi dźwiękami Black Sabbath. Potem mamy riff Iron Man, Paranoid (ze słynnym: "Can you help me?"), "All aboard!" i riff z Crazy Train, riff Suicide Solution, wspaniały motyw chóru z Diary of a Madman, perkusja z Bark at the Moon, "Let's party" z Demon Alcohol, riff Crazy Babies, riff I Don't Want to Change the World, ponure intro z Hellraiser, basowy riff i motyw klawiszy z No More Tears i w końcu...
I już na początek zaskoczenie, bo przecież Paranoid Ozzy zawsze kończył koncerty, a tutaj zdecydował się tym rozpocząć. Piosenka jest niemiłosiernie przez Osbourne'a ograna, więc myślę, że nikt nie spodziewał się, że Ozzy położy to wykonanie. I nie położył. Wtedy Książę Ciemności był jeszcze w znakomitej kondycji wokalnej, więc wszystkie frazy wybrzmiewają jak powinny, a słynny mostek wyśpiewany jest czysto i pewnie. Zakk to oczywiście nie Tony, ale jakoś daje sobie radę. Sekcja rytmiczna wypada rewelacyjnie, a piosenka świetnie otwiera koncert i album. Wreszcie słyszymy słynne okrzyki Ozzy'ego, które tylko dodają klimatu koncertów Osbourne'a, czyli coś czego bardzo mi brakowało na Speak of the Devil, Tribute i Just Say Ozzy
Nie zatrzymujemy się i od razu przechodzimy do świetnego, motorycznego riffu I Don't Want to Change the World. Koncerty odbyły się niedługo po nagraniu No More Tears, więc i wokale Ozzy'ego nie miały kiedy się zmienić, w związku z czym to wykonanie nie różni się zbytnio od wersji studyjnej, oprócz tego, że refreny zaśpiewane są nieco wyżej (bliższe wersji, którą można znaleźć na nieoficjalnej EP-ce No More Tears: Demo Sessions). Utwór wypada oczywiście rewelacyjnie, dynamicznie i mocarnie. 
Następnie mamy parę słów od Ozzy'ego, który informuje że nagrywają koncert i zapewnia publiczność, że zafunduje jej niezapomniany show, co jakiś czas nawołując ich do szaleństwa. Zaraz potem zapowiada kolejny kawałek z No More Tears, choć w późniejszych latach grany nieco rzadziej - Desire. To jeden z moich ulubionych utworów ze wspomnianego krążka, więc cieszę się, że można usłyszeć go też na oficjalnym wydawnictwie koncertowym. To dość ciężka piosenka, szczególnie że w późniejszych latach Ozzy'emu mocno obniżył się głos. Tutaj musi śpiewać wysoko - jak na swoje warunki - i, nie ma co ukrywać, czasami nie wyciąga pewnych nut. Jednak chyba nikt, kto sięga po koncertówkę Osbourne'a, wiedząc jak wokalista sobie radzi na żywo, nie oczekiwał w 100% czysto zaśpiewanego materiału. Jak dla mnie nie ma to większego znaczenia, tym bardziej że artysta nadrabia dynamiką, charyzmą i świetnie zaśpiewanymi refrenami. Wylde natomiast serwuje nam z pewnością udane solo; tak jak nie przepadam za jego stylem gry, tak ta solówka bardzo przypadła mi do gustu. Desire wykonano więc nie bez mankamentów, ale z taką energią, że jak najbardziej oceniam je in plus.
Przychodzi czas na jeden z moich ulubionych utworów Ozzy'ego, czyli legendarny Mr. Crowley. Rozpoczynamy od obowiązkowego wstępu na klawiszach imitujących organy, odegranego bardzo wiernie w stosunku do oryginału Dona Airey'a. Zamiast zwyczajowego "Miiiister Crowley" Ozzy jednak chwilę buduje napięcie, zachęcając publiczność do głośniejszego krzyczenia i "szaleństwa". Dopiero po chwili zaczyna śpiewać i... robi to znakomicie. Na każdym to koncercie to popisówka Osbourne'a, i tak samo jest tutaj. Radzi sobie znakomicie, jego wokale są wręcz bezbłędne, a zespół gra jeszcze dynamiczniej, niż miało to miejsce na Blizzard of Ozz. Solówki Zakka wybijają z butów. Mr. Crowley to jeden z najjaśniejszych momentów Live & Loud, który za każdym razem ujmuje mnie równie mocno.
