Dla Paula McCartneya życie z The Beatles było wszystkim. Tworzenie muzyki było dla niego najważniejszym celem, a od zawsze tworzył ją właśnie w tym zespole. Trudno więc się dziwić, że gdy Lennon oświadczył mu, że odchodzi, Paul się załamał. Nękany kryzysem psychicznym, całe dnie spędzał w domu, leżąc w łóżku nawet do 15, a potem dochodził do wniosku, że nie ma sensu wstawać, bo zaraz znowu będzie noc. Czuł się zdradzony i osamotniony. Nawet obecność jego żony, Lindy oraz córeczek Heather (z pierwszego małżeństwa Lindy) oraz Mary nie potrafiła poprawić mu humoru i zmotywować do jakiegokolwiek działania. W końcu jednak żona postanowiła postawić go na nogi. Uświadomiła mu, że jest Paulem McCartneyem, jednym z głównych członów najważniejszego zespołu wszech czasów i nie potrzebuje niczyjej łaski, by kontynuować karierę. Lennon nie chce już z nim tworzyć? To obaj niech tworzą sami.
To zmotywowało Paula. Postanowił stworzyć całkowicie solowy album, a mianowicie: sam wszystkie numery napisał, zaśpiewał i zagrał na wszystkich instrumentach (niekiedy Linda wspomagała go na keyboardzie i w chórkach). Gros utworów powstało w domu Paula (słychać czasem w tle dzieci, czy odgłos zamykanych drzwi). Wszystko było nagrane na magnetofonie czterośladowym, a całość została następnie zremasterowana.
Datę wydania longplaya ustanowiono na 17 kwietnia 1970 roku, podczas gry ostatni album Beatlesów, Let It Be, został zaplanowany na 8 maja 1970 roku. EMI wiedziało, że zaszkodzi to wynikom sprzedaży, więc poprosili McCartney'a, by przełożył premierę swojego solowego materiału. Paul był jednak nieugięty i odmówił. Pozostała trójka Beatlesów napisała do niego list z żądaniem, by zrezygnował z premiery w tym terminie. List dostarczył Ringo, któremu bardzo zależało na tym, by wszyscy się pogodzili. Przyjechał do domu Paula i wręczył mu list. Gdy McCartney to przeczytał, wpadł w szał; zaczął krzyczeć i wygrażać Starrowi, po czym - dosłownie - wyrzucił go z domu, kazał się wynosić, a na odchodne jeszcze dodał, że nikt już nie będzie mu dyktował co i jak ma robić, bo nikt nie ma już do tego prawa.
Żeby dorzucić oliwy do ognia, wraz z egzemplarzami recenzenckimi, do dziennikarzy wysłał też notkę w formie wywiadu, który przeprowadził z samym sobą, w którym oficjalnie ogłosił, że odchodzi z The Beatles. To był 10 kwietnia 1970 roku i to tę datę uznaje się za dzień rozpadu najwspanialszego zespołu wszech czasów. Lennon był wściekły. Uznał, że skoro on stworzył ten zespół, on powinien go rozwiązać. John odszedł bowiem z zespołu już we wrześniu 1969, jednak został poproszony o wstrzymanie się z ujawnieniem tej informacji przez... Paula.
To zmotywowało Paula. Postanowił stworzyć całkowicie solowy album, a mianowicie: sam wszystkie numery napisał, zaśpiewał i zagrał na wszystkich instrumentach (niekiedy Linda wspomagała go na keyboardzie i w chórkach). Gros utworów powstało w domu Paula (słychać czasem w tle dzieci, czy odgłos zamykanych drzwi). Wszystko było nagrane na magnetofonie czterośladowym, a całość została następnie zremasterowana.
Datę wydania longplaya ustanowiono na 17 kwietnia 1970 roku, podczas gry ostatni album Beatlesów, Let It Be, został zaplanowany na 8 maja 1970 roku. EMI wiedziało, że zaszkodzi to wynikom sprzedaży, więc poprosili McCartney'a, by przełożył premierę swojego solowego materiału. Paul był jednak nieugięty i odmówił. Pozostała trójka Beatlesów napisała do niego list z żądaniem, by zrezygnował z premiery w tym terminie. List dostarczył Ringo, któremu bardzo zależało na tym, by wszyscy się pogodzili. Przyjechał do domu Paula i wręczył mu list. Gdy McCartney to przeczytał, wpadł w szał; zaczął krzyczeć i wygrażać Starrowi, po czym - dosłownie - wyrzucił go z domu, kazał się wynosić, a na odchodne jeszcze dodał, że nikt już nie będzie mu dyktował co i jak ma robić, bo nikt nie ma już do tego prawa.
Żeby dorzucić oliwy do ognia, wraz z egzemplarzami recenzenckimi, do dziennikarzy wysłał też notkę w formie wywiadu, który przeprowadził z samym sobą, w którym oficjalnie ogłosił, że odchodzi z The Beatles. To był 10 kwietnia 1970 roku i to tę datę uznaje się za dzień rozpadu najwspanialszego zespołu wszech czasów. Lennon był wściekły. Uznał, że skoro on stworzył ten zespół, on powinien go rozwiązać. John odszedł bowiem z zespołu już we wrześniu 1969, jednak został poproszony o wstrzymanie się z ujawnieniem tej informacji przez... Paula.
The Lovely Linda to 40-sekundowa wprawka, która w założeniu miała być tylko testem czterośladu, na którym McCartney miał nagrywać. Nie ma co więc oczekiwać tu wielkiego dzieła. Traktować to należy w kategorii krótkiego, muzycznego żartu i podejść do tego z przymrużeniem oka. Optymistyczne otwarcie, jednak nic więcej.
Lovely Linda
With the lovely flower in her hair
Następnie mamy transowe That Would Be Something, oparte głównie na czarującym basie. Można usłyszeć tu także prawdziwy ewenement w dyskografii ex-Beatlesa, a mianowicie Paula... beatboxującego. Nie jest to może jakiś wielki popis, ale wypada całkiem zgrabnie. Podobnie jak cała piosenka, która brzmi - rzeczywiście - jak demo ilustracyjne.
That would be something
It really would be something
That would be something
To meet in you in the falling rain, momma
Meet you in the falling rain
Valentine Day to kawałek instrumentalny, w którym główną rolę gra gitara i głucha, dudniąca perkusja. Najlepiej słychać tu, że McCartney - parafrazując - wielkim perkusistą nie jest, a instrument ten opanował wyłącznie w stopniu poglądowym (przynajmniej jeszcze w 1970 roku). Całość trwa niecałe 2 minuty, więc na szczęście nie za długo. W tym czasie to nawet tak nijaka miniaturka wypada całkiem znośnie, a nawet przyjemnie.
Za pierwszy "prawdziwy" numer na płycie uznaję dopiero Every Night. Właściwie mamy tu niedużo więcej niż poprzednio, a jednak brzmi to jak piosenka z prawdziwym charakterem i własną odrębnością. Mamy tu melodyjne i wpadające w ucho zwrotki, zwolnienia, a nawet wyciszenia. Tutaj też po raz pierwszy najlepiej słychać wokalny talent McCartneya w pełnej okazałości, bo w poprzednich można było odnieść wrażenie, jakby się nieco powstrzymywał. Every Night to naprawdę dobry utwór, do którego Paul nie raz potem jeszcze na koncertach wracał.
Every night I just wanna go out
Get out of my head
Every day I don't wanna get up
Get out of my bed
Every night I want to play out
And every day I wanna do-ooh-ooh-ooh-ooh
But tonight I just wanna stay in
And be with you
Hot As Sun/Glasses. Hot As Sun to jedna z pierwszych kompozycji McCartneya, bo napisana już w 1958 roku. Jest naprawdę melodyjna i pomysłowa, aż dziw bierze, że nie znalazła miejsca na albumach Beatlesów. Wyjaśnieniem może być chyba tylko fakt, że Paul zapomniał pokazać ją reszcie. Glasses natomiast to nic innego, jak po prostu gra na brzegach szklanek. Na samym końcu pojawia się kilkusekundowa kompozycja Suicide, która nie jest jednak wymieniona w liście utworów. Naprawdę znakomita, wielowątkowa kompozycja z trzema niespodziewanymi zwrotami akcji. Bardzo polecam się z nią zapoznać.
Junk to piosenka napisana podczas pobytu Beatlesów w Indiach w 1968 roku. Nagrana została podczas sesji w domu George'a Harrisona w Esher, jako jedna z propozycji Paula do słynnego Białego Albumu. Ostatecznie jednak się nie dostała. Był jednak bardzo do niej przekonany i po raz drugi próbował ją przepchnąć na album Abbey Road, ale znów się nie udało. Wydał ją więc tutaj i bardzo dobrze, gdyż to jedna z najpiękniejszych i najbardziej uroczych kompozycji McCartneya. Nie jest może szalenie ambitna, bądź ciekawie rozwinięta, ale Paul - śpiewający tu bardzo wysoko - pięknie i melodyjnie podaje nam ciekawy tekst, a nucone przerywniki zapadają w pamięć na długo. Piękna piosenka.
Buy! Buy!
Says the sign in the shop window
Why? Why?
Says the junk in the yard
Man We Was Lonely to kolejna udana rzecz. Znowu wpada w ucho. Znowu pomysłowa i melodyjna linia wokalna. Świetna, choć krótka, solówka na gitarze. Mimo, że wydaje się to wtórne w kontekście poprzednich piosenek, Paul znowu daje tu popis swoich niestandardowych umiejętności.
I used to ride on my fast city line
Singing songs that I thought were mine alone
Now let me lie with my love for the time
I am home
Spragnionych bardziej rockowego grania ta płyta raczej nie zadowoli, ale najbardziej do gustu może przypaść im świetne, bluesujące Oo You. Tekst ma tu charakter raczej poglądowy, lecz McCartney wyśpiewuje to z prawdziwym zaangażowaniem i wyczuciem. Trudno nie zwrócić uwagi na znakomity riff gitary, który co chwila powraca i za każdym razem brzmi tak samo świeżo. Jeden z najpełniejszych i najlepszych kawałków na płycie.
Walk like a woman
Sing like a blackbird
Eat like a hungry
Cook like a woman
Momma Miss America to kolejna kompozycja instrumentalna, pierwotnie zatytułowana Rock'n'Roll Springtime (taką nazwę też podaje Paul przy zapowiedzi). Warto zwrócić uwagę, że dostała się tu już pierwsza wersja, czyli możemy obcować tutaj z magią uchwyconą już przy pierwszym podejściu. Ten utwór jest prawdziwie hipnotyczny i niekonwencjonalny. Przesterowane, genialne gitary, głośne uderzenia w pianino i wyjątkowo dobra (jak na Paula) gra na perkusji. Kompozycja właściwie donikąd nie prowadzi, ale te 4 minuty to w gruncie rzeczy miło spędzony czas.
Teddy Boy to kolejna piosenka napisana przez Paula w Indiach w 1968 roku i nagrana po raz pierwszy podczas sesji do albumu Let It Be. Ostatecznie jednak się tam nie dostała i wylądowała tu. Ta piosenka jednak to nic ciekawego, więc nie dziwi fakt, że Beatlesi ją odrzucili (w przeciwieństwie do Junk). Melodia niezbyt zapada w pamięć, refren jest mało wyrazisty, chórki Lindy wydają się niepotrzebne i dorzucone właściwie trochę na siłę. Słaby kawałek.
Mommy don't worry, now teddy boy's here
Taking good care for you
Mommy don't worry, your teddy boy's here
Teddy's gonna see you through
Singalong Junk to powrót motywu z Junk, gdzie linię wokalną zastępuje pianino, a w tle pobrzmiewa melotron. Podobnie jak w pierwowzorze, melodia wprost zniewala swoim pięknem i oczarowuje słuchacza tak, że mógłby słuchać i słuchać. Zakończenie pozostawia lekki niedosyt, który po chwili zostaje jednak całkowicie zaspokojony.
Cała płyta to właściwie bardzo przyjemne granie. McCartney musiał jednak zrobić tu coś, by udowodnić, że potrafi wciąż jeszcze pisać wybitne rzeczy, jak to miało miejsce z Beatlesami. Musiał pokazać, że potrafi napisać hit, który nie byłby tylko odcinaniem kuponów od poprzednich dokonań. Wszystko to, a i o wiele więcej udowodnił za sprawą wspaniałego Maybe I'm Amazed. Jest to najbardziej zachwycający moment płyty, a także jeden z najlepszych utworów w całej karierze Paula (zarówno solowej jak i z Beatlesami). Od spokojnych, melodyjnych i delikatnych zwrotek przez wybuchowe, śpiewane z prawdziwą pasją i soulowym zaangażowaniem refreny (manierą znaną choćby z Oh! Darling) aż po znakomite solówki gitarowe. Nie dziwi zupełnie fakt, że aż po dziś dzień jest to jedna z wizytówek McCartneya, znakomicie obrazująca jego styl i muzyczną wrażliwość. Coś wspaniałego. Faworyt z płyty i zarazem moja ulubiona piosenka całego solowego dorobku Paula.
Maybe I'm amazed at the way you love me all the time
And maybe I'm afraid of the way I love you
Maybe I'm amazed at the way you pulled me out of time
You hung me on the line
Maybe I'm amazed at the way I really need you
Kreen-Akrore to jednak rzecz nieudana i nużąca. Zaczyna się ciekawie, od stopniowo narastającej perkusji do ciekawego riffu gitarowego. Potem mamy jednak dziwaczne odgłosy imitujące krzyki małp, przyspieszanie tempa, szybka perkusja i przyspieszony oddech wyczerpanego Paula, a na deser McCartneya, który nałożył na siebie kilka ścieżek swojego wokalu, co w efekcie brzmi jak... chór. To nagranie przypomina raczej awangardowe wyczyny Johna i Yoko z ich eksperymentalnych albumów. Tak jak i tam, tak i tu zupełnie mi się coś takiego nie podoba i uważam, że Paul mógł na finał zostawić nam coś lepszego.
McCartney to album ciężki do oceny. Z jednej strony przy płytach sygnowanych przez The Beatles wypada nad wyraz blado, jednak gdy odsunąć od niego te porównania, okazuje się że to naprawdę bardzo dobry krążek. Paul dał tu wyraz swojej muzycznej wszechstronności i wykazał się prawdziwą wirtuozerią. Jego wokale brzmią świetnie, linie wokalne nie schodzą poniżej pewnego poziomu a melodie wpadają w ucho. Żeby nie było jednak zbyt kolorowo, jest tu parę oczywistych niewypałów, przez które płyta jest bardzo nierówna i nie trzyma przez cały czas wysokiego poziomu. Ewidentnym momentem kulminacyjnym jest tu Maybe I'm Amazed i, nie ma co ukrywać, już sama jego obecność sprawia, że album jest godny uwagi. Finalnie jednak płyta zostawia za sobą pozytywne wrażenie mimo niedociągnięć.
Ocena: 7/10
McCartney: 34:22
1. The Lovely Linda - 0:43
2. That Would Be Something - 2:38
3. Valentine Day - 1:39
4. Every Night - 2:31
5. Hot as Sun/Glasses - 2:05
6. Junk - 1:54
7. Man We Was Lonely - 2:56
8. Oo You - 2:48
9. Momma Miss America - 4:04
10. Teddy Boy - 2:22
11. Singalong Junk - 2:34
12. Maybe I'm Amazed - 3:53
13. Kreen-Akrore - 4:15
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz