Elton John w latach 70. - a zwłaszcza na koncertach - uchodził za gwiazdę co najmniej ekstrawagancką. Słynne stały się jego rozmaite, niekonwencjonalne kostiumy oraz niepohamowane i pełne szaleństwa zachowania na scenie, kiedy to potrafił nawet wskoczyć na fortepian i na nim tańczyć. Przede wszystkim jednak to, co charakteryzowało jego koncerty to jego energia; Elton na scenie zamieniał się w prawdziwy dynamit, wkładając w wykonywanie swoich utworów całe pokłady swojego szaleństwa.
Pierwszy album koncertowy wydał już w w 1971 roku, zatytułowany 17-11-70 (od daty zarejestrowania). Krążek cieszył się wielkim zainteresowaniem zarówno widzów, jak i krytyków, gdyż prezentował naprawdę wysoki poziom wykonawstwa i kreatywności. Na kolejną płytę koncertową fani musieli czekać stosunkowo niedługo, bo tylko 5 lat. W tym czasie John zdążył wydać już 8 albumów, więc wydawało się, że materiału ma aż zanadto. Okazało się jednak, że ten album zawiera 2 występy, oba nagrane już w 1974 roku, więc obejmujące repertuarowo tylko okres do Caribou.
Pierwsza płyta, Here, to występ z Royal Festival Hall w Londynie, natomiast There to koncert zarejestrowany w ulubionej po dziś dzień hali koncertowej Eltona, czyli Madison Square Garden w Nowym Jorku. Niespodzianką na There może być fakt, iż jest to nagranie ze słynnego koncertu, na którym do Eltona dołączył legendarny John Lennon. Warto tu przybliżyć okoliczności tego scenicznego spotkania. Otóż Elton wraz z Lennonem nagrał utwór Whatever Gets You Thru The Night, który znalazł się na solowej płycie ex-Beatlesa, Walls And Bridges. Lennon był zachwycony jego nagraniami, jednak gdy Elton powiedział mu, że to prawdziwy hit, który zdobędzie szczyty list przebojów, ten pierwszy go wyśmiał. Elton zaproponował więc zakład: jeśli ten kawałek wyląduje na pierwszym miejscu, Lennon (który od dłuższego czasu już nie występował) zagra na jego koncercie. Beatles (którego żadna piosenka, za jego życia, nie dotarła do pierwszego miejsca) zgodził się, nie przypuszczając, że Whatever Gets You Thru The Night się to uda. Niespodziewanie jednak utwór dostał się na pierwsze miejsce w USA. Lennon musiał więc dotrzymać słowa i ten koncert okazał się jego ostatnim występem na scenie.
Zaczyna się krótkim, orkiestrowym motywem puszczonym z taśmy. Wciąż jednak słychać rozmowy publiczności, cichną one dopiero wraz z brawami. Gdy Elton pojawia się na scenie, słychać głośne okrzyki. John wita się z publiką i mówi, że "plan na dzisiaj jest taki, że chcemy tutaj zrobić wieczór pełen nostalgii i wrócić do kilku starych albumów". O pierwszej piosence mówi, że to pierwszy numer, z którego razem z Berniem byli nad wyraz zadowoleni - Skyline Pigeon z albumu Empty Sky. Wykonuje ją tylko przy akompaniamencie fortepianu i bardzo dobrze, gdyż dzięki temu rzecz wypada kameralnie i podkreśla tylko tę zjawiskową melodię. Głos Eltona brzmi świetnie; emocjonalnie, a w refrenach znakomicie stopniuje dramaturgię. Przepiękne otwarcie.
Kontynuujemy jedną z moich ulubionych piosenek z drugiego longplaya artysty - zatytułowanego po prostu Elton John - Border Song. Zaczyna się znów tylko przy wtórze fortepianu, jednak po około minucie dołączają do niego także perkusja i bas. Muszę podkreślić tu, że o wiele bardziej podobają mi się wokale tej wersji, niż tej płytowej. Elton śpiewa tu jakby z większym zaangażowaniem i wyczuciem, a także czuć tu większą siłę jego głosu.
Następnym numerem jest Take Me To The Pilot, czyli jedna z ulubionych piosenek Eltona (także z drugiej płyty). Ponownie, o wiele bardziej podoba mi się tu nie tylko wokal, ale w ogóle ta wersja. Wszystko jest tu jakby do przodu, z większym zaangażowaniem i pasją. Żywiołowość tego utworu jest tu tylko podkreślona, a John z luzem bawi się po prostu tą piosenką. Poza tym całość została rozbudowana o rozimprowizowaną, rockową kodę, bez której wersja studyjna jest już zawsze dla mnie niepełna. Świetna rzecz.