Płynnie przechodzimy do kolejnego klasyka z Blizzard of Ozz, czyli przebojowego I Don't Know. Również i tutaj piosenka zagrana jest o wiele dynamiczniej niż w wersji studyjnej, jednak nie mogę powiedzieć, by na tym cokolwiek straciła. Utwór wypada rewelacyjnie, mocarnie, a wokale Ozzy'ego są tu po prostu znakomite.
Wracamy do niedawno wydanego No More Tears, za sprawą kończącej go ballady zatytułowanej Road to Nowhere. Również i  w wolniejszych kompozycjach Ozzy radzi sobie wokalnie nienajgorzej, więc to kolejna piosenka, która wypada po prostu świetnie i bardzo wiernie w stosunku do pierwowzoru.
Jedyny na Live & Loud przedstawiciel bardzo przez mnie lubianej płyty Diary of a Madman Flying High Again. Owemu albumowi nie udało się może wypromować większego niż ten przeboju, ale uważam, że jest tam sporo materiału, który sprawdziłby się na koncertach (w późniejszych latach Ozzy wracał jeszcze tylko sporadycznie do Believer). Zaczynamy jednak krótkim, prostym solo perkusyjnym i Ozzym, który rozpala publiczność do czerwoności. Po chwili mamy krótkie zawieszenie i ruszamy już pełną parą z właściwym Flying High Again. To prawdopodobnie najlepszy wokalny występ Ozzy'ego na płycie. Serio, momentami zastanawiałem się, czy to aby nie playback. Są jednak różnice, które pozwalają jednoznacznie stwierdzić, że nie, to naprawdę jest na żywo. Świetny, dynamiczny wykon.
Klasycznie, swoje 5 minut (prawie idealnie) dostaje Zakk Wylde i jego Guitar Solo. Nigdy specjalnie mnie nie pociągały takie nagrania na płytach koncertowych, więc i tutaj niezbyt mnie to wciągnęło. Nie lubię specjalnie stylu Wylde'a z nadmierną liczbą ozdobników, także jego solo - może nie było dla mnie koszmarnym przeżyciem, którego słuchałem z bólem, ale niezbyt mnie interesowało. Jeśli są tu fani gry Zakka, to ta solówka powinna przypaść im do gustu.
O ile solo gitarowe nie wywołało we mnie większych emocji, o tyle pierwsze wejście riffu Suicide Solution wystarczyło, bym miał ciarki. Ozzy nie zawodzi i śpiewa prosto z bebechów, dając z siebie wszystko. Dzięki temu utwór wypada naprawdę porywająco i dynamicznie, nie dając nam chwili na odpoczynek.
Odpocząć jednak można przy balladowym - niezbyt przeze mnie lubianym, przyznaję - Goodbye to Romance, które kończy pierwszą część Live & Loud. Słuchanie tej piosenki nie było więc dla mnie jakimś większym przeżyciem; kawałek dosłownie przeleciał między uszami (jeśli można tak powiedzieć o kompozycji, która trwa ponad 6 minut) i nie wywołał we mnie większych emocji. Kończymy więc tak sobie, ale to bardziej kwestia mojego osobistego podejścia do piosenki, bo samo wykonanie jest jak najbardziej na bardzo wysokim poziomie.


Drugą część koncertu rozpoczynamy jedynym przedstawicielem albumu The Ultimate Sin Shot in the Dark. To znakomite wykonanie, które spokojnie dorównuje temu z Just Say Ozzy (warto dodać tutaj, że uznaję je za najlepszą wersję tej piosenki). Wypada więc bardzo dynamicznie, nieco zmarginalizowano rolę klawiszy, a wysunięto do przodu gitarę Zakka, na której ten gra naprawdę całkiem niezłą solówkę. Świetny wykon.
