piątek, 24 lipca 2020

"The End: Live in Birmingham" - Black Sabbath [Recenzja]


"Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść", jak śpiewał Perfect wiele lat temu. Szanuję, że po zatoczeniu pełnego koła, a więc powrotu i nagrania albumu długogrającego z Ozzym Osbourne'em na wokalu, co podsumowała trasa koncertowa, Black Sabbath podjęli decyzję o zakończeniu kariery. W 2016 roku panowie wyruszyli więc w pożegnalną trasę koncertową pod wymowną nazwą "The End" (pod tym samym tytułem ukazała się także EP-ka z czterema niewydanymi utworami z sesji do 13 i czterema wykonaniami koncertowymi z tamtej trasy, która do kupienia była tylko podczas koncertów), która objęła również Kraków, gdzie Black Sabbath zagrał w TAURON Arenie 2 lipca 2016 roku. 
Ostatni koncert nie mógł odbyć się nigdzie indziej, jak w mieście, gdzie wszystko się zaczęło, czyli w Birmingham. To właśnie tam 4 lutego 2017 roku zagrali swój ostatni koncert protoplaści heavy metalu. Takie wydarzenie nie mogło zostać nieudokumentowane. Całość więc nakręcono i nagrano z wielką pompą, co zaowocowało kilka miesięcy później wydaniem CD wraz z koncertem na DVD i Blu-Ray. Do tego dodano także płytę z nagraniami zatytułowanymi Angelic Session, na których Black Sabbath po raz ostatni wszedł do studia i zagrał parę swoich starszych utworów (The Wizard, Wicked World, Sweet Leaf, Tomorrow's Dream, Changes). W kinach na całym świecie przez jakiś czas puszczany był film dokumentalny The End of the End, który zawierał wycinki z koncertu, sesje i parę wypowiedzi członków zespołu.