Przechodzimy teraz do Tumbleweed Connection i jednej z wizytówek tego krążka, czyli Country Comfort. Jest to odegrane "po bożemu", wiernie, lecz nie zachowawczo. W refrenie słychać skrócenie niektórych fraz, jednak nie przeszkadza to zupełnie w odbiorze. Piosenka brzmi świetnie, jednak bez rewolucji (jak to miało miejsce w przypadku poprzednich).
Przed kolejnym numerem, Elton mówi, że sporo osób pochodziło do niego i mówiło, że ich ulubionym numerem z Tumbleweed Connection jest piękne Love Song. Zaprasza na scenę osobę, która jest za tę piosenkę odpowiedzialna, czyli Lesley Duncan. Razem tworzą magiczny klimat, a aranż zostaje rozszerzony o piękne, delikatne perkusjonalia i wyciszone partie na gitarze elektrycznej. Głosy Johna i Duncan tworzą piękny nastrój i można się rozmarzyć. Coś pięknego. Dobrze, że artysta sięgnął też po ten numer i go znacznie rozbudował, bowiem w środkowej części perkusja wchodzi już na dobre, a Davey Johnstone gra jedną ze swoich najlepszych solówek. Jeden z jaśniejszych punktów tego koncertu. Coś wspaniałego.
Partią gitary elektrycznej rozpoczyna się genialnie rozbudowane Bad Side of the Moon. Stopniowanie napięcia na poziomie wręcz wzorowym (czuć tu klasyczne wykształcenie muzyczne Eltona). Zwrotki wybuchowe, w refrenach wyciszenie, ale dąży one crescendo do kolejnej eksplozji energii i pasji. To co w tym numerze wyprawia John z zespołem to pokaz czystej wirtuozerii, niespotykanej na koncertach (chyba, że w rozimprowizowanych Led Zeppelin). Ciężko nie porwać się tej pasji i energii, która aż bije z tego kawałka. Co chwila nowe solówki, nowe, uzależniające wokale... Brak słów, by opisać co tu się dzieje. Wykon wybitny.
Powrót do Tumbleweed Connection gwarantuje nam (kończący wspomniany album) Burn Down The Mission. Do momentu, gdy piosenka urywa się w wersji studyjnej, całość odegrana jest dość zachowawczo. Ciekawiej robi się jednak później, gdy nabiera tempa, a Nigel Olsson rozpoczyna swoje perkusyjne wyczyny. Eltona ponosi energia, całość nabiera wręcz hard rockowego sznytu i niczym rozpędzona machina rusza przed siebie, miażdżąc na co tylko natrafi. Ostre partie gitary przeplatają się z szalonymi wstawkami na fortepianie. Gdy całość się urywa, czujemy że muzycy mogliby to ciągnąć i ciągnąć.
Elton sięga jednak wreszcie po przeboje z prawdziwego zdarzenia, zaczynając od utworu Honky Cat, który rozpoczął prawdziwie rockowy okres w jego karierze. Brak tu może dęciaków, jednak okazuje się, że i bez nich numer bez trudu się broni. Czuć, że muzyków wprost rozpiera energia, a śmiechu dostarcza solo Raya Coopera na... wabiku, który imituje odgłosy godowe kaczki. Całość udziela się publiczności, która zaczyna śpiewać z Eltonem. Muzycy rozciągnęli numer do siedmiu minut, jednak w ogóle tego nie czuć, gdyż całość hipnotyzuje i zaraża pozytywnymi wibracjami, co czuć też po reakcji publiczności, która nagrodziła całość największymi brawami.
Następny hit. Crocodile Rock z Don't Shoot Me I'm Only The Piano Player. Falsetom Johna wtóruje ponownie Ray Cooper, tym razem przygrywając na organach słynny motyw. Całość kipi energią i wraz z Honky Cat stanowi najbardziej energetyczny i szalony segment tego koncertu. Wykonanie wierne oryginałowi i nie ma tu najmniejszych przejawów inwencji, jednak zagrane wzorcowo.
Robimy sobie jednak odpoczynek, a to za sprawą najbardziej znanego utworu z opus magnum Eltona - albumu Goodbye Yellow Brick Road - Candle In The Wind. Zagrane jest dość wiernie i właściwie nie ma tu znaczących zmian aranżacyjno-wykonawczych, ale też w przypadku takich numerów może to i lepiej.