Przyszedł wreszcie czas na utwór No More Tears. Ten epicki kawałek doczekał się świetnej premiery na płycie koncertowej, bowiem to wykonanie, z którym mamy tu do czynienia, to bez wątpienia mocna rzecz. Od idealnie odegranego motywu basowego, przez kanonadę klawiszy i gitary, aż po bezbłędne wokale Ozzy'ego, które brzmią tu równie mocno, melodyjnie, emocjonalnie i przekonująco, co w wersji studyjnej. Dobrze, że Zakk wykonuje też solo równie rewelacyjnie co na płycie, nie dając się ponieść kolejnej porcji wydziwiania i zupełnie niepotrzebnych ozdobników. Z pewnością ma to też spory wpływ na to, że utwór tak wspaniale wypada.
Mimo, że w Intro można było usłyszeć riff z Crazy Babies, to ta piosenka nie pojawiła się na koncercie. Zamiast niej, mamy innego przedstawiciela z No Rest for the Wicked Miracle Man. Mimo, że wolałbym tu zamiast tego usłyszeć Bloodbath in Paradise lub Fire in the Sky, dobrze że pojawiła się tu reprezentacja tej - według mnie zdecydowanie niesłusznie - pomijanej płyty w katalogu Ozzy'ego. Szkoda tylko, że to najsłabszy moment albumu (nie liczę solówek gitary, ani perkusji, o której zresztą już za chwilę). Ozzy ewidentnie nie daje sobie rady z wykonaniem; co chwilę ucieka mu głos, a i zdaje się, jakby zeszło z niego trochę powietrze. Niemniej, słabszy Ozzy, to wciąż całkiem wysoki poziom, więc nie ma tragedii, ale czuć tu odrobinę spadek poziomu. Sytuacji nie ratuje nawet nieco bardziej rozbudowana koda, kiedy to Ozzy zachęca innych do krzyczenia, ale robi to tak niemrawo i od niechcenia, że aż się odechciewa tego słuchać. Całe szczęście, że chociaż instrumentalnie brzmi to rewelacyjnie.
Pod koniec Miracle Man Ozzy przedstawia Randy'ego Castillo, który dostaje swoje 3 minuty w Drum Solo. Podobnie, jak w przypadku Guitar Solo - o ile rozumiem ideę solówek na koncertach, o tyle nie jestem szczególnym zwolennikiem tego zjawiska na płytach koncertowych. Również i tutaj niespecjalnie się tym emocjonowałem, chociaż wykonane jest technicznie bardzo dobrze i jest nawet w miarę ciekawe. Po prostu nie jestem w targecie takich popisówek, więc i to do mnie nie przemawia.
Pora na klasykę Black Sabbath, czyli potężny, majestatyczny War Pigs z ich najsłynniejszego (choć niekoniecznie najlepszego) albumu Paranoid. Obowiązkowe syreny w tle, Ozzy cały czas coraz bardziej rozgrzewa publiczność, aż do wspólnego klaskania. Następnie świetna zwrotka. Ozzy już tutaj sięga po patent, który później kontynuował przy okazji tej piosenki: on jeden wers ("Generals gathered in their masses") i publiczność drugi ("Just like witches at black masses") i razem ("Oh lord yeah!"). Mostek to już głównie popisówka instrumentalistów. Zakk dość wiernie odgrywa partie Iommiego, choć brakuje mu nieco tego minimalizmu i klasy, która charakteryzuje styl gry Tony'ego. Poza tym jednak jest naprawdę w porządku, nawet jak na Wylde'a. Wokale Ozzy'ego zdecydowanie wypadają rewelacyjnie, a sekcja rytmiczna w niczym nie ustępuje duetowi Ward-Butler. 
Wracamy do klasyki solowego Ozzy'ego, czyli tytułowy utwór (i jedyny przedstawiciel) albumu Bark at the Moon. Ale najpierw podziękowania Osbourne'a dla publiczności i pożegnanie. Fani nagradzają go gorącymi owacjami i dają z siebie wszystko, na wieść, że to ostatnia piosenka koncertu. Po chwili wchodzi ostry, tnący riff gitary. Nie mam wątpliwości, że wokale Ozzy'ego przewyższają studyjny pierwowzór; są o wiele bardziej dynamiczne, mniej wymuszone i bardziej melodyjne. Tego nie można jednak powiedzieć o partiach gitary - szczególnie w mostku - Zakk niestety nadużywa ozdobników, przez co wypada to sztucznie i drażniąco. 
Ostatni na płycie przedstawiciel No More Tears to poruszająca ballada Mama I'm Coming Home. Podobnie jak w wypadku innych piosenek z No More Tears, również i ta nie różni się zbytnio od oryginału, co znaczy że wypada naprawdę rewelacyjnie, wzruszająco i wspaniale. Może jestem nieobiektywny, bo to jeden z moich ulubionych utworów Ozzy'ego, ale według mnie to jeden z najlepszych momentów Live & Loud.
Koncert Ozzy'ego mógłby się obyć bez wielu piosenek, ale nie bez tej. Panie i panowie: Crazy Train. Publiczność jest już rozpalona do czerwoności. Ich krzyki przerywa nagle "All aboard" i mamy rewelacyjną popisówkę Wylde'a (coś na wzór tego, co Randy wyczyniał na Tribute). Potem wchodzi legendarny już riff i muzycy dają czadu. Ozzy się nie oszczędza i daje z siebie wszystko; wszystko wyciąga bez problemu, a samo wykonanie dosłownie pozbawia tchu.
Prawdziwy cios czeka nas jednak na sam koniec, bowiem dostajemy tu spełnienie marzeń każdego fana heavy metalu. Na scenę wychodzą bowiem Tony Iommi, Geezer Butler i Bill Ward, by wraz z Ozzym Osbourne'em wykonać legendarny utwór Black Sabbath. Oryginalny skład Black Sabbath znowu na scenie. I to grając piosenkę, która - jak przyjęło się mówić - stworzyła heavy metal. Jak to powiedział kiedyś Ozzy: "Nikt nie gra piosenek Black Sabbath tak dobrze jak Black Sabbath". Słuchając tego utworu, nie sposób nie przyznać mu racji. Ciarki i dreszcze gwarantowane.
I na sam koniec nieco zapomniane Changes. Piękna, fortepianowa - choć, umówmy się, prosta jak budowa cepa - ballada z Vol. 4, która jest jednym z ulubionych własnych utworów Ozzy'ego. Wykonuje ją tu bardzo emocjonalnie, choć nie dla każdego miłym przeżyciem może być takie "zawodzenie", jak tutaj mamy w refrenach. To jednak bardzo piękny utwór z wzruszającym wykonaniem. Bardzo dobre domknięcie koncertówki.


Powiem bez ogródek już na starcie: Live & Loud to moja ulubiona koncertówka Ozzy'ego. Jest to dość spora porcja muzyki; 2 godziny hard rocka/heavy metalu to nie jest coś łatwego do przyswojenia za jednym zamachem, więc lepiej zrobić sobie przerwę i odsłuchać tego koncertu tak, jak dzielą go płyty. W każdej formie to robi jednak wrażenie. Ozzy jest tu w znakomitej formie wokalnej, do której już nigdy później nawet się nie zbliży. Wciąż wyciąga jeszcze co trudniejsze frazy, a także wspaniale cały czas zachęca publiczność do bardziej żywiołowych reakcji, co o wiele lepiej oddaje ducha koncertów Osbourne'a niż poprzednie 3 koncertowe wydawnictwa. Oczywiście, zawsze znajdzie się te parę piosenek, które mogłyby się tu znaleźć, a się nie znalazły (Iron Man, Children of the Grave, Believer, Killer of Giants, Bloodbath in Paradise, Fire in the Sky, Mr. Tinkertrain), ale to raczej kwestie marginalne. Jest tu sporo świetnych przebojów, o które nietrudno się uchem zaczepić, a zespół jak najbardziej trzyma poziom i gra z zapałem i dynamiką godną pochwały. Wszystkie elementy do siebie pasują, a Live & Loud wypada dzięki temu bardzo dobrze i pozostaje ostatnią tak dobrą płytą koncertową Ozzy'ego. Książę Ciemności potem wyda jeszcze tylko Live at Budokan, jednak będzie to album o wiele słabszy. (Reunion, Live... Gathered in Their Masses i The End: Live in Birmingham od Black Sabbath nie liczę, bo to tematy na inne recenzje).

Ocena: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...