Jak można zacząć pożegnalny koncert, jeśli nie utworem, od którego wszystko się zaczęło? I to mówić tu można zarówno o początku kariery zespołu, jak i o całym heavy metalu. Mowa tu oczywiście o piosence Black Sabbath z legendarnego debiutu Black Sabbath o tym samym tytule. Ale oczywiście zanim zabrzmi ten ikoniczny riff, obowiązkowo muszą pojawić się grzmoty i dzwony. Dopiero po chwili Tony Iommi gra miażdżący riff, a dochodzą do niego Butler ze swoim bulgoczącym basem i Clufetos świetnie odtwarzającym perkusyjne partie Warda. Gdy Ozzy się pojawia, można mieć mieszane uczucia. Z jednej strony jego głos jest mniej pociągnięty autotune'em niż na Live... Gathered in Their Masses, przez co brzmi naturalniej, choć też mniej mrocznie. Z drugiej jednak skutkuje to kilkoma gorszymi momentami w jego śpiewie, gdzie po prostu nie trafia w dobre dźwięki. Generalnie jednak utwór zagrany jest wiernie do oryginału i fanom zespołu może pojawić się gęsia skórka podczas słuchania.
Kontynuujemy utworem, który kończył znakomity Paranoid, czyli Fairies Wear Boots. Najpierw - klasycznie - przez pierwsze półtorej minuty mamy popisówkę Iommiego (czasem też Clufetosa). Miło mi też donieść, że Ozzy radzi sobie tu zdecydowanie lepiej i większe fałsze mu się raczej nie zdarzają. Całość jest odpowiednio dynamiczna, zespół młóci aż miło i rewelacyjnie się tego słucha.
Under the Sun/Every Day Comes and Goes to jeden z moich ulubionych kawałków Black Sabbath, więc bardzo się cieszę, że i dla niego znalazło się tu miejsce, tym bardziej że mamy tu do czynienia z naprawdę wyjątkowo dobrym wykonaniem. Osbourne bardzo mnie zaskoczył swoimi wokalizami, które przecież nie są najprostsze. Instrumentalnie - jak zwykle na bardzo wysokim poziomie. Zmartwionych po The End (tej EP-ce z 2016 roku) uspokajam: tak, jest instrumentalna koda.
After Forever to kompozycja, która znalazła się na płycie Master of Reality z 1971 roku. Mimo, że była ona jednoznaczną deklaracją głębokiej wiary członków zespołu, Watykan uznał ją za... satanistyczną. No cóż... Być może przy okazji ostatniej trasy i ostatnich koncertów w historii, Black Sabbath chciał przypomnieć wszystkim, że nigdy nie byli grupą wychwalającą diabła. Jak i w przypadku poprzednich piosenek - jest na poziomie.
Przechodzimy do kolejnego utworu, który ma zapewnione na stałe miejsce w mojej "topce". Into the Void standardowo miażdży. Nie mówię tylko o riffach Tony'ego, które powalają, ale także o całej reszcie. Ozzy momentami nie domaga (szczególnie w niższych partiach), jednak mostek jest już jak najbardziej udany (szczególnie biorąc pod uwagę to, jak zmasakrował go na Live... Gathered in Their Masses). 
Po Into the Void przychodzi czas na coś bardziej znanego, choć niekoniecznie lżejszego. Mowa tu o jednym z cięższych momentów Vol. 4, a mianowicie - Snowblind, opowiadającego o kokainie (co zresztą bardzo wyraźnie podkreśla Ozzy po każdym refrenie). No właśnie, Osbourne. Radzi sobie naprawdę bardzo dobrze, zważywszy na to, że to również nie jest wcale prosta piosenka do zaśpiewania, zwłaszcza z jego coraz to bardziej malejącymi warunkami. Dobrze jednak, że tu sobie poradził, a piosenka wybrzmiewa potężnie i satysfakcjonująco. 
Dalej mamy Band Intros, czyli po prostu przedstawienie zespołu. Tak więc na klawiszach gra Adam Wakeman (tak, syn TEGO Wakemana z Yes), na basie Geezer Butler, na perkusji Tommy Clufetos i na gitarze "jedyny i niepowtarzalny pan Tony Iommi".
Zaraz po przedstawieniu zespołu mamy kolejny wielki przebój - War Pigs z płyty Paranoid. Mamy tez obowiązkowe klaskanie przed zwrotkami i śpiewanie typu: Ozzy jeden wers, publika drugi. Sprawdza się to znakomicie, szczególnie że publiczność śpiewa z taką pasją i zaangażowaniem, że jest wcale nie gorzej słyszalna na płycie, niż Osbourne.
Behind the Wall of Sleep to bez wątpienia kompozycja niemniej klasyczna, jednak mniej znana, więc może uchodzić za swego rodzaju "rarytas" na tym koncercie. Wypada rewelacyjnie, choć Ozzy momentami radzi sobie dość kiepsko. 
Żadnych zastrzeżeń nie mam jednak do Basically/N.I.B. (tytuł ten to zapewne żart; N.I.B. na płycie okraszone było niedługim basowym intro i amerykańska wytwórnia naciskała, by też nadać mu jakiś tytuł, więc muzycy naprędce wymyślili Basically). Najpierw rewelacyjna solówka Butlera, która gładko przechodzi w riff N.I.B., już po chwili podbijany gitarą Iommiego. Tutaj nie mam żadnych uwag nawet do Osbourne'a, który wypada tu znakomicie, a cała piosenka udanie kończy pierwszą część koncertu i zdecydowanie zaostrza oczekiwania na ciąg dalszy.


Hand of Doom jest jednak dalekie poziomem od N.I.B. Tak jak w przypadku poprzedniej piosenki Ozzy'ego chwaliłem, tak tutaj muszę naprawdę powiedzieć, że wypadł wyjątkowo słabo. W pewnym momencie łapie chrypkę i nie może się jej pozbyć już do końca, w efekcie czego słuchanie tego utworu momentami aż boli.
Ozzy robi sobie krótką przerwę, a my zostajemy z pozostałą trójką, a dokładniej rzecz ujmując z Geezerm i Tomym, ale zwłaszcza z Tonym. To właśnie on i jego legendarne riffy grają tu pierwsze skrzypce. Zaczynamy od Supernaut z albumu Vol. 4. Następnie mamy ciężki Sabbath Bloody Sabbath, a kończymy rewelacyjnym Megalomania z albumu Sabotage.
Następnie ze sceny ulatniają się także Iommi i Butler i zostajemy sami z perkusistą. Ech. Stali czytelnicy moich recenzji chyba domyślają się już, że Rat Salad/Drum Solo to mój najmniej ulubiony moment płyty. Owszem, warsztat Clufetosa robi wrażenie, ale no co ja poradzę, że perkusyjne solówki, jakoś na mnie nie działają.
Wszystko wraca do względnej normy przy Iron Man. Dlaczego "względnej". Ano, sam utwór jest już wystarczająco ciężki w swojej studyjnej wersji. Tutaj muzycy dodatkowo musieli zagrać to jeszcze niżej, bo inaczej Ozzy by tego nie udźwignął wokalnie. Wypada więc niepotrzebnie zanadto ociężale. Ale tak z drugiej strony, czy to naprawdę ważne? Przecież każdy zna ten utwór na pamięć, więc już sam riff może przyprawić o ciarki.
"Najmłodszą" piosenką na koncercie okazało się Dirty Women wydane na albumie Technical Ecstasy. Na szczęście absolutnie w niczym nie ustępuje reszcie, a panowie (z Ozzym na czele) radzą sobie wyśmienicie, nie dając nam ani chwili w tej ośmioipółminutowej kompozycji czasu na wytchnienie.
Jako ostatnią piosenkę wieczoru Ozzy zapowiada Children of the Grave. Nie będę się powtarzać, więc powiem po prostu, że zagrane jest to bardzo wiernie, z potężnym brzmieniem, które powala. Rewelacja. A, no i moim zdaniem mamy tu do czynienia z najlepszymi - obok Snowblind i Under the Sun - wokalami Osbourne'a na płycie.
No ale czego jak czego, ale Paranoid to na koncercie Black Sabbath zabraknąć nie mogło. No i nie zabrakło, a piosenka wypadła, jak zwykle resztą, dynamicznie, wiernie i po prostu dobrze. Niby nic niezwykłego, niby każdy słyszał setki razy, a jednak to wciąż po prostu "żre".



The End: Live in Birmingham to godne pożegnanie legendy heavy metalu. Dobrze, że członkowie zespołu, biorąc poprawkę na coraz większy bagaż lat na karku, a także na ubywające siły, zdecydowali się zakończyć karierę, nie popadając w śmieszność, jako kolejna grupa, która albo nie nagrywa już nic nowego i jeździ tylko ogrywając wciąż te same przeboje, albo jako zespół, który rusza w pożegnalną trasę i nie może już skończyć, wciąż podróżując (jak zespół Scorpions, albo Deep Purple, którzy w trakcie swojej pożegnalnej trasy nagrali już chyba drugą płytę). Oczywiście, album ten nie jest bez wad. Nic nie zastąpi koncertu na żywo, a szczególnie jeśli mówimy o takim, na którym występuje Ozzy. Na żywo Osbourne bezbłędnie zachęca do zabawy, a jego szaleństwo jest wręcz zaraźliwe. Emocje na koncercie trochę też zniekształcają jego wokale na tyle, by fałsze aż tak nie rzucały się w uszy. Na płycie jednak wszystko jest dobrze słyszalne, a studyjne poprawki nie zawsze są w stanie wszystko zamaskować. Szkoda też, że setlista to raczej sprawdzone numery i panowie nie pokusili się o jakieś niespodzianki (jak The Wizard, Electric Funeral, Solitude, Supernaut, Sabbath Bloody Sabbath, Hole in the Sky, czy choćby coś z 13, jak God is Dead?, Age of Reason czy Damaged Soul). No, ale koncerty pożegnalne rządzą się swoimi prawami, i raczej jeśli ktoś na taki koncert idzie, to chce usłyszeć raczej zestaw hitów wykonywany przez oryginalnych wykonawców po raz ostatni. Koniec końców The End: Live in Birmingham to udana koncertówka, po którą z pewnością sięgną fani Black Sabbath, jednak reszcie raczej bym to na razie odradzał. Lepiej najpierw zapoznać się z wersjami studyjnymi, a dopiero potem posłuchać tego albumu.

Ocena: 7/10


The End: Live in Birmingham: 108:06

1. Black Sabbath - 7:26
2. Fairies Wear Boots - 6:28
3. Under the Sun/Every Day Comes and Goes - 7:04
4. After Forever - 6:26
5. Into the Void - 7:07
6. Snowblind - 6:39
7. Band Intros - 1:32
8. War Pigs - 8:32
9. Behind the Wall of Sleep - 3:32
10. Basically/N.I.B. - 6:36
11. Hand of Doom - 7:05
12. Supernaut/Sabbath Bloody Sabbath/Megalomania - 3:28
13. Rat Salad/Drum Solo - 8:32
14. Iron Man - 7:53
15. Dirty Women - 8:22
16. Children of the Grave - 6:33
17. Paranoid - 4:46

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...