Brawa już po pierwszych dźwięków zbiera przebój nad przeboje, czyli nieśmiertelne Your Song. Prawdziwe dzieło gatunku, ponownie zagrane wiernie i raczej odtwórczo, ale w przypadku takiego sztosu nie należy raczej mieć o to pretensji do Eltona. Czasem mniej znaczy więcej. Ta piosenka robi wrażenie w każdej wersji, więc i tu wspaniale się prezentuje.
Żeby zakończyć jednak koncert mocnym akcentem, na sam finał muzyk proponuje nam mocny, glamrockowy numer z Goodbye Yellow Brick Road, czyli słynne Saturday Night's Alright For Fighting. Nie różni się to zbytnio od pierwowzoru. Rozciągnięto to do siedmiu minut, jednak Elton mimo wszystko nie pokusił się na szaleństwo i trzymał się ram, pozwalając publiczności łatwo i przyjemnie podążać rytmem tego numeru, a w finale zaśpiewać refren wraz z nimi. Tak kończy się pierwszy koncert z tej płyty, który oceniam nader pozytywnie.
Drugi występ dzieli od pierwszego tylko pół roku, a mimo wszystko już na wstępie czuć znaczącą zmianę repertuarową. Całość bowiem nie zaczyna się delikatnie i kameralnie, a monumentalnie i z przytupem, a mianowicie kawałkiem Funeral For A Friend/Love Lies Bleeding, który otwierał najwspanialsze płytowe dokonanie Eltona, czyli - oczywiście - Goodbye Yellow Brick Road. Utwór jest arcydziełem sam w sobie, jednakże w tej wersji został mocno okaleczony wymuszonym i pełnym fałszów solo gitarowym. Fortepian trzyma, rzecz jasna, poziom, perkusja dudni aż miło, klawisze wykonują swoją robotę, Elton śpiewa tak jak powinien, ale gitara za to momentami naprawdę mocno zgrzyta. Szczególnie dobrze wypada część zwolnienia w Love Lies Bleeding. Znakomicie zagrane. Świetne otwarcie koncertu.
Bardzo poprawnie wypada Rocket Man (I Think It's Going To Be A Long Long Time), czyli jeden z największych przebojów Eltona, zresztą zasłużenie, bo to naprawdę wybitny utwór. Artysta nie pokusił się jednak tutaj o wyjście poza bezpieczną strefę i gra całość raczej odtwórczo, a szkoda, bo na przykład współcześniejsze koncerty zawierały bardzo ciekawą improwizację fortepianową, która znakomicie rozwijała ten utwór, jednak nawet i bez tego piosenka wypada świetnie.
Zupełnie inaczej natomiast rozpoczyna się Take Me To The Pilot. Elton zamiast dynamicznych fraz funduje nam tu raczej wolniejszy i bardziej majestatyczny wstęp. Początkowo tylko z fortepianem, jednak później dochodzi do niego reszta w rozimprowizowanym wstępie. Część środkowa to już - standardowa - jazda bez trzymanki i prawdziwy pokaz energii i pasji. Tu na pewno wypada o wiele lepiej i bardziej żywiołowo niż na pierwszej płycie.
Kolejnym zagranym przez Johna tu hitem jest Bennie And The Jets. I tu mógłbym powtórzyć wszystkie plusy i minusy wypisane przy okazji Rocket Man. Podobnie sprawa ma się też z Grey Seal, z tym że tu akurat piosenkę rozciągnięto do pięciu minut, lecz zdecydowanie na niekorzyść. Oprócz sola gitarowego i perkusyjnego (a to dopiero końcówka) 3 minuty to ten sam motyw, grany w ten sam sposób. Nuda, a szkoda, bo tu akurat - gdyby skończyć na wersji właściwej - całość miałaby więcej dynamiki i energii.
Pięknie wypada bardzo poprawny Daniel, a bardzo energetycznie i dynamicznie zostaje zagrany jeden z jaśniejszych punktów Caribou - You're So Static. W przypadku obu, zachowany został dokładnie charakter obu z pierwowzorów, tak więc w pierwszym jest delikatnie i sentymentalnie, a w drugim ostro i żywiołowo. Za grosz w tym inwencji, ale za to wysokie noty za profesjonalizm wykonania.
Przychodzi moment, kiedy Elton zapowiada kogoś, kto "nikomu z publiczności nie będzie nieznany". Gdy na scenę wchodzi "Mr John Lennon" owacje publiczności są ogromne. Nikt nie spodziewał się występu takiej legendy. Panowie zaczynają od ich wspólnego utworu Whatever Gets You Thru The Night. Całość - choć ponownie zachowawcza - wypada bardzo żywiołowo i radośnie, jak ma się także sprawa z oryginałem.
Następnie panowie wykonują Lucy In The Sky With Diamonds z repertuaru Beatlesów, które w wersji Eltona zdobyło szczyty list przebojów. Nie ma co się dziwić, gdyż w jego interpretacji uwypuklona została przebojowość melodii, podbita świetnymi dęciakami i porywającą środkową częścią. Tutaj jednak solo melotronu zastąpiła ostra gitara Lennona, który wspomaga jednocześnie Johna w refrenach, a w pewnym momencie śpiewa je nawet solo. Całość brzmi naprawdę porywająco.
Sensacją może być natomiast wykonanie przez panów... I Saw Her Standing There. Owszem, Elton w tamtym czasie śpiewał to na swoich koncertach, jednak w oryginalnej wersji wokalu wiodącego nie śpiewał Lennon, lecz Paul McCartney. Tutaj wypada to jednak nad wyraz dobrze, panowie świetnie się odnajdują, odśpiewując to w tandemie. Rzecz jasna, brak tu młodzieńczej energii, pasji i żarliwości pierwowzoru, jednak i tak ta wersja to prawdziwy dynamit ze znakomitym, obezwładniającym solo gitarowym Lennona. Na tej piosence kończy się też kariera sceniczna ex-Beatlesa. Ten numer to ostatnie dźwięki gitary i ostatnie wokale, które Lennon kiedykolwiek wykonał na scenie. Jeśli jednak uznać to za swoiste domknięcie pewnego etapu jego kariery, pożegnał się w pięknym stylu. Mocno, energicznie, a także piosenką, którą rozpoczął swoją oszałamiającą karierę z Beatlesami.
Wracamy jednak do solowego repertuaru głównej gwiazdy wieczoru, czyli do wielkiego przeboju Don't Let The Sun Go Down On Me, nominowanego zresztą do nagrody Grammy. Piosenka ta to prawdziwy majstersztyk i w wersji na żywo również wypada znakomicie. Jedynym zgrzytem jednak jest finalne solo trąbki; trębaczowi zabrakło chyba oddechu, bo całkowicie zepsuł to wymuszonymi dźwiękami. Mimo to, piosenka i tak brzmi bardzo dobrze.
Pod koniec koncertu przychodzi pora na największy przebój, czyli Your Song. Pod koniec Elton zmienia nieco tekst, by pasował do podziękowania publiczności za wieczór i pozwala sobie na nieco swobodniejsze wokalne wyskoki, co tylko ubarwia piosenkę i sprawia, że jest pięknym pożegnaniem i tak właściwie mógłby się koncert zakończyć...
Jednakże na sam koniec John trzymał jeszcze glamowy cios z prawdziwego zdarzenia, czyli The Bitch Is Back. Tutaj zostało to jeszcze bardziej przyspieszone niż na płycie, co w efekcie skutkuje prawdziwą, energetyczną jazdą bez trzymanki. Całość wypada naprawdę znakomicie i jest prawdziwą petardą zostawioną nam na sam finał.
Bardzo ciężko mi ocenić ten album, gdyż oba to koncerty szalenie się od siebie różnią. Pierwsza płyta to szaleństwo w najczystszej formie, sporo innowacji względem pierwowzorów, dużo ciekawych rozwinięć utworów i nieoczywisty dobór utworów. Druga natomiast to granie raczej zachowawcze; dobór utworów bezpieczniejszy, a Elton i spółka nie robią nic, by je jakoś urozmaicić. Sytuację poprawia John Lennon, który samą swoją obecnością już wnosi powiew świeżości do koncertu, jednakże bez niego, byłby to o wiele gorszy występ. Rzecz jasna całość stoi na wysokim poziomie wykonawczym i to bardzo dobrze wykonane bardzo dobre utwory. Jednakże ja od płyty koncertowej oczekuję raczej ich rozwinięć i nieustannych emocji, hitów przeplatanych z mniej oczywistymi kawałkami. Tutaj jednak momentami robi się nudno, a do tego na żadnej płycie (niezależnie czy studyjnej czy koncertowej) absolutnie nie można dopuścić. Reasumując: pierwsza płyta - znakomita, druga - taka sobie.
Pierwszy album koncertowy wydał już w w 1971 roku, zatytułowany 17-11-70 (od daty zarejestrowania). Krążek cieszył się wielkim zainteresowaniem zarówno widzów, jak i krytyków, gdyż prezentował naprawdę wysoki poziom wykonawstwa i kreatywności. Na kolejną płytę koncertową fani musieli czekać stosunkowo niedługo, bo tylko 5 lat. W tym czasie John zdążył wydać już 8 albumów, więc wydawało się, że materiału ma aż zanadto. Okazało się jednak, że ten album zawiera 2 występy, oba nagrane już w 1974 roku, więc obejmujące repertuarowo tylko okres do Caribou.
Pierwsza płyta, Here, to występ z Royal Festival Hall w Londynie, natomiast There to koncert zarejestrowany w ulubionej po dziś dzień hali koncertowej Eltona, czyli Madison Square Garden w Nowym Jorku. Niespodzianką na There może być fakt, iż jest to nagranie ze słynnego koncertu, na którym do Eltona dołączył legendarny John Lennon. Warto tu przybliżyć okoliczności tego scenicznego spotkania. Otóż Elton wraz z Lennonem nagrał utwór Whatever Gets You Thru The Night, który znalazł się na solowej płycie ex-Beatlesa, Walls And Bridges. Lennon był zachwycony jego nagraniami, jednak gdy Elton powiedział mu, że to prawdziwy hit, który zdobędzie szczyty list przebojów, ten pierwszy go wyśmiał. Elton zaproponował więc zakład: jeśli ten kawałek wyląduje na pierwszym miejscu, Lennon (który od dłuższego czasu już nie występował) zagra na jego koncercie. Beatles (którego żadna piosenka, za jego życia, nie dotarła do pierwszego miejsca) zgodził się, nie przypuszczając, że Whatever Gets You Thru The Night się to uda. Niespodziewanie jednak utwór dostał się na pierwsze miejsce w USA. Lennon musiał więc dotrzymać słowa i ten koncert okazał się jego ostatnim występem na scenie.
Zaczyna się krótkim, orkiestrowym motywem puszczonym z taśmy. Wciąż jednak słychać rozmowy publiczności, cichną one dopiero wraz z brawami. Gdy Elton pojawia się na scenie, słychać głośne okrzyki. John wita się z publiką i mówi, że "plan na dzisiaj jest taki, że chcemy tutaj zrobić wieczór pełen nostalgii i wrócić do kilku starych albumów". O pierwszej piosence mówi, że to pierwszy numer, z którego razem z Berniem byli nad wyraz zadowoleni - Skyline Pigeon z albumu Empty Sky. Wykonuje ją tylko przy akompaniamencie fortepianu i bardzo dobrze, gdyż dzięki temu rzecz wypada kameralnie i podkreśla tylko tę zjawiskową melodię. Głos Eltona brzmi świetnie; emocjonalnie, a w refrenach znakomicie stopniuje dramaturgię. Przepiękne otwarcie.
Kontynuujemy jedną z moich ulubionych piosenek z drugiego longplaya artysty - zatytułowanego po prostu Elton John - Border Song. Zaczyna się znów tylko przy wtórze fortepianu, jednak po około minucie dołączają do niego także perkusja i bas. Muszę podkreślić tu, że o wiele bardziej podobają mi się wokale tej wersji, niż tej płytowej. Elton śpiewa tu jakby z większym zaangażowaniem i wyczuciem, a także czuć tu większą siłę jego głosu.
Następnym numerem jest Take Me To The Pilot, czyli jedna z ulubionych piosenek Eltona (także z drugiej płyty). Ponownie, o wiele bardziej podoba mi się tu nie tylko wokal, ale w ogóle ta wersja. Wszystko jest tu jakby do przodu, z większym zaangażowaniem i pasją. Żywiołowość tego utworu jest tu tylko podkreślona, a John z luzem bawi się po prostu tą piosenką. Poza tym całość została rozbudowana o rozimprowizowaną, rockową kodę, bez której wersja studyjna jest już zawsze dla mnie niepełna. Świetna rzecz.
Przechodzimy teraz do Tumbleweed Connection i jednej z wizytówek tego krążka, czyli Country Comfort. Jest to odegrane "po bożemu", wiernie, lecz nie zachowawczo. W refrenie słychać skrócenie niektórych fraz, jednak nie przeszkadza to zupełnie w odbiorze. Piosenka brzmi świetnie, jednak bez rewolucji (jak to miało miejsce w przypadku poprzednich).
