sobota, 20 czerwca 2020

"Paul Simon in Concert: Live Rhymin'" - Paul Simon [Recenzja]


Paul Simon nie zasypywał gruszek w popiele i, po sporym sukcesie jego dwóch solowych albumów (Paul Simon i There Goes Rhymin' Simon), zdecydował się na wydanie koncertówki. Płyta Live Rhymin' została nagrana podczas kilku koncertów w latach 1973/74. To pierwszy album koncertowy Simona, więc dobrą wiadomością dla starszych fanów było z pewnością to, że Paul na koncertach wykonuje utwory duetu Simon & Garfunkel. Jeśli chodzi o aranżacje, to na tym albumie i trasie można było wyczuć, że w tamtym czasie Simon był bardzo zainteresowany muzyką gospel i nudził go nieco "czysty" folk.
Koncertówka okazała się umiarkowanym sukcesem w Stanach Zjednoczonych, gdzie pokryła się nawet złotem. Całkowicie przepadła jednak w Wielkiej Brytanii, nie dostając się nawet do notowań.

Koncert i album zaczynamy zdecydowanie największym przebojem z płyty Paul Simon. To nie tylko najlepiej dziś pamiętana piosenka z tego krążka, ale też utwór, który zdaje się mieć najbardziej melodyjny potencjał i pozostaje moim ulubionym momentem longplaya. Z wielką przyjemnością wysłuchałem więc i tu Me and Julio Down by the Schoolyard, tym bardziej, że zaprezentowany jest tu w dokładnie takim anturażu, w jakim Paul odpowiada mi najbardziej, tj. wokal i gitara akustyczna. I tyle. Nie ma żadnego wydziwiania, żadnych chórów, perkusji, nic z tych rzeczy. Po prostu Paul, gitara akustyczna, no i gwizdanie. Tyle wystarczy, by udanie rozpocząć koncert, a także przyciągnąć uwagę słuchacza, szczególnie że Simon jest w naprawdę dobrej formie, zarówno jako wokalista, jak i muzyk, więc słucha się tego z przyjemnością, a te 3 minuty mijają jak z bicza strzelił.
Na wypadek, gdyby jednak ktoś czekał na utwory Simon & Garfunkel, Paul już jako drugi numer wykonuje słynne Homeward Bound. Pewnie, można by marudzić że "bez Arta to już nie to samo", ale ja nie zamierzam tego pisać, tym bardziej że Garfunkel w oryginalnej wersji nie miał za dużo do roboty. To od początku do końca był song-popisówka Paula, do której Art dodał jedynie harmonie wokalne. Tu wypada to równie szczerze i poruszająco, czego źródła ponownie można się doszukiwać w akustycznym aranżu i ascetycznej oprawie.
Następnie przechodzimy do promowanego na tej trasie albumu, a więc There Goes Rhymin' SimonAmerican Tune to jeden z moich ulubionych momentów wspomnianego longplaya, więc i na to wykonanie czekałem z niecierpliwością. I znów: mamy bardzo emocjonalny i ujmujący ascetyzmem wykon, chociaż - nie ukrywam - brakowało mi tych smyczków ze studyjnego pierwowzoru. Ale nie ma na co narzekać, bo wyszło przepięknie.
Następnie Paul przedstawia Urubambę i opowiada krótką historię ich pierwszego spotkania. Następnie krótkie strojenie instrumentów i przychodzi czas na kompozycję z pożegnalnego albumu Simon & Garfunel. No, El Cóndor Pasa (If I Could) nie jest może oryginalną kompozycją Simona, jednak dopisał on do tej tradycyjnej peruwiańskiej melodii własny tekst. Ta wersja stała się tak popularna, że owa melodia przylgnęła do niego, mimo że sięgało po nią wielu wykonawców. Po reakcji publiczności słychać też, że była to jedna z bardziej oczekiwanych piosenek. Od samego początku, czyli gitarowego preludium, można mieć ciarki, a dalej jest tylko lepiej. Cieszę się, że na tym etapie do Paula doszły też inne instrumenty, dzięki czemu możemy usłyszeć ten utwór w wersji niemal identycznej z tą z Bridge Over Troubled Water. Właśnie: "niemal". Nie będę tu tym razem ściemniał, bo czuć tu brak Garfunkela w jego delikatnej, środkowej części. Wypada naprawdę bardzo dobrze, jednak rzuca się to w uszy, szczególnie jeśli ktoś - tak jak ja - jest bardzo przywiązany do studyjnej wersji.
I wracamy do Paul Simon za sprawą pięknego utworu Duncan. Uwielbiam tę piosenkę, więc i ta wersja jak najbardziej przypadła mi do gustu i słuchało mi się jej naprawdę rewelacyjnie. Świetne i bardzo emocjonalne wykonanie.
I kolejny wielki przebój Simon & Garfunkel; tym razem przyszedł czas na The Boxer z albumu Bridge Over Troubled Water. Mamy tu nieco zmienioną aranżację, ale absolutnie nie powiem, by wyszło to tej kompozycji na gorsze. To po prostu piosenka z rodzaju takich, co i grane tylko na trójkącie zabrzmią rewelacyjnie. Szkoda, że wspaniałe zaśpiewy w refrenach zostały tu zastąpione przez partie fletu, ale i tak piosenka robi spore wrażenie, a taki mankament nie jest w stanie wpłynąć na jej pozytywny odbiór.
Następnie Paul Simon zapowiada "Jessy Dixon Group", a pierwszą szansę na pokazanie swoich wątpliwości mają one przy okazji Mother and Child Reunion, czyli piosenki, która otwierała longplay Paul Simon. Trzeba przyznać, że mocniejsze zabarwienie gospel dodało utworowi nieco kolorytu, a na tej płycie wypada zdecydowanie dynamiczniej, co pozwala nieco wyrwać się z letargu tym, których uśpiło poprzednie 6 nieco bardziej akustycznie wykonanych piosenek. Ciężko mi powiedzieć, czy wolę tę wersję, czy tę z płyty, jednak z pewnością ta wypada zdecydowanie potężniej i bardziej angażująco. Do każdego Słuchacza należy więc indywidualny wybór odsłony tej kompozycji. W mojej ocenie zarządzam co najmniej remis.
The Sound of Silence to piosenka, której zdecydowanie nie mogło tu zabraknąć. Nie podoba mi się jednak, że ascetyczność została tu zastąpiona gospelem, który ujmuje nieco utworowi szczerości i intymności. Jeśli już Simonowi tak bardzo zależało na harmonii wokalnej, można było poprosić tylko jedną wokalistkę, by z nim śpiewała. Cztery głosy do takiej piosenki to jednak z pewnością za dużo.  (Tym bardziej, że w pewnym momencie - o zgrozo! - wokal Simona zastępuje męski wokalista z chóru). Wiadomo - tak wybitnej kompozycji nic nie jest w stanie tak zaszkodzić, by nie dało się tego słuchać, ale można było to zrobić lepiej. Jest tego trochę za dużo, a The Sound of Silence to, w mojej opinii, utwór gdzie "mniej znaczy więcej".
Jesus is the Answer to z kolei tradycyjna pieśń religijna. Jej obecność na koncercie można chyba uzasadnić tylko tym, że Simon miał ambicje, by zarazić swoich słuchaczy swoją pasją do muzyki gospel. Ja taki typ muzyki lubię w umiarkowanych ilościach, jednak tym, którzy tego gatunku nie trawią, zalecam pominięcie tego kawałka, bowiem te 3 minuty to nic więcej, jak tradycyjny utwór w stylu gospel. Tylko tyle.
Bridge over Troubled Water to z pewnością jedna z mniej spodziewanych piosenek, które pojawiły się na tym koncercie; wszak w wersji studyjnej słyszymy w niej tylko wokal Arta, a Paul pojawia się właściwie tylko na kilka wersów pod koniec. Na tej koncertówce Simon bierze na siebie rolę wokalisty i, muszę to przyznać, radzi sobie naprawdę znakomicie. Jestem chyba zbyt przywiązany do oryginału, by powiedzieć że jest równie dobry jak Garfunkel, ale jak najbardziej doceniam próbę, a dodatkowa otoczka gospel sprawdza się tu naprawdę bardzo udanie i nienachalnie. Wielkie brawa za taką zabawę formą, która w tym wypadku zdecydowanie zakończyła się sukcesem i naprawdę angażującym wykonem.
Kontynuujemy wątek gospelowy za sprawą Loves Me Like a Rock, a więc piosenki, która napisana i nagrana była już z myślą o wykonywaniu w takiej właśnie stylistyce. Jeśli komuś podobała się wersja z There Goes Rhymin' Simon, to i tu powinien się dobrze bawić.
Simon zaczyna grać, aż nagle ktoś krzyczy: "Powiedz parę słów!". Paul odpowiada: "Powiedzieć parę słów... Miejmy nadzieję, że będziemy dalej żyć." Zbiera za to spory aplauz, a następnie podejmuje granie przerwanego motywu i przechodzi do uroczej piosenki America. Piękny utwór i piękne wykonanie, co tu dużo mówić.


Paul Simon in Concert: Live Rhymin' to koncertówka warta wysłuchania, mimo że nie jest idealna. Słychać tu bardzo wyraźnie fascynację Simona stylistyką gospel (chociaż, mówiąc uczciwie, dopiero w drugiej połowie), więc strona B może być nie do zniesienia dla każdego, kto tego zupełnie nie trawi. Jednak nie sposób nie zachwycić się podejściem, z jakim Simon podszedł do wykonywania swojego repertuaru. Najpierw mamy parę piosenek zaśpiewanych tylko przez niego z towarzyszeniem gitary akustycznej, potem zaledwie kilka z tradycyjnym instrumentarium, a potem dochodzi do niego jeszcze gospel. Na pewno nie da się tu nudzić, choć można się momentami pogubić i poczuć przytłoczonym tym rozgardiaszem. Czuć, że Paul nie do końca wiedział w jakim kierunku pójść, jeśli chodzi o granie koncertów, więc wybrał kompromis. Jest tu parę naprawdę porywających momentów, aczkolwiek Live Rhymin', jako całość, nie porwało mnie tak, jak można by tego oczekiwać po dwóch solowych albumach studyjnych.

Ocena: 7/10


Paul Simon in Concert: Live Rhymin': 51:56

1. Me and Julio Down by the Schoolyard - 2:47
2. Homeward Bound - 2:45
3. American Tune - 3:58
4. El Cóndor Pasa (If I Could) - 4:08
5. Duncan - 5:11
6. The Boxer - 6:11
7. Mother and Child Reunion - 4:00
8. The Sound of Silence - 4:27
9. Jesus is the Answer - 3:28
10. Bridge over Troubled Water - 7:10
11. Loves Me Like a Rock - 3:16
12. America - 4:35

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...