Dekadę lat 80. w dyskografii Paula McCartneya zamyka powrót do aktywnego koncertowania i pierwszej światowej trasy koncertowej od czasu Wings Over the World (1975/1976). Jednak Paul chciał czegoś więcej. Chciał wydać album, który zagwarantowałby mu sukces komercyjny i artystyczny, a także przypomniałby o ex-Beatlesie na całym świecie.
Ilekroć Paul zaczynał wierzyć we własną nieomylność i geniusz, zaczynał popadać w samozachwyt i nagrywać słabe płyty. Za czasów Wings tak właśnie stało się na przykład przy okazji London Town. Po rozpadzie Wingsów Paul był bardzo stremowany swoją kolejną płytą, więc przyłożył się do nagrywania McCartney II, które okazało się sukcesem. Przy kolejnych albumach, Tug of War oraz Pipes of Peace, jego ego było temperowane przez George'a Martina, który nie dał sobie wejść na głowę i dobrze wiedział, jak ma postępować z McCartneyem. Jednak Paul po tych dwóch wspólnych albumach zrezygnował z usług Martina, ponownie będąc przekonany o własnej wielkości. Wziął się więc za film Give My Regards To Broad Street (okazał się klapą), ścieżkę dźwiękową, na której przedstawił przearanżowane wersje swoich przebojów (poziom tam zaprezentowany był poniżej wszelkiej krytyki), a następnie - wciąż na luzie i bez większego stresu - wydał premierowe Press To Play, które miało okazać się jego kolejnym sukcesem. Tak się jednak nie stało; płyta, oprócz żenującego poziomu artystycznego, okazała się też wielkim knotem komercyjnym. Dopiero to postawiło Paula z powrotem do pionu. Zrozumiał, że do kolejnego albumu musi się naprawdę przyłożyć.
Zaprosił więc do współpracy różnych wiodących producentów, a same kompozycje dopracowywał niemal 18 miesięcy. Najważniejszym momentem pracy nad albumem okazało się jednak spotkanie Paula z Elvisem Costello, piosenkarzem i kompozytorem, a także późniejszym dwukrotnym zdobywcą Grammy (pierwszy raz w 1999 roku, a drugi - w 2020). Od razu wywiązała się między nimi nić porozumienia i stworzyli razem kilka piosenek, z czego na album trafiły 4. Mimo, że wielu wskazywało na podobieństwo tej współpracy do tandemu Lennon/McCartney (co zresztą wówczas potwierdzał sam Paul), współpraca nie była kontynuowana, co ex-Beatles skomentował po latach, że mimo wszystko zabrakło tej harmonii twórczej, która charakteryzowała duet kompozytorski odpowiedzialny za przeboje Fab Four. Oprócz tego w studiu pojawiła się także gitara Pink Floyd, David Gilmour, który zagrał w utworze We Got Married.
W pewnym momencie jednak współpraca Paula i Elvisa się zepsuła; Costello chciał powrotu do "zwyczajnego" i tradycyjnego grania, w stylu bliższym Beatlesów, natomiast McCartney chciał nowych brzmieć i udziwniania. Koniec końców rozeszli się, a materiał nagrany z Costello trafił do szuflady na dłuższy czas, gdyż Paul nie chciał go wydać w takim kształcie. W końcu zebrał kilku producentów, którzy mieli pomóc mu przearanżować te utwory, tak by zgadzały się z wizją ex-Beatlesa. W takiej właśnie formie wydane zostało Flowers In the Dirt.
A jak to było z odbiorem publiczności i krytyków? Cóż, wystarczy wspomnieć, że album dostał nominację do Brit Award oraz Grammy, a także otrzymał 7 razy złotą płytę i 3 razy platynową (w tym podwójną w Hiszpanii). Także Paul chyba nie mógł narzekać.
Ilekroć Paul zaczynał wierzyć we własną nieomylność i geniusz, zaczynał popadać w samozachwyt i nagrywać słabe płyty. Za czasów Wings tak właśnie stało się na przykład przy okazji London Town. Po rozpadzie Wingsów Paul był bardzo stremowany swoją kolejną płytą, więc przyłożył się do nagrywania McCartney II, które okazało się sukcesem. Przy kolejnych albumach, Tug of War oraz Pipes of Peace, jego ego było temperowane przez George'a Martina, który nie dał sobie wejść na głowę i dobrze wiedział, jak ma postępować z McCartneyem. Jednak Paul po tych dwóch wspólnych albumach zrezygnował z usług Martina, ponownie będąc przekonany o własnej wielkości. Wziął się więc za film Give My Regards To Broad Street (okazał się klapą), ścieżkę dźwiękową, na której przedstawił przearanżowane