poniedziałek, 13 stycznia 2020

"Diary of a Madman" - Ozzy Osbourne [Recenzja]


Po wielkim sukcesie albumu Blizzard of Ozz, Ozzy Osbourne postanowił kuć żelazo póki gorące. W trakcie trasy koncertowej powstawały więc piosenki, które miały znaleźć się na kolejnym albumie. Gdy powstało już te 8 utworów, mogących wypełnić następny krążek, Ozzy z zespołem weszli do studia. Album nagrano w składzie: Ozzy Osbourne - wokal, Randy Rhoads - gitara, Bob Daisley - bas, Lee Kerslake - perkusja oraz Don Airey - klawisze. Gdy ktoś jednak spojrzy na notatki dołączone do albumu, może zauważyć jednak pewien szczegół, który może wydawać się błędem; mianowicie jest tam napisane, że na basie zagrał Rudy Sarzo, a na perkusji - Tommy Aldridge. Jak to się stało? Otóż, po nagraniu płyty, Daisley i Kerslake zbuntowali się, mówiąc że nie dostają wynagrodzenia za grane przez nich koncerty. Tak przynajmniej oni to przedstawiają. W trakcie procesu (bo oczywiście do procesu po wielu latach dojść musiało) okazało się jednak, że żądali coraz większych stawek, które powoli zbliżały się do sumy, którą zgarniał Ozzy, jako solista. W dodatku upomnieli się o tantiemy z tytułu piosenek, pod którymi podpisani byli wszyscy członkowie zespołu, jako autorzy. Daisley i Kerslake zgodzili się na to w momencie wydawania albumu, jednak w miarę upływu czasu zaczęło ich to uwierać i zaczęli się domagać większych kwot, z takiej racji, że to oni tak naprawdę napisali te piosenki (kto ile napisał już chyba na zawsze pozostanie w sferze domysłów, gdyż Lee i Bob twierdzą, że Ozzy był zbyt pijany, by cokolwiek stworzyć, a Ozzy i Sharon twierdzą, że doskonale pamiętają, jak Osbourne współtworzył niektóre utwory). W wyniku kłótni obaj panowie zostali więc usunięci z zespołu, a na ich miejsce trafili, wspomniani już, panowie Sarzo i Aldridge, a - w ramach awansu - zostali wpisani oni na listę muzyków grających na Diary of a Madman, mimo że nie zagrali na albumie ani jednego dźwięku.
W trakcie trasy koncertowej, Randy Rhoads bardzo często pobierał lekcje nauki gry na gitarze akustycznej. Uwielbiał muzykę klasyczną i - szczególnie na omawianej tu płycie - wplatał jej elementy do muzyki Osbourne'a. Jakby tego było mało, często, gdy nadarzała się okazja, udzielał lekcji dzieciom w szkołach muzycznych, w mieście gdzie akurat mieli grać koncert. Któregoś dnia powiedział jednak Ozzy'emu, że kariera rockowa już go nie podnieca. Chciał odejść z zespołu. Ozzy wziął to za żart i powiedział mu, żeby się nie wygłupiał. Po czym - jak to Ozzy - schlał się i poszedł spać.
Pewnego ranka, podczas podróży busem, Ozzy obudził się, czując zapach dymu. Wybiegł z autokaru i zobaczył, że połowa busa jest dosłownie urwana, a obok płonie awionetka. Okazało się, że w trakcie jazdy, kierowca postanowił zrobić sobie niezaplanowany postój. Następnie, widząc cudzy samolot, przypomniał sobie, że miał kiedyś licencję pilota. Namówił więc dwie osoby z załogi Ozzy'ego by wsiedli z nim, a on im zapewni krótki lot. Tak też się stało. Chwilę polatali i wylądowali. Potem jednak, kierowca/pilot - wspomnijmy, że był wówczas na kokainie - zaprosił na pokład Randy'ego i Rachel Youngblood (dziewczynę od make-upu). Ten lot zakończył się jednak tragedią. Podczas któregoś manewru, samolot zahaczył o dach autokaru, pilot stracił nad nim kontrolę i uderzyli w stojący obok budynek. Samolot zajął się ogniem i cała trójka zginęła. Sam Ozzy miał szczęście, że nic mu się nie stało, bowiem spał w busie, o który zahaczył samolot. Osbourne mocno przeżył jednak śmierć Randy'ego. Trasa koncertowa została odwołana, a Ozzy jeszcze długo nie był w stanie grać na żywo piosenek, które napisał wraz ze swoim przyjacielem. Rozważał nawet zakończenie kariery, ale - jak wiemy - tak się na szczęście nie stało.

Szybka perkusja i po chwili z całym ciężarem atakuje nas otwierający całość Over the Mountain. Od razu w ucho rzuca się produkcja, która zdecydowanie zasługuje na pochwałę. Żaden utwór z Blizzard of Ozz nie brzmiał tak klarownie, czysto, ale z zachowaniem ciężaru i uderzenia, jak właśnie ten. Znakomite gitary, Ozzy śpiewa wręcz zjawiskowo, a melodia wpada w ucho i ciężko wyrzucić ją z głowy. Piosenka wydana była jako singiel, jednak nie odniosła większego sukcesu. Ciężko się dziwić, bowiem - mimo chwytliwej melodii - utwór jest zdecydowanie zbyt ciężki dla "niedzielnego" odbiorcy. Jednak jest coś, co - oprócz wokali, tekstu i melodii - zasługuje na szczególne wyróżnienie, a mianowicie jest to solo gitarowe. To, co wyczynia tutaj Randy Rhoads ciężko aż opisać. Jest to najlepsza solówka na albumie, a także - zabijcie mnie - ale według mnie to jedno z najlepszych zagrań gitarowych w historii ciężkiej muzyki. Piosenka po prostu wybija z butów i chwyta słuchacza za gardło. Po takim otwieraczu nie można po prostu odpuścić sobie reszty zawartości longplaya.

Over and under in between the ups and downs
Mind on a carpet, magic ride goes round and round
Over the mountain, kissing silver inside a clouds
Watching my body disappear into the crowd

Kontynuujemy odsłuch przy największym przeboju z płyty - nieprzyzwoicie wręcz chwytliwym Flying High Again. Tekst ten opowiada prawdopodobnie o uzależnieniu od marihuany. Od razu w uszy rzuca się wręcz radosny nastrój utrzymany w utworze. Mimo tego nie brakuje tu odpowiedniego uderzenia i wyważonej dawki ciężaru. Dzięki temu znakomitemu rozłożeniu akcentów, piosenka osiągnęła już większy sukces, trafiając aż na drugie miejsce listy Billboard Top Tracks. Po chwytliwych i radosnych zwrotkach szczególnie fajnie brzmią refreny, które charakteryzują się nieco odmiennym charakterem. No i ponownie mamy tu do czynienia z wręcz zjawiskowym solo gitarowym, które wręcz musi się podobać. Koniec końców piosenka brzmi rewelacyjnie i potrafi skutecznie postawić na nogi.

Daddy thinks I'm lazy he don't understand
Never saw inside my head
People think I'm crazy but I'm in demand
Never heard a thing I said

Zwalniamy trochę tempa przy balladzie You Can't Kill Rock And Roll. Nie jest to jednak zwyczajna, miałka i kiczowata balladka ze smęceniem, bowiem po pełnych nostalgii zwrotkach następuje pierwsze obostrzenie w mostkach (pojawia się gitara elektryczna zamiast akustycznej), a refren to już zdecydowanie mocniejsza rzecz. Oprócz tekstu, który mógłby być kolejnym (po I Don't Know) credo Ozzy'ego - tu decyduje się na wyznanie swojej dozgonnej miłości do rock and rolla - szczególne wrażenie robi tu - tak, znowu - Randy Rhoads. Jego maestria w tej piosence to temat na osobną rozprawę. Najpierw chwytliwy i delikatny wstęp na akustyku (trudniejszy niż może się wydawać przy pierwszym przesłuchaniu), a potem przejście na elektryczną i kolejne wspaniałe solo utrzymane w klimacie piosenki. You Can't Kill Rock And Roll to po prostu kolejny znakomity kawałek. 

And they don't really know even what they're talking about
And I can't imagine what empty heads can achieve

Leave me alone don't want your promises no more
'Cause rock and roll is my religion and my law
Won't ever change, may think it's strange
You can't kill rock and roll it's here to stay

Najcięższym i zarazem najlepszym utworem na stronie A albumu jest, kończący pierwszą część płyty, Believer. Rozpoczynamy ciężkim solo basu, do którego po chwili dochodzi zgrzytająca gitara, a od wejścia perkusji sytuacja tylko się rozwija. Transowy rytm pełen pisków przemienia się po chwili w chwytliwy i niski riff. Gdy wchodzi Ozzy, słyszymy że i on trzyma poziom; jego wokale są bowiem zaśpiewane z odpowiednim chłodem i ciężarem. Szczególne wrażenie robi na mnie wciąż mostek tak gdzieś w połowie utworu, kończący się mocarnym "okay, baby". Wszystko w tym kawałku po prostu idealnie gra, a ciężar tej piosenki spokojnie przebija zarówno cały Blizzard of Ozz, jak i ostatnie dwie płyty Black Sabbath z Ozzym na wokalu w tamtym czasie (Technical Ecstasy i Never Say Die!).

You've got to believe in yourself or no one will believe in you
Imagination like a bird on the wing flying free for you to use

I can't believe they stop and stare
And point their fingers doubting me
Their disbelief suppresses them
But they're not blind it's just that they won't see

Stronę B rozpoczyna niestety największy niewypał na albumie - nieciekawy i odrobinę nudnawy Little Dolls. Jednak na tym albumie nawet największy niewypał trzyma jako taki poziom. Na plus trzeba zaliczyć tu bez wątpienia fajne i chwytliwe otwarcie perkusji. Następujący po nim riff też jest całkiem fajny, a no i wyróżnić przydałoby się jeszcze kolejne znakomite solo gitarowe. Niestety, lina melodyczna Ozzy'ego jest tu kompletnie chybiona; nieciekawa, mało chwytliwa i ogólnie jakaś taka wymuszona. Zamiast niej spokojnie mógłby pojawić się tu utwór napisany jeszcze w okresie Blizzard of Ozz, zatytułowany You Said It All (jedyna dostępna wersja tej piosenki znajduje się bowiem na EP-ce Live E.P. i jest to wykonanie koncertowe). Szkoda, że Ozzy zdecydował się na przerwanie dobrej passy płyty tak oczywistym wypełniaczem.

The pins and needles prick the skin of little dolls
Nowhere to run your fate is in his hands
Your time has come you'll live to his command
I'm warnin' you the worst is yet to come
The killer who remains a mystery

Tonight nie dorasta może do pięt balladzie ze strony A (przypomnę: You Can't Kill Rock And Roll), ale też trzyma poziom i słucha się tego z niemałą przyjemnością. Jasne, tutaj mamy już do czynienia z balladą bardziej klasyczną i przewidywalną, bowiem zaostrzenia w refrenach są tutaj raczej w charakterze czysto symbolicznym. Jednak jest to piosenka lepsza od Goodbye To Romance z poprzedniego krążka, więc w zasadzie nie ma też nad czym rąk szczególnie łamać. Ozzy śpiewa tu bardzo dobrze, melodia jest chwytliwa. Narzekać można jednak na trochę cukierkowy tekst, jednak wobec pozostałych plusów tej piosenki, taki mankament piosenki jak słowa, można spokojnie wybaczyć. Dużo się w tej piosence może nie dzieje (oprócz kolejnej bardzo dobrej solówki), ale spędzone przy niej 6 minut nie powinny być stracone. 

Don't want your pity or your sympathy
Is isn't gonna prove a thing to me
Good intentions pave the way to hell
Don't you worry when you hear me sing

Tonight, tonight is it just a rhapsody
Or am I right
Tonight, tonight is it all a mystery
I just can't fight no more

Do dziś nie wiadomo na pewno, co oznacza tytuł kolejnej piosenki - S.A.T.O. Znalazłem jednak dwie teorie, które mogłyby odpowiadać temu, co opisuje tekst. Według pierwszej, znaczy to Sharon Arden, Thelma Osbourne. Ciekawe, Sharon Arden, jako jego kochanka, oraz Thelma Osbourne jako pierwsza żona Ozzy'ego. No, może. Według innej może znaczyć to równie dobrze Sailing Across The Ocean. To wydaje mi się nieco mniej prawdopodobne, ale kto wie, może właśnie to miał Osbourne na myśli, pisząc ten tekst? Nie ma to jednak najmniejszego znaczenia wobec tego, że ten utwór to prawdziwy killer! Powolny, niespieszny wstęp oparty na klawiszach i perkusji trwa prawie pół minuty. Po chwili jednak hałaśliwe bębny oznajmiają że coś się wydarzy. Dołącza do nich ostra i szybka gitara i tak oto już słyszymy najbardziej rozpędzoną galopadę na płycie. Ozzy wydziera się aż miło, a instrumentaliści nie odpuszczają ani na chwilę. Nawet krótkie zwolnienie w mostku może być określone, jako "cisza przed burzą", bowiem po chwili mamy powrót do poprzedniego rytmu i szalone solo na gitarze. Osbourne nie daje o sobie zapomnieć i oto wykrzykuje kolejną zwrotkę. 4 minuty mijają jak z bicza strzelił. Najostrzejszy kawałek płyty.

Wind is high and so am I
As the shore sinks in the distance
Dreams unfold seek the gold
Gold that's brighter than sunlight
Sail away see the day
Dawning on a new horrizon
Gold's insight shining bright
Brighter than the sun that's rising

Believer jest najcięższy, Flying High Again najradośniejszy, You Can't Kill Rock And Roll najbardziej poruszający, a S.A.T.O. najostrzejszy. No dobrze, ale który jest najlepszy? Odpowiedź może być tylko jedna: wieńczące całość arcydzieło, zatytułowane Diary of a Madman. Serio, ta piosenka to prawdziwe dzieło. Zaczynamy od delikatnego solo na gitarze akustycznej. Ciekawa jest historia, skąd się w ogóle wziął na to pomysł. Pewnego dnia Ozzy przechodził obok Randy'ego, który ćwiczył coś na gitarze akustycznej. Osbourne nagle zatrzymał się i krzyknął: "Randy, co to było?". Ten popatrzył na niego zdziwiony i powiedział: "Beethoven". Ozzy się rozpromienił: "Super, podpierdolimy mu to". "Ozzy, nie możesz podpierdolić Beethovena!" odrzekł mu Rhoads, jednak Osbourne machnął tylko ręką. Po licznych poprawkach i różnych smaczkach Randy'ego mało jednak w intro zostało oryginalnego Beethovena. Nie zmienia jednak to faktu, że brzmi to naprawdę dobrze, zapowiadając arcyciekawy kawałek. Po chwili wchodzi jednak ciężki, wolno kroczący riff na gitarze elektrycznej, powtarzający jeden z motywów akustyka. Zaczyna się jazda bez trzymanki. Krótkie zwolnienie, podczas którego wchodzi Ozzy ze swoim niesamowitym wokalem i paranoicznym, klaustrofobicznym tekstem. Chciałbym zatrzymać się jednak na chwilę właśnie przy Osbournie. To, co ten gość wyczynia tu wokalnie to jest mistrzostwo świata. Najpierw nisko, by po chwili przejść na rejestry tak wysokie, jakie ostatnio wyciągał przy nagrywaniu Sabotage z Black Sabbath. Po ostrych refrenach do tego wszystkiego dochodzi jeszcze męski chór. Potem zwolnienie i ponowny powrót do głównego motywu. Całość kończy rewelacyjny refren i chór, który wraz ze znakomitą gitarą kończy ten zjawiskowy utwór. Wysłuchanie tego utworu to dla mnie zawsze przeżycie i to, co tu się dzieje jest ciężkie do opisania. Mógłbym o nim pisać jeszcze długo, ale fakt faktem, że nic w pełni nie odda tego, co tu się muzycznie wyprawia. Po prostu genialny utwór. Jeden z najlepszych Ozzy'ego.

A sickened mind and spirit
The mirror tells me lies
Could I mistake myself for someone
Who lives behind my eyes
Will he escape my soul
Or will he live in me
Is he tryin' to get out or tryin' to enter me


Diary of a Madman to album niemal doskonały. Produkcja stoi na wysokim poziomie, dzięki czemu ten album brzmi znakomicie, klarownie i ostro. Sekcja rytmiczna pokazuje klasę i trzyma całe nagranie w ryzach. Randy Rhoads gra tu jeszcze lepiej niż na poprzedniej płycie (a przecież różnica czasu między albumami to niespełna 2 lata!), każdy jego riff wpada w ucho, a każda jego solówka powala. No i Ozzy. Śpiewa tu wręcz fenomenalnie, to jego najlepsze wokale od dłuższego czasu. Tekstowo, nie zawiódł, a jego barwa nadaje każdej piosence tak charakterystycznego dla niego sznytu. Balansuje tu między kolejnymi rejestrami, przechodząc od bardzo niskich dźwięków do bardzo wysokich. Ci, którzy uznali, że wokalnie już się wyczerpał, musieli pewnie zbierać szczęki z podłogi po wysłuchaniu tego albumu. No i same piosenki. Każda trzyma poziom (odrobinę zaniża go jedynie Little Dolls) i jest tu naprawdę sporo wartościowej muzyki. Jeśli ktoś ma ochotę na cięższe klimaty, znajdzie je w Over the Mountain, Believer czy Diary of a Madman. Jeśli ktoś chce prostego i rozpędzającego rocka, znajdzie się tu Flying High Again i S.A.T.O., a jeżeli ktoś uwielbia Osbourne'a w wydaniu balladowym, czekają tu You Can't Kill Rock And Roll oraz Tonight. Specjalnie wyróżnić chciałbym tutaj ponownie Diary of a Madman, które uważam za jedno z najwybitniejszych piosenkowych osiągnięć Ozzmana. Już dla samej tej piosenki warto mieć ten album, ale reszta absolutnie nie rozczarowuje. Ta płyta nie zawiera żadnego przeboju, który wszedłby do kanonu tak jak np. I Don't Know, Crazy Train, Suicide Solution czy Mr. Crowley, ale za to całość trzyma poziom. Tam mieliśmy 4 sztosy otoczone przyzwoitymi numerami, a tutaj wszystko jest na bardzo wysokim poziomie. Tak czy siak, Diary of a Madman uważam za najlepszą płytę Ozzy'ego z lat 80. i jeden z najlepszych albumów w całej jego karierze (wliczając w to płyty z Black Sabbath).

Ocena: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...