Przed kolejnym numerem, Elton mówi, że sporo osób pochodziło do niego i mówiło, że ich ulubionym numerem z Tumbleweed Connection jest piękne Love Song. Zaprasza na scenę osobę, która jest za tę piosenkę odpowiedzialna, czyli Lesley Duncan. Razem tworzą magiczny klimat, a aranż zostaje rozszerzony o piękne, delikatne perkusjonalia i wyciszone partie na gitarze elektrycznej. Głosy Johna i Duncan tworzą piękny nastrój i można się rozmarzyć. Coś pięknego. Dobrze, że artysta sięgnął też po ten numer i go znacznie rozbudował, bowiem w środkowej części perkusja wchodzi już na dobre, a Davey Johnstone gra jedną ze swoich najlepszych solówek. Jeden z jaśniejszych punktów tego koncertu. Coś wspaniałego.
Partią gitary elektrycznej rozpoczyna się genialnie rozbudowane Bad Side of the Moon. Stopniowanie napięcia na poziomie wręcz wzorowym (czuć tu klasyczne wykształcenie muzyczne Eltona). Zwrotki wybuchowe, w refrenach wyciszenie, ale dąży one crescendo do kolejnej eksplozji energii i pasji. To co w tym numerze wyprawia John z zespołem to pokaz czystej wirtuozerii, niespotykanej na koncertach (chyba, że w rozimprowizowanych Led Zeppelin). Ciężko nie porwać się tej pasji i energii, która aż bije z tego kawałka. Co chwila nowe solówki, nowe, uzależniające wokale... Brak słów, by opisać co tu się dzieje. Wykon wybitny.
Powrót do Tumbleweed Connection gwarantuje nam (kończący wspomniany album) Burn Down The Mission. Do momentu, gdy piosenka urywa się w wersji studyjnej, całość odegrana jest dość zachowawczo. Ciekawiej robi się jednak później, gdy nabiera tempa, a Nigel Olsson rozpoczyna swoje perkusyjne wyczyny. Eltona ponosi energia, całość nabiera wręcz hard rockowego sznytu i niczym rozpędzona machina rusza przed siebie, miażdżąc na co tylko natrafi. Ostre partie gitary przeplatają się z szalonymi wstawkami na fortepianie. Gdy całość się urywa, czujemy że muzycy mogliby to ciągnąć i ciągnąć.
Elton sięga jednak wreszcie po przeboje z prawdziwego zdarzenia, zaczynając od utworu Honky Cat, który rozpoczął prawdziwie rockowy okres w jego karierze. Brak tu może dęciaków, jednak okazuje się, że i bez nich numer bez trudu się broni. Czuć, że muzyków wprost rozpiera energia, a śmiechu dostarcza solo Raya Coopera na... wabiku, który imituje odgłosy godowe kaczki. Całość udziela się publiczności, która zaczyna śpiewać z Eltonem. Muzycy rozciągnęli numer do siedmiu minut, jednak w ogóle tego nie czuć, gdyż całość hipnotyzuje i zaraża pozytywnymi wibracjami, co czuć też po reakcji publiczności, która nagrodziła całość największymi brawami.
Następny hit. Crocodile Rock z Don't Shoot Me I'm Only The Piano Player. Falsetom Johna wtóruje ponownie Ray Cooper, tym razem przygrywając na organach słynny motyw. Całość kipi energią i wraz z Honky Cat stanowi najbardziej energetyczny i szalony segment tego koncertu. Wykonanie wierne oryginałowi i nie ma tu najmniejszych przejawów inwencji, jednak zagrane wzorcowo.
Robimy sobie jednak odpoczynek, a to za sprawą najbardziej znanego utworu z opus magnum Eltona - albumu Goodbye Yellow Brick Road - Candle In The Wind. Zagrane jest dość wiernie i właściwie nie ma tu znaczących zmian aranżacyjno-wykonawczych, ale też w przypadku takich numerów może to i lepiej.
Brawa już po pierwszych dźwięków zbiera przebój nad przeboje, czyli nieśmiertelne Your Song. Prawdziwe dzieło gatunku, ponownie zagrane wiernie i raczej odtwórczo, ale w przypadku takiego sztosu nie należy raczej mieć o to pretensji do Eltona. Czasem mniej znaczy więcej. Ta piosenka robi wrażenie w każdej wersji, więc i tu wspaniale się prezentuje.
Żeby zakończyć jednak koncert mocnym akcentem, na sam finał muzyk proponuje nam mocny, glamrockowy numer z Goodbye Yellow Brick Road, czyli słynne Saturday Night's Alright For Fighting. Nie różni się to zbytnio od pierwowzoru. Rozciągnięto to do siedmiu minut, jednak Elton mimo wszystko nie pokusił się na szaleństwo i trzymał się ram, pozwalając publiczności łatwo i przyjemnie podążać rytmem tego numeru, a w finale zaśpiewać refren wraz z nimi. Tak kończy się pierwszy koncert z tej płyty, który oceniam nader pozytywnie.
Drugi występ dzieli od pierwszego tylko pół roku, a mimo wszystko już na wstępie czuć znaczącą zmianę repertuarową. Całość bowiem nie zaczyna się delikatnie i kameralnie, a monumentalnie i z przytupem, a mianowicie kawałkiem Funeral For A Friend/Love Lies Bleeding, który otwierał najwspanialsze płytowe dokonanie Eltona, czyli - oczywiście - Goodbye Yellow Brick Road. Utwór jest arcydziełem sam w sobie, jednakże w tej wersji został mocno okaleczony wymuszonym i pełnym fałszów solo gitarowym. Fortepian trzyma, rzecz jasna, poziom, perkusja dudni aż miło, klawisze wykonują swoją robotę, Elton śpiewa tak jak powinien, ale gitara za to momentami naprawdę mocno zgrzyta. Szczególnie dobrze wypada część zwolnienia w Love Lies Bleeding. Znakomicie zagrane. Świetne otwarcie koncertu.
Bardzo poprawnie wypada Rocket Man (I Think It's Going To Be A Long Long Time), czyli jeden z największych przebojów Eltona, zresztą zasłużenie, bo to naprawdę wybitny utwór. Artysta nie pokusił się jednak tutaj o wyjście poza bezpieczną strefę i gra całość raczej odtwórczo, a szkoda, bo na przykład współcześniejsze koncerty zawierały bardzo ciekawą improwizację fortepianową, która znakomicie rozwijała ten utwór, jednak nawet i bez tego piosenka wypada świetnie.
Zupełnie inaczej natomiast rozpoczyna się Take Me To The Pilot. Elton zamiast dynamicznych fraz funduje nam tu raczej wolniejszy i bardziej majestatyczny wstęp. Początkowo tylko z fortepianem, jednak później dochodzi do niego reszta w rozimprowizowanym wstępie. Część środkowa to już - standardowa - jazda bez trzymanki i prawdziwy pokaz energii i pasji. Tu na pewno wypada o wiele lepiej i bardziej żywiołowo niż na pierwszej płycie.
Kolejnym zagranym przez Johna tu hitem jest Bennie And The Jets. I tu mógłbym powtórzyć wszystkie plusy i minusy wypisane przy okazji Rocket Man. Podobnie sprawa ma się też z Grey Seal, z tym że tu akurat piosenkę rozciągnięto do pięciu minut, lecz zdecydowanie na niekorzyść. Oprócz sola gitarowego i perkusyjnego (a to dopiero końcówka) 3 minuty to ten sam motyw, grany w ten sam sposób. Nuda, a szkoda, bo tu akurat - gdyby skończyć na wersji właściwej - całość miałaby więcej dynamiki i energii.
Pięknie wypada bardzo poprawny Daniel, a bardzo energetycznie i dynamicznie zostaje zagrany jeden z jaśniejszych punktów Caribou - You're So Static. W przypadku obu, zachowany został dokładnie charakter obu z pierwowzorów, tak więc w pierwszym jest delikatnie i sentymentalnie, a w drugim ostro i żywiołowo. Za grosz w tym inwencji, ale za to wysokie noty za profesjonalizm wykonania.
Przychodzi moment, kiedy Elton zapowiada kogoś, kto "nikomu z publiczności nie będzie nieznany". Gdy na scenę wchodzi "Mr John Lennon" owacje publiczności są ogromne. Nikt nie spodziewał się występu takiej legendy. Panowie zaczynają od ich wspólnego utworu Whatever Gets You Thru The Night. Całość - choć ponownie zachowawcza - wypada bardzo żywiołowo i radośnie, jak ma się także sprawa z oryginałem.
Następnie panowie wykonują Lucy In The Sky With Diamonds z repertuaru Beatlesów, które w wersji Eltona zdobyło szczyty list przebojów. Nie ma co się dziwić, gdyż w jego interpretacji uwypuklona została przebojowość melodii, podbita świetnymi dęciakami i porywającą środkową częścią. Tutaj jednak solo melotronu zastąpiła ostra gitara Lennona, który wspomaga jednocześnie Johna w refrenach, a w pewnym momencie śpiewa je nawet solo. Całość brzmi naprawdę porywająco.
Sensacją może być natomiast wykonanie przez panów... I Saw Her Standing There. Owszem, Elton w tamtym czasie śpiewał to na swoich koncertach, jednak w oryginalnej wersji wokalu wiodącego nie śpiewał Lennon, lecz Paul McCartney. Tutaj wypada to jednak nad wyraz dobrze, panowie świetnie się odnajdują, odśpiewując to w tandemie. Rzecz jasna, brak tu młodzieńczej energii, pasji i żarliwości pierwowzoru, jednak i tak ta wersja to prawdziwy dynamit ze znakomitym, obezwładniającym solo gitarowym Lennona. Na tej piosence kończy się też kariera sceniczna ex-Beatlesa. Ten numer to ostatnie dźwięki gitary i ostatnie wokale, które Lennon kiedykolwiek wykonał na scenie. Jeśli jednak uznać to za swoiste domknięcie pewnego etapu jego kariery, pożegnał się w pięknym stylu. Mocno, energicznie, a także piosenką, którą rozpoczął swoją oszałamiającą karierę z Beatlesami.
Wracamy jednak do solowego repertuaru głównej gwiazdy wieczoru, czyli do wielkiego przeboju Don't Let The Sun Go Down On Me, nominowanego zresztą do nagrody Grammy. Piosenka ta to prawdziwy majstersztyk i w wersji na żywo również wypada znakomicie. Jedynym zgrzytem jednak jest finalne solo trąbki; trębaczowi zabrakło chyba oddechu, bo całkowicie zepsuł to wymuszonymi dźwiękami. Mimo to, piosenka i tak brzmi bardzo dobrze.
Pod koniec koncertu przychodzi pora na największy przebój, czyli Your Song. Pod koniec Elton zmienia nieco tekst, by pasował do podziękowania publiczności za wieczór i pozwala sobie na nieco swobodniejsze wokalne wyskoki, co tylko ubarwia piosenkę i sprawia, że jest pięknym pożegnaniem i tak właściwie mógłby się koncert zakończyć...
Jednakże na sam koniec John trzymał jeszcze glamowy cios z prawdziwego zdarzenia, czyli The Bitch Is Back. Tutaj zostało to jeszcze bardziej przyspieszone niż na płycie, co w efekcie skutkuje prawdziwą, energetyczną jazdą bez trzymanki. Całość wypada naprawdę znakomicie i jest prawdziwą petardą zostawioną nam na sam finał.
Bardzo ciężko mi ocenić ten album, gdyż oba to koncerty szalenie się od siebie różnią. Pierwsza płyta to szaleństwo w najczystszej formie, sporo innowacji względem pierwowzorów, dużo ciekawych rozwinięć utworów i nieoczywisty dobór utworów. Druga natomiast to granie raczej zachowawcze; dobór utworów bezpieczniejszy, a Elton i spółka nie robią nic, by je jakoś urozmaicić. Sytuację poprawia John Lennon, który samą swoją obecnością już wnosi powiew świeżości do koncertu, jednakże bez niego, byłby to o wiele gorszy występ. Rzecz jasna całość stoi na wysokim poziomie wykonawczym i to bardzo dobrze wykonane bardzo dobre utwory. Jednakże ja od płyty koncertowej oczekuję raczej ich rozwinięć i nieustannych emocji, hitów przeplatanych z mniej oczywistymi kawałkami. Tutaj jednak momentami robi się nudno, a do tego na żadnej płycie (niezależnie czy studyjnej czy koncertowej) absolutnie nie można dopuścić. Reasumując: pierwsza płyta - znakomita, druga - taka sobie.
Ocena: 6/10
Here and There: 139:42
CD 1:
1. Skyline Pigeon - 5:41
2. Border Song - 3:27
3. Take Me to the Pilot - 4:33
4. Country Comfort - 6:44
5. Love Song (with Lesley Duncan) - 5:03
6. Bad Side of the Moon - 7:54
7. Burn Down the Mission - 8:25
8. Honky Cat - 7:04
9. Crocodile Rock - 4:08
10. Candle in the Wind - 3:57
11. Your Song - 3:56
12. Saturday Night's Alright for Fighting - 7:09
CD 2:
1. Funeral for a Friend/Love Lies Bleeding - 11:53
2. Rocket Man (I Think It's Going to Be a Long, Long Time) - 5:03
3. Take Me to the Pilot - 6:00
4. Bennie and the Jets - 5:59
5. Grey Seal - 5:27
6. Daniel - 4:06
7. You're So Static - 4:32
8. Whatever Gets You Thru the Night (with John Lennon) - 4:40
9. Lucy in the Sky with Diamonds (with John Lennon) - 6:15
10. I Saw Her Standing There (with John Lennon) - 3:17
11. Don't Let the Sun Go Down on Me - 5:57
12. Your Song - 3:58
13. The Bitch is Back - 4:23
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz