środa, 27 listopada 2019

"McCartney II" - Paul McCartney [Recenzja]


Paul McCartney w końcu zrozumiał, że Wingsi są już skończeni. Dwóch członków odeszło z zespołu; zostali tylko jego żona, Linda, Danny Laine i on sam. Po skończeniu nagrywania ich - jak się później okazało - ostatniego wspólnego albumu, Back To the Egg, McCartney wrócił na farmę w Szkocji z zamiarem nagrania pierwszego solowego materiału od czasu wydanej w 1970 roku płyty McCartney (płyta Ram była wydana pod szyldem Paul & Linda McCartney). Wtedy świat dopiero zaczynał poznawać syntezatory, a Paul wykorzystał je w swoim materiale w znacznym stopniu, celem ich spopularyzowania. Pierwszym utworem nagranym w ramach tej sesji był Check My Machine - hipnotyzujący instrumental - który nie trafił jednak na ostateczną wersję albumu. Podczas sesji do tej płyty Paul nagrał ponad 20 piosenek.
Po zakończeniu nagrań musiał wrócić jednak do Anglii, by zagrać ostatnią wspólną trasę z zespołem Wings. W międzyczasie wypuścił także swój pierwszy od 1971 roku singiel podpisany własnym nazwiskiem, czyli świąteczny mega-przebój Wonderful Christmastime/Rudolph the Red-Nosed Reggae (obie piosenki nagrano podczas sesji do tego albumu). Piosenka odniosła duży sukces w Anglii, jednak w Stanach przeszła prawie bez echa.
Podobnie jak McCartney, płyta ta została nagrana jako reakcja na rozpad zespołu. Podobnie jak na McCartney, Paul zagrał tu sam na wszystkich instrumentach. Podobnie jak McCartney, ta płyta została nagrana w warunkach domowych, w prowizorycznym studiu nagraniowym, na 16-śladzie. Zdecydowano się więc na nazwę McCartney II.

Płytę rozpoczyna największy przebój z tego albumu, a zarazem jeden z najbardziej rozpoznawalnych utworów Paula - Coming Up. Już od samego początku określa jasno, w jakim kierunku zdecydował się tym razem pójść ex-Beatles. Mamy tutaj monotonną linię syntezatorów i wzorowo poprowadzone wokale. Jak wspomina sam Paul, wszystko zaczęło się od perkusyjnego rytmu, który zaczął wybijać zupełnie spontanicznie. Po jego nagraniu zaczął dodawać do tego bas i gitary i stopniowo budował resztę utworu. Nagranie jest zrealizowane bezbłędnie. Jest tu niewymuszona radość, swoboda i lekkość. Melodia wpada w ucho już przy pierwszym przesłuchaniu. Jako renomę dlatego utworu warto przywołać słowa Johna Lennona, który - jak wiadomo - nie był raczej wielkim fanem solowej twórczości McCartneya. Powiedział on o tym utworze, że to "kawał dobrej roboty" i, gdy usłyszał tę piosenkę po raz pierwszy, uznał że Paul zrobił coś na tyle dobrego, że odezwała się w nim potrzeba dawnej rywalizacji autorskiej z czasów The Beatles i postanowił wrócić z muzycznej 5-letniej emerytury, by mu jak najszybciej odpowiedzieć czymś równie dobrym. Taka pochwała z ust Lennona niemało znaczy. Od siebie dodam tylko, że absolutnie podzielam jego zachwyt tą piosenką. 

You want a better kind of future
One the everyone can share
You're not alone, we all could use it
Stick around we're nearly there

Coming up
Coming up, like a flower
Coming up, I say

Najlepszy utwór albumu kryje się już pod indeksem drugim. Temporary Secretary to prawdziwy, zapomniany niesłusznie brylant. Chyba w żadnej piosence Paula nie ma tyle nowatorstwa i prekursorstwa co w tych trzech minutach. Hipnotyzujący beat niepokojących syntezatorów, zmiany nastrojów oparte na wciąż jednym i tym samym rytmie, niemożliwie wręcz uzależniający refren... Zalet tu co nie miara, ale prawda jest taka, że - by w pełni to zrozumieć - trzeba tego posłuchać. Zdecydowany highlight płyty i jeden z najlepszych utworów Paula w trakcie całej 60-letniej kariery. Beatles ponownie wyprzedził resztę muzycznego świata.

Mister Marks can you find for me
Someone strong and sweet fitting on my knee
She can keep her job if she gets it wrong
Ah, but Mister Marks I won't need her long
All I need is help for a little while
We can take dictation and learn to smile
And a temporary secretary is what I need for to do the job

Przyszła pora na nieco wytchnienia przy bardziej tradycyjnym graniu za sprawą On the Way. Mamy tutaj bluesową gitarą i dobiegający jakby z oddali wokal McCartney, który tęsknym głosem wyśpiewuje tekst o miłości. Znakomity efekt daje tu nałożony na niego pogłos, ale to właśnie gitara gra tu pierwsze skrzypce. Mimo, że pojawia się raczej epizodycznie, to każde jej wejście jest bezbłędne. Znakomite solówki zazębiają się z bezbłędnym basem i nurtującymi syntezatorami. Kolejny świetny kawałek, chociaż nie tak prekursorski jak 2 poprzednie. Jednak nie jest to absolutnie jego wadą, bowiem to prawie 4 minuty dobrego grania.

Well you know I'll always love you
But it would have been a lie
If I said that I could please you
Every moment that I try

Wouldn't want to see you crying
So I hope you don't mind
The things I say
On the way

Kolejny znany (choć już jednak nieco zapomniany) kawałek z tego krążka to niezwykle melodyjny Waterfalls. Nie ukrywam, że jest to mój kolejny faworyt z albumu. Jest to jedyna piosenka, która została napisana jeszcze przed rozpoczęciem sesji nagraniowych. Na początku miała nazywać się I Need Love, jednak Paul uznał, że to zbyt banalne. Spośród kilkunastu roboczych tytułów zdecydował się w końcu na Waterfalls. Przede wszystkim na wyróżnienie zasługuje tu świetny tekst i minimalistyczny podkład oparty jedynie na syntezatorze, elektrycznym pianinie i przebijającej się tu i ówdzie gitarze akustycznej. Jednak prawdziwą magią są tutaj znakomite wokale McCartneya. Tęsknym i zamyślonym głosem wyśpiewuje kolejne wersy, a słuchacza to ani trochę nie nudzi mimo dość długiego czasu trwania (prawie 5 minut). Magia.

Don't go jumping waterfalls
Please keep to the lake
People who jump waterfalls
Sometimes can make mistakes

And I need love, yeah I need love
Like a second needs an hour
Like a raindrop needs a shower
Yeah I need love every minute of the day
And it wouldn't be the same
If you ever should decide to go away

Stronę A albumu kończy lżejszy Nobody Knows. Jest to dynamiczny, krótki i bardzo przyjemny utwór. Perkusja jest tutaj wysunięta na pierwszy plan. Niestety Paul nie jest wybitnym perkusistą. Określiłbym to mianem "jakoś sobie radzi". Jego grę cechuje raczej "bębnienie" niż "granie". Najbardziej rzuca się to w uszy właśnie przy tym nagraniu. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to utwór przyjemny, aczkolwiek nic poza tym. Jest miło, jednak te 3 minuty przelatują między uszami i zapominamy o tej piosence bardzo szybko.

Which one of you can tell me
What is it I'm looking at
Anyone who can
Has got to be a crazy cat
'Cause I believe that
That nobody knows, no nobody knows
Lord I cannot tell you
Well that's the way I like it
Yeah now, nobody knows

Stronę B otwiera zaś instrumentalna zabawa Paula z syntezatorami, którą nazwał: Front Parlour. Nie jest to jednak - ponownie - nic specjalnego. Ot, fajne granie, żeby sobie leciało gdzieś w tle. Nie fascynuje jednak i nie absorbuje jak wcześniejsze utwory. Usprawiedliwić może to fakt, że był to pierwszy utwór zarejestrowany podczas sesji. Po przyjeździe do domu McCartney wniósł do kuchni swój sprzęt nagraniowy i zaczął na nim grać. Tak mu się spodobała akustyka tego pomieszczenia, że postanowił też to nagrać. 
Summer's Day Song to już jednak inna bajka. Jest to cudowny, piękny i nostalgiczny utwór obdarzony przepiękną instrumentacją i delikatnymi wokalami Paula.  Sam kawałek zainspirowany był muzyką klasyczną i jest próbą McCartneya zrobienia czegoś w tym stylu. Zdecydowanie może się to podobać.

Someone's sleeping
Through a bad dream
Tomorrow it will be over
For the world will soon be waking
To a summer's day

Frozen Jap to powrót do opartego na syntezatorach instrumentalu. Tutaj również mamy tu do czynienia tylko z podkładem, bez wkładu wokalnego ex-Beatlesa. I - ponownie - jest to tylko przyjemne. Doceniam epokowość tych nagrań instrumentalnych, jednak z perspektywy czasu robią one nieco mniejsze wrażenie i przelatują po prostu między uszami. Ciekawa jednak jest anegdota o tym, skąd wziął się tytuł tego nagrania; gdy McCartney po raz pierwszy to zagrał, zabrzmiało mu to bardzo orientalnie, więc uznał, że i taki tytuł byłby tu na miejscu. Zaczął więc od Crystalline Icicles Overhang the Little Cabin By the Ice-Capped Mount Fuij, ale niezbyt mu się to spodobało, więc kolejny brzmiał już Snow Scene In the Orient. Też nie. Żeby nie zapomnieć o docelowej stylistyce tytułu nazwał to, na szybko, roboczo Frozen Jap. I tak już zostało.
Bogey Music ponownie pojawiają się wokale McCartneya. Mimo, że mamy tu ponowny wzrost jakościowy, nie jest to jeszcze poziom strony A. Jednak jest lepiej. Jest dynamicznie, wpada w ucho i ma fajną melodię.

If you little bogeys
Want to sing along
Clean your bogey act up
And learn the bogey song
Without bogey music
Life is incomplete
Without bogey music
Life is incomplete

Prawdziwą rewelacją jest jednak dopiero Darkroom. Jest to kolejny, mroczny, oparty na niepokojących syntezatorach utwór ze znakomitymi wokalami Paula. McCartney nie pamięta już, gdzie dokładnie usłyszał słowo "darkroom", ale bardzo mu się spodobało i pomyślał, jak wiele konotacji może to słowo wywoływać. Piosenka ma bardzo krótki tekst, jednak został on kilkakrotnie zapętlony i skupiono się tutaj bardziej na warstwie muzycznej, co zdecydowanie ma swoje odbicie w jakości. Znakomita rzecz. Co ciekawe, początkowo piosenka nie miała znaleźć się na albumie. Krążek był bowiem na początku planowany jako wydawnictwo dwupłytowe, jednak wytwórnia się na to nie zgodziła i trzeba było część utworów skrócić, a część całkiem usunąć. Darkroom na początku trwał prawie 4 minuty i zawierał kilka dziwacznych odgłosów i improwizacji, więc zasugerowano jego usunięcie. Paul zdecydował się jednak tylko na jego skrócenie, gdyż bardzo w niego wierzył. I słusznie, bo dzięki temu dostaliśmy kolejny znakomity kawałek.

Got a place we can go
Lights are low
Let me show you to my darkroom

Come a come along with me to my darkroom

To syntezatorowe szaleństwo, Paul kończy jednak delikatną i przepiękną balladą One of These Days. Ma to jeszcze piękniejszą melodię i jeszcze lepsze słowa od Waterfalls. McCartney wspiął się tutaj też na szczyt swoich wokalnych możliwości i śpiewa tu swoim najpiękniejszym i najbardziej romantycznym głosem. Można odpłynąć przy tych przepięknych dźwiękach. Są takie piosenki, których piękna nie sposób wyrazić słowami. One of These Days jest jedną z nich. Olśniewające zakończenie płyty.

One of these days
When my feet are on the ground
I'm gonna look around and see

See what's right, see what's there
And breathe fresh air, even after


McCartney II była w 1980 roku prawdziwym przełomem w świecie muzyki. Mimo, ze już wcześniej artyści nagrywali albumy w całości oparte na syntezatorach, to dopiero McCartney II okazał się przełomem. To właśnie mniej więcej w tym czasie miała miejsca eksplozja "fali syntezatorów", które zdominowały większość muzyki z lat 80. Nie śmiem twierdzić, że to ex-Beatles nakierował na ten kierunek cały muzyczny świat, jednakże był z pewnością jednym z pierwszych, który poddał się "nowej fali".  Zaryzykował i opłaciło się, bowiem McCartney II to jego wielki powrót do formy i najlepszy studyjny album od czasów Venus And Mars. Przebił też McCartney, stając się najlepszym - na ten moment - solowym albumem McCartneya (no, za dużej konkurencji też nie miał) i stanowił znakomitą zapowiedź do kolejnych poczynań Paula. Prawdziwa perła w dyskografii ex-Beatlesa. Szkoda tylko, że tak zapomniana.

Ocena: 8/10


McCartney II: 38:36

1. Coming Up - 3:53
2. Temporary Secretary - 3:14
3. On the Way - 3:38
4. Waterfalls - 4:43
5. Nobody Knows - 2:52
6. Front Parlour - 3:32
7. Summer Day's Song - 3:25
8. Frozen Jap - 3:40
9. Bogey Music - 3:27
10. Darkroom - 2:20
11. One of These Days - 3:35

8 komentarzy:

  1. McCartney II była w 1980 roku prawdziwym przełomem w świecie muzyki. Żaden artysta nie odważył się wcześniej na wydanie całościowego materiału opartego na syntezatorach.

    Proszę, powiedz, że to tylko prowokacja. Syntezatory w szeroko pojętej muzyce popularnej są obecne od końca lat 60. (a już wcześniej brzmienia elektroniczne były stosowane przez twórców poważnej awangardy). Przecież nawet George Harrison wydał już w 1969 roku album oparty wyłącznie na dźwiękach syntezatora Mooga. W kolejnej dekadzie powstały setki albumów opartych głównie lub wyłącznie na brzmieniu syntezatorów. Szczególnie przodowali w tym wykonawcy niemieccy (Kraftwerk, Tangerine Dream, Klaus Schulze, Manuel Gottsching, La Düsseldorf) i francuscy (Jean-Michel Jarre, Heldon), ale tez z innych rejonów Europy Zachodniej (Eno, Vangelis) czy ze Stanów (Suicide). To, co wymieniłem w nawiasach, to tylko niewielka część wykonawców opierających swoją twórczość na elektronice. I robili to dobrych parę lat przed nagraniem "McCartney II".

    Jak tak patrzę na listę wykonawców, których tutaj zrecenzowałeś, to mam wrażenie, że nigdy nie wychyliłeś się poza ścisły rockowy mainstream. A warto tez wiedzieć, co działo się poza nim, bo miało to też wpływ na twórczość tych głównonurtowych wykonawców - nie wiedząc czym się inspirowali, można przeceniać ich innowacyjność i potem pisać rzeczy daleko mijające się z prawdą, jak Ty o niewykorzystywaniu syntezatorów na szeroką skalę przez 1980 rokiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, nie wychyliłem się poza mainstream i w najbliższym czasie nie zamierzam tego robić, bo po prostu taka muzyka mnie nie rajcuje. Mówiąc o tym, że McCartney zrobił to pierwszy, miałem na myśli że zrobił to artysta mainstreamowy, na płycie skierowanej do mainstreamowej publiczności. Owszem, George Harrison również oparł płytę na syntezatorach, jednak był to charakter raczej eksperymentalny, niż nastawiony na komercyjny sukces. (O pozostałych wykonawcach się nie wypowiadam, bo - uczciwie mówiąc - nie mam o nich aż takiej wiedzy).

      Usuń
    2. I to się nazywa szczerość i uczciwość - szanuje za takie coś. Imponuje mi to, że nie robisz z siebie w żadnym przypadku nadętego krytyka muzycznego, który pozjadał wszystkie rozumy i ma ego wielkości Wieży Nieba. Jednakże, fajnie jest urozmaicać sobie gust muzyczny i słuchać mainstreamu i undergroundu (czyli, znaleźć taki "złoty środek"). Słuchać tego i tego na raz. W muzyce (i nie tylko w muzyce), popadanie w skrajność nie jest za bardzo bezpieczne.

      Usuń
    3. Mówiąc o tym, że McCartney zrobił to pierwszy, miałem na myśli że zrobił to artysta mainstreamowy, na płycie skierowanej do mainstreamowej publiczności.

      Nie był pierwszy. Chociażby Kraftwerk w latach 70. cieszył się ogromną popularnością i docierał z elektroniką do mainstreamowej publiczności, umieszczając liczne albumy na wysokich pozycjach list sprzedaży nie tylko w rodzimym RFN, ale także w Wielkiej Brytanii, USA i innych krajach.

      Możesz napisać po prostu, że to najstarszy album z piosenkami wzbogaconymi syntezatorami, jaki słyszałeś, zamiast konfabulować, że to taki pierwszy w ogóle i wprowadzać innych w błąd. Nie dość, że nie masz podstawowej wiedzy o stosowaniu syntezatorów w muzyce, to jeszcze pozujesz na eksperta w tej dziedzinie, pisząc o rzekomej przełomowości tego albumu.

      Usuń
    4. Nie pozuję na eksperta, natomiast mam wrażenie, że mimo wszystko to Paul jest bardziej mainstreamowym artystą niż Kraftwerk i jeśli nie widzisz między nimi różnicy, no to nie będę już próbował z Tobą dyskutować.
      Tak czy siak dziękuję za wyrażenie Twoich obserwacji i poparcie ich przykładami. Mam jednak wrażenie, że to właśnie po "McCartney II" zapanowała wszechobecna moda na syntezatory, tak przecież typowe dla lat 80. Natomiast po - choćby - Kraftwerk nie zauważyłem aż takiego wzrostu ich popularności. Pod tym względem będę więc utrzymywał, że był on przełomowy. Zgadzam się, może nie prekursorski, ale przy przełomowym będę się upierał, mimo tego, że nie jestem ekspertem (co przyznaję bez wstydu i jakiejś zawiści, bo zdaję sobie z tego sprawę).
      Dziękuję Ci jednak za te konstruktywne uwagi.

      Usuń
    5. Tutaj naprawdę nie ma znaczenia, kto był bardziej mainstreamowy. Kraftwerk i paru innych twórców było wystarczająco popularnych, by syntezatory zaistniały w świadomości słuchaczy na długo przed 1980 rokiem. I faktycznie, wielu twórców elektronicznej muzyki z lat 80. powoływało się na ten zespół. Nie kojarzę natomiast, żeby ktokolwiek przyznawał, że sięgnął po syntezatory dzięki "McCartney II" - ale jak znasz taki przykład, to chętnie usłyszę. Owszem, po 1980 roku syntezatory stały się jeszcze powszechniejsze, tylko czy aby na pewno nie wyciągasz zbyt daleko idących wniosków, że to zasługa akurat tego albumu, a nie wielu różnych czynników (np. że muzyka już od dłuższego czasu rozwijała się w dokładnie tym kierunku, albo tego, że syntezatory stawały się coraz tańsze i łatwiej dostępne)? McCartney po prostu dość szybko zareagował na już istniejącą modę, nie wykreował jej.

      Usuń
    6. Jasne, masz rację i zgadzam się z Tobą, że na ich popularność złożyło się wiele czynników. Zgadzam się też, że "McCartney II" było przełomowe w tym sensie, że ludzie dzięki niemu sięgnęli po syntezatory. Również z Twoim ostatnim zdaniem nie sposób się nie zgodzić.

      Kluczowe natomiast wydaje się pytanie, co dla kogo znaczy "przełomowy". Dla Ciebie może znaczyć to samo, co "prekursorski". Dla mnie natomiast jest to coś, co było jednym z pierwszych reagujących na współczesne trendy i poniekąd je rozszerzając (choć rzeczywiście, jeśli chodzi o "McCartney II" to z tym rozszerzaniem można by dyskutować). Clou problemu jest to, że dla mnie słowa "prekursorski" i "przełomowy" nie są synonimami i absolutnie ani przez chwilę nie zależało mi na kreowaniu się na znawcę tematu, bądź też kogoś, kto miałby innym w czymkolwiek pouczać.

      Masz większą wiedzę ode mnie i to Ci przyznaję, jednakże w przypadku "McCartney II" podtrzymuję to, co napisałem w podsumowaniu płyty (po edycji).

      Usuń
  2. Ta strona jest świetna. Z utęsknieniem czekam na kolejne recenzje. Super, że ostatnio pojawiają się częściej. Fajnie, że ktoś potrafi z takim znawstwem pisać o płytach ex-Beatlesów. Chyba to rzecz nie spotykana na polskich blogach. Tak trzymać!!!! Nie jestem pewien, ale następna to chyba powinna być moja ulubiona ex-Beatlesowska rzecz - "Double Fantasy".

    OdpowiedzUsuń

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...