niedziela, 6 września 2020

"Streetlife Serenade" - Billy Joel [Recenzja]


Po sukcesie Piano Man, Billy Joel rozpoczął intensywny okres koncertowania. Po prostu było na niego zapotrzebowanie, jednak był jeszcze za mało rozpoznawalny, by dawać wielkie solowe koncerty, więc wytwórnia załatwiała mu supportowanie coraz bardziej znanych gwiazd. Ostatecznie wcale nie tak krótko występował tuż przed The Beach Boys. Wspomina, że był wtedy nieprzyzwyczajony do takiego tempa pracy i ciężko mu było gospodarować czasem na tyle rozsądnie, by znajdować czas na pisanie materiału na kolejny album. A naciski ze strony wytwórni były coraz większe; domagano się nie tylko "po prostu" nowej płyty, ale miało to być coś, co popularnością dorówna świetnie sprzedającemu się Piano Man. Czas nagrań zbliżał się nieubłaganie, a Billy wciąż miał za mało piosenek, by skompletować krążek. Tworzył więc w pośpiechu, a i tak zabrakło mu czasu, by napisać wystarczającą liczbę utworów, więc na longplayu znalazły się także dwa utwory instrumentalne.
Nagrań Joel dokonywał wraz z muzykami studyjnymi (później, aż do River of Dreams zwykł nagrywać już raczej ze zgranym zespołem) przez prawie cały 1974 rok. W październiku w końcu ukazał się nowy album, zatytułowany Streetlife Serenade i zebrał kiepskie recenzje. Udało się mu wypromować właściwie tylko jeden średni hit, The Entertainer. Sam Billy ma o nim po latach dość kiepskie zdanie, wspominając zarazem, że o ile Piano Man był o życiu barowego muzyka i prostego faceta, tak Streetlife Serenade był już wycinkami z pamiętnika światowej gwiazdy. Prasa zrównała album z ziemią i był to początek fatalnych relacji Joela z krytykami, którzy w większości regularnie obsmarowywali już każdy jego kolejny album, zdając się ignorować docenianie ich przez publiczność, a także kolejne nagrody na koncie Artysty. 
Na sam koniec powiem jeszcze jedną ciekawostkę, tym razem odnośnie zdjęcia znajdującego się z tyłu opakowania. Widzimy na nim Billy'ego, siedzącego boso na odwróconym krześle. Wygląda na nim na bardzo wkurzonego. W rzeczywistości jest to jednak grymas bólu, bowiem zaledwie 2 dni przed sesją miał usuwanego zęba i podczas robienia zdjęć "bolało go jak jasna cholera".

Zaczynamy od Streetlife Serenader, czyli utworu, który spokojnie mógłby znaleźć się na Cold Spring Harbor. To bowiem akustyczna ballada o uroczej melodii, śpiewana przez Joela jedynie do wtóru fortepianu. Przynajmniej na początku może się tak zdawać, bo już po chwili ukazuje nam się brzmienie całego zespołu, i robi się już nam bardziej klimat Piano Man. Sam utwór - mimo że ma swój klimat - jest jednak dość mało przekonujący przez brak wyrazistej melodii, która miałaby choć najmniejszą szansę, by wpaść na dłużej w ucho. Otwarcie więc takie sobie, mogłoby być lepsze - na pewno to spory krok w tył, jeśli weźmiemy pod uwagę She's Got a Way i Travellin' Prayer z poprzednich dwóch płyt.


Streetlife serenader
Never sang on stages
Needs no orchestration
Melody comes easy

Midnight masquerader
Shoppin’ center heroes
Child of Eisenhower
New world celebrator


Od początku Los Angelenos to już zdecydowanie bardziej dynamiczny kawałek, a nawet spokojnie można by go nazwać najbardziej rockowym utworem Billy'ego do czasu tego albumu. Muzycznie jest jednak średnio ciekawy, mało się wyróżnia i brak tu jakiegoś punktu zaczepienia, albo myśli przewodniej. Jak nietrudno się domyślić, Joel napisał tę piosenkę pod wpływem miasta Los Angeles. Bez wątpienia musiało wywrzeć na nim niemałe wrażenia, jednak albo nie umiał przekuć tego w dobrą kompozycję, albo miał za mało czasu na jej dopracowanie, bowiem Los Angelenos wypada po prostu średnio - czyli ma swoje momenty, ale specjalnie nie zachwyca - choć plus za poszukiwania osadzone w rockowej stylistyce.


Hiding up in the mountains
Laying low in the canyons
Goin’ nowhere in the streets
With the Spanish names
Makin’ love with the natives
In their Hollywood places
Making up for all the time gone by
Los Angelenos
All came from somewhere
It’s so familiar
Their foreign faces


Pierwszym naprawdę godnym uwagi od początku do końca utworem na płycie jest The Great Suburban Showdown. To przepiękna ballada, mogąca przypominać choćby Turn Around, Why Judy Why czy You're My Home. Ma rozmach, rewelacyjną melodię, świetne wokale, i niebanalny tekst, który niekoniecznie musi być odczytywany jako love song. Dobrze, że wreszcie trafił się taki utwór, bo po dwóch bardzo średnich momentach można by już stracić wiarę w Billy'ego.


Flyin' east on a plane drinkin' all that free champagne
I guess I saw this comin' down the line
And I know it should be fun, but I think I should've packed my gun
Got that old suburban showdown in my mind
Sit around with the folks, tell the same old jokes,
Bored to death on Sunday afternoon
Mom and Dad, me and you and the outdoor barbecue
Think I'm gonna hide out in my room


Root Beer Rag to pierwszy na płycie utwór instrumentalny. Charakteryzuje się szybkim tempem i mocnym osadzeniem w stylu country. Partia fortepianu Joela zdaje się zapowiadać już początek Prelude/Angry Young Man z kolejnego albumu. Bardzo fajna ciekawostka.
Zupełnie bezbarwnie wypada natomiast Roberta, czyli kolejna próba zrobienia ballady z rozmachem. Niestety, w najlepszym wypadku, jest to próba nieudana, bowiem brak tu chwytliwej melodii, a sama muzyka raczej średnio angażuje. Słaby moment krążka, bez dwóch zdań.

Roberta, the night goes slowly
I know you’re workin’ but you must get lonely too
It’s tough for me, It’s tough for you
And I’m in in a bad way and I wanna make love to you
I wish you had the time

Roberta, I really need you
But I suppose that my small change won’t see you through
It’s tough for me, it’s tough for you

Streetlife Serenade udało się wypromować tylko jeden przebój, i to w sumie nawet nie za wielki. Mowa tu o The Entertainer. Na poprzednim albumie mieliśmy Piano Man, tu mamy The Entertainer. Spore zmiany, szczególnie jeśli chodzi o aranż, za co należy się spory plus Joelowi za dopilnowanie konsekwencji. Tam mieliśmy barowy styl z ograniczoną instrumentacją i wiodącym fortepianem, wszystko zaś w walcowym, biesiadnym tempie. Tu natomiast mamy większy rozmach i odrobinę elektroniki, wraz z bardziej dynamiczną muzyką, co może kojarzyć się z wielkimi koncertami. No i świetny, sarkastyczny tekst Joela, w którym m.in. krytykuje wytwórnię za to, że przycięła Piano Man na singiel do 3:05 min. (Ironią może być to, że również The Entertainer został przycięty do wydania na singlu). To zdecydowanie jeden z jaśniejszych elementów krążka, który wpada w ucho, świetnie płynie i po prostu może przyciągać uwagę. Nie dziwi fakt, że dziś jest to najlepiej (i w sumie jedyny) pamiętany utwór z tej płyty.


I am the entertainer, I bring to you my songs
I'd like to spend a day or two but I can't stay that long
I got to meet expenses, I got to stay in line
Got to get those fees to the agencies
And I'd love to stay but there's bills to pay
So I just don't have the time

I am the entertainer, I've come to do my show
You've heard my latest record, it's been on the radio
It took me years to write it, they were the best years of my life
It was a beautiful song but it ran too long
If you're gonna have a hit you gotta make it fit
So they cut it down to 3:05


Last of the Big Time Spenders drastycznie obniża jednak poziom, bowiem to kolejna niemrawa ballada, która absolutnie nic nie wnosi do całości, a wręcz nawet może irytować swoją nijakością i brakiem jakiegokolwiek polotu. Słuchanie Joela - mistrza ballad - grającego i śpiewającego coś takiego, może wręcz powodować ból.


It takes time to appreciate
Lord knows that you can learn to hate it
I believe, ’cause I’ve been there too
When it gets down to desperation
You make the best of the situation
I can tell, I’ve seen it thru


Weekend Song to nawet nie chce mi się wspominać. Kolejny, pozbawiony jakiejkolwiek ikry utwór będący kolejną próbą rockowania, jednak na jego tle już Los Angelenos prezentuje się o klasę wyżej.


And it’s backbreakin’, boneshakin’, bellyachin’,
Hardworkin’, two more hours to go
Seven long years for the same corporation and
I ain’t got nothin’ to show
And tonight when I’m leavin’ I’ll be just breakin’
Even but i know it’s gonna be alright
I shake off my blues when you put on your shoes
We got some money to spend tonight


Souvenir wobec tej mielizny jawi się nam wręcz jako arcydzieło. Oczywiście, tak nie jest, to po prostu bardzo dobra, przepiękna ballada wyśpiewana przez Billy'ego tylko do wtóru fortepianu. To na dobrą sprawę jedyny utwór, który zarówno anturażem, jak i poziomem dorównuje Cold Spring Harbor. Jeden z najlepszych momentów Streetlife Serenade. Szkoda, że tak szybko się kończy.


A picture postcard, a folded stub
A program of the play
File away the photographs of your holiday
And your mementos will turn to dust
But that’s the price you pay
For every year is a souvenir
That slowly fades away
Every year’s a souvenir
That slowly fades away


Pewną ironią jest to, że tworzone na szybko kompozycje instrumentalne, do których Billy nie miał nawet czasu dopisać tekstów, wypadają lepiej niż połowa "kompletnych" utworów. Zarówno Root Beer Rag, jak i nieco bardziej rozbudowane The Mexican Connection są po prostu rewelacyjnymi momentami, które jak najbardziej mogą się podobać.


Na Streetlife Serenade Billy Joel robi wielki krok w tył, fundując nam po dwóch bardzo dobrych, krążek zwyczajnie przeciętny. Na poprzednich wydawnictwach pokazał swój niezwykły dar do tworzenia kompozycji, które sprawiają wrażenie, jakby były z nami od zawsze, natomiast tutaj dostajemy zestaw dziesięciu (a w zasadzie: ośmiu) piosenek, które w większości ni ziębią, ni grzeją. Jeśli mamy tu mówić o jakichkolwiek godnych uwagi utworów, to wymieniłbym tu tylko The Great Suburban Showdown, The Entertainer i Souvenir. I to w zasadzie tyle. A, no i obie kompozycje instrumentalne. Pięć utworów na dziesięć. Reszta ginie w mrokach niepamięci, a sama płyta pozostaje najmniej udanym wydawnictwem w katalogu Joela.

Ocena: 4/10


Streetlife Serenade: 37:41

1. Streetlife Serenader - 5:17
2. Los Angelenos - 3:41
3. The Great Suburban Showdown - 3:44
4. Root Beer Rag - 2:59
5. Roberta - 4:32
6. The Entertainer - 3:48
7. Last of the Big Time Spenders - 4:34
8. Weekend Song - 3:29
9. Souvenir - 2:00
10. The Mexican Connection - 3:37

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...