poniedziałek, 9 listopada 2020

"More" - Pink Floyd [Recenzja]


Gdy David Gilmour dołączył do Pink Floyd, zastał obraz nędzy i rozpaczy. Zespół był na krawędzi rozpadu. Z przyczyn mniej i bardziej prozaicznych. Choroba Barretta sprawiła, że pozostali muzycy czuli się zagubieni i pozbawieni lidera, który nadawał ton ich dotychczasowym nagraniom (The Piper at the Gates of Dawn i singlom z See Emily Play i Arnold Layne na czele). Syd coraz bardziej zamykał się w sobie i stawał się wyobcowany, jakby przebywający na innej planecie. Z pewnością nie pomagały mu też psychodeliki, w które zaczął coraz częściej uciekać. Jego pogarszający się stan psychiczny skutkował też odwoływaniem kolejnych koncertów, co z kolei wpędzało grupę w jeszcze większe problemy finansowe. Muzycy pogrążali się w długach, zarabiali mniej niż techniczni i ciężko było im z tego wyżyć. 
Próbę odbicia się od dna podjęli przyjmując Gilmoura i w nowym składzie nagrywając A Saucerful of Secrets. Teoretycznie w zespole był jeszcze Syd Barrett, jednak poza zaśpiewaniem, skomponowaniem i graniem w Jugband Blues (skądinąd fascynującym wglądem w jego szalony, acz wciąż wspaniały i niebanalny umysł), to jego wkład w resztę materiału był raczej znikomy. Barrett więc został wyrzucony z zespołu, a Pink Floyd musiało podjąć próbę wydostania się z finansowego dołka. A Saucerful of Secrets nie przyniósł wielkich zysków, ale grupie trafiła się wkrótce okazja do zastrzyku gotówki.
Zgłosił się do nich reżyser, Barbet Schroeder, z propozycją skomponowania muzyki do jego filmu. Pink Floyd już jako takie doświadczenie z muzyką ilustracyjną mieli, bo wcześniej zdarzyło im się co nieco napisać do niskobudżetowych obrazów. Nie mieli wątpliwości, że More nie okaże się kasowym hitem, jednak liczyli, że da im to szansę zostać zauważonym przez większe wytwórnie i słynniejszych reżyserów. Dostali od Schroedera kasę i... nie mieli kiedy wziąć się do roboty. Mieli zaplanowane koncerty, więc cały materiał nagrali w tak zwanym międzyczasie, na szybko.
To właśnie na tej płycie na pozycję lidera po raz pierwszy wysunął się Roger Waters. Napisał większość kompozycji, podczas gdy pozostali muzycy ograniczyli się tylko do improwizacji w studiu. Waters przyniósł jednak gotowe utwory, które były gotowe do nagrania. Muzycy dziś wspominają te sesje bardzo dobrze, wskazując na to, że dobrze, że powstały w tak krótkim czasie. Gdyby mieli więcej czasu, zapewne dłubaliby nad tymi nagraniami i wciąż coś poprawiali, a tak mogli skupić się na tym, co było istotne i na niczym innym. To też pierwsza płyta, na której muzycy podjęli się produkcji. Powód był prozaiczny: More nagrywane było spontanicznie i właściwie z dnia na dzień i nie zdążyli nikogo znaleźć. Od tego czasu muzycy zaczęli przywiązywać do tego wagę i na większości późniejszych płyt znajduje się adnotacja o wyprodukowaniu materiału przez Pink Floyd.
Soundtrack from the film More (nazywany później po prostu More) ukazał się 13 lipca 1969 roku i został bardzo ciepło przyjęty przez słuchaczy. Z pewnością zaskoczyło to muzyków, którzy traktowali ten materiał jako chałturę. Niemniej, More okazało się nieostatnią chałturą w dorobku Pink Floyd.

Gdy muzycy podchodzili do projektu, nie byli zbyt chętni do pisania piosenek do poszczególnych scen, bowiem wiedzieli, że film opowiadać będzie o narkotykach. Przeżycia z Sydem były jeszcze wciąż świeże i nie bardzo chcieli do nich wracać. Jednak, kasa to kasa, więc trzeba było schować gorycz i złe wspomnienia do kieszeni. Album otwiera Cirrus Minor opowiadające właśnie o pierwszym kontakcie głównego bohatera z heroiną. Ta scena pojawia się wprawdzie dopiero pod koniec filmu, jednak Pink Floydzi zdecydowali się dać tę piosenkę na początek płyty. Waters znał scenę, do której pisał ten utwór, jednak swoje doświadczenia opierał na wspomnieniach związanych z Barrettem. Sam termin "cirrus minor" to slangowe określenie rozmazanego obrazu, który widzi się będąc na haju. Waters genialnie balansuje na krawędzi radosnego upojenia i czającego się w oddali mroku. Zaczynamy od śpiewu ptaków, a po chwili do nieco "kosmicznie" brzmiących klawiszy i gitary akustycznej dołącza ponury wokal Gilmoura. To delikatna, przepiękna piosenka, którą można nawet nazwać "snujem", ale w zdecydowanie dobrym tego słowa znaczeniu. Rewelacyjna rzecz na otwarcie, wprawiająca nas w stan upojenia i rozmarzenia.

Willow weeping in the water,
Waving to the river daughters,
Swaying in the ripples and the reeds.
On a trip to Cirrus Minor,
Saw a crater in the sun
A thousand miles of moonlight later.

A teraz utwór nietypowy dla dyskografii Pink Floyd (przynajmniej dotychczasowej), bowiem The Nile Song to czysty hard rock. Rewelacyjnie wykrzyczany przez Gilmoura rozkłada na łopatki. Wrażenie robi również tekst, który opowiada o tajemniczych stworzeniach wabiących żeglujących po Nilu swoim śpiewem, by przynieść im śmierć i cierpienie (zapewne to watersowska interpretacja mitu o syrenach). To rzecz jakby z zupełnie innej planety w stosunku do Cirrus Minor. O ile tam mieliśmy piękną balladę z dźwiękami przyrody, tak tu mamy hard rock z przesterami, głośnymi gitarami i drapieżnym wokalem Gilmoura, który po prostu wbija w fotel. Jeśli ktoś kojarzy Davida tylko z piosenkami typu Wish You Were Here, Breathe czy Goodbye Blue Sky, to warto puścić mu The Nile Song, by zobaczył, jak świetnie radzi sobie także w mocniejszych odmianach. Mimo, że to rzecz raczej odległa od "zwyczajnej" muzyki Pink Floyd, to nie wieje tu nudą i słucha się tego bardzo dobrze.

I will follow in her shadow
As I watch her from my window.
One day I will catch her eye.

She is calling from the deep,
Summoning my soul to endless sleep.
She is bound to drag me down,
Drag me down.

Crying Song wracamy do klimatów znanych już z Cirrus Minor. Z tym, że Crying Song to rzecz jeszcze piękniejsza. Gilmour wkłada w wykonanie całe serce, wyśpiewując jeden z prostszych, ale i piękniejszych tekstów Pink Floyd, opowiadający o miłości na dobre i na złe. Niby prosta to rzecz, którą słyszeliśmy już wiele razy, a mimo to - działa.

We smile and smile
We smile and smile
Laughter echoes in your eyes
We climb and climb
We climb and climb
Footfalls softly in the pines
We cry and cry
We cry and cry
Sadness passes in a while
We roll and roll
We roll and roll
Help me roll away the stone

Up the Khyber to efekt fascynacji Wrighta i Masona jazzem. Sama kompozycja powstała zresztą wskutek jamowania tego pierwszego, do którego dołączył perkusista. Z tej improwizacji wynurzył się ten oto utwór instrumentalny, któremu bardzo blisko do nowoczesnego jazzu. Jest to z pewnością rzecz ciekawa, jednak do mnie jakoś nie przemawia. Może to dlatego, że nie jestem jakimś wielkim fanem jazzu albo awangardy? 
Lepiej robi się przy okazji Green is the Colour. Jednak, jak dla mnie, to już jest "snuj" pełną gębą. Wieje tu trochę nudą, jakoś specjalnie to nie wciąga i piosenka właściwie broni się tylko pod względem wykonawczym. A, no i tekst jest też piękny. Ale kompozycyjnie, raczej średniawka.

Heavy hung the canopy of blue
Shade my eyes and I can see you
White is the light that shines through the dress that you wore

Cymbaline to jedna z bardziej znanych piosenek z albumu, choć wpływ na to raczej miał fakt, że Pink Floyd ogrywali ją wówczas na koncertach. To jeden z pierwszych utworów, w których Roger Waters próbuje poradzić sobie ze stratą ojca. Nie jest to jednak antywojenny manifest typu Pow R. Toc H. czy Corporal Clegg, a raczej próba uporządkowania sobie w głowie tego, że stracił ojca. Cymbelin to postać ze starożytnego Rzymu, a także bohater sztuki Szekspira. Waters napisał ten utwór pod wpływem koszmaru sennego, który go nawiedzał od jakiegoś czasu. Spróbował też połączyć tu stary, "barrettowy" Pink Floyd z "gilmourowym". Mamy tu więc trochę psychodelii, trochę przepięknych melodii, ale i nostalgiczny klimat pełen smutku i przygnębienia. Zdecydowanie mój ulubiony moment More.

A butterfly with broken wings
Is falling by your side
The ravens all are closing in
And there's nowhere you can hide
Your manager and agent
Are both busy on the phone
Selling coloured photographs
To magazines back home

And it's high time
Cymbaline
It's high time
Cymbaline
Please wake me

Party Sequence to kompozycja, którą muzycy komponowali naprędce, byle tylko mieć "cokolwiek". Ot, Mason pograł sobie trochę na bongosach. Zwykła zapchajdziura i to po prostu słychać.
Main Theme
to kolejny utwór instrumentalny tworzony właściwie na bieżąco. Tu pojawiła się chociaż jakaś melodia, ale za mało tego, bym uznał ten instrumental za jakąś dobrą rzecz. Jest po prostu przyzwoicie i czuć tu nawet momentami nawiązania do A Saurcerful of Secrets. I, tak samo, momentami jest tu tylko interesująco. Całościowo jednak jest trochę przydługo.
Ibiza Bar powstała prawdopodobnie ze wspólnego jamu opartego na The Nile Song. I, tak samo jak i tam, jest tu sporo hard rocka; mocne gitary, drapieżny śpiew Gilmoura... a jednak wypada to zdecydowanie mniej drapieżnie i już nie tak ekscytująco. Wydaje się to być po prostu odgrzewanym kotletem i graniem drugi raz tego samego. O ile The Nile Song zaskakiwała i wbijała w fotel, o tyle Ibiza Bar jest już tylko jej marnym cieniem.

Are days are made since the first page
I've lived every line that you wrote
Take me down, take me down, from the shelf above your head
So give me a time when the countries will lie on the storyline if kind

Dalej mamy More Blues, czyli - jak sama nazwa mówi - improwizacji ciąg dalszy. To jednak mój ulubiony utwór instrumentalny na tej płycie, głównie ze względu na znakomitą, natchnioną gitarę Gilmoura, który gra tu wspaniale, lirycznie i klimatycznie.
Quicksilver to zdecydowanie rzecz ciekawa. Pink Floyd postanowili tu rozprawić się ze swoja "psychodeliczną przeszłością". Kto wie, może jest to próba obrazowania, co wówczas działo się w umyśle Barretta? Wiem, jak to brzmi, ale nie wydaje się to chyba aż tak absurdalne, szczególnie, gdy posłuchać Quicksilver uważniej. Tu pobrzmiewa melodia... tu narastający dźwięk talerzy perkusyjnych... motyw na klawiszach raz cichnie, by po chwili znów zabrzmieć głośniej... Sporo się tu dzieje, jednak jest to przeżycie raczej jednorazowe. Wypada to interesująco, ale tylko, gdy weźmie nas "z zaskoczenia". Potem, gdy wiemy już, czego się spodziewać, raczej nie ma tu szczególnie nad czym się pochylić.
Zabawnie wypada natomiast A Spanish Piece z partią gitary w rytmie flamenco i żartobliwymi szeptami Gilmoura. Ot, taka ciekawostka.

Pass the tequila, Manuel
Listen, gringo, laugh at my lisp and I kill you
I think
This Spanish music
It sets my soul on fire
Lovely seniorita
Your eyes are like stars
Your teeth are like pearls
Your ruby lips

Czy Dramatic Theme wypada rzeczywiście "dramatycznie"? Raczej nie, to dość mętny instrumental z piszczącą gitarą Gilmoura i fajną partią Masona, ale poza tym, to dramatyzmu tu tyle, co kot napłakał.


More to album, który umieściłbym raczej wśród "tych gorszych" w dyskografii Pink Floyd. Znaczy to, że w konfrontacji z resztą dyskografii wypada zdecydowanie bardzo, bardzo słabo (kto wie, czy nawet nie najsłabiej?). Jednak, gdy odsunie się na bok inne osiągnięcia zespołu, to nie jest to album aż taki zły. Owszem, nie wracałbym do tej płyty za często, a jednak znajduje się tu parę momentów, o które można się uchem zaczepić. Nie da się zaprzeczyć, że materiał powstawał pod presją czasu. Nie da się też zaprzeczyć, że po prostu to słychać. Ale z drugiej strony, może to właśnie z tego powodu Waters wziął się do kupy, przejął rolę nieformalnego lidera i napisał te parę gorszych, parę słabszych kawałków? Z perspektywy historii Pink Floyd, dobrze że ta płyta powstała, jednak ja wracam do niej raczej okazjonalnie. Całościowo wypada bowiem trochę nudnawo.

Ocena: 5/10


More: 44:57

1. Cirrus Minor - 5:18
2. The Nile Song - 3:26
3. Crying Song - 3:33
4. Up the Khyber - 2:12
5. Grees is the Colour - 2:58
6. Cymbaline - 4:50
7. Party Sequence - 1:07
8. Main Theme - 5:27
9. Ibiza Bar - 3:19
10. More Blues - 2:12
11. Quicksilver - 7:13
12. A Spanish Piece - 1:05
13. Dramatic Theme - 2:15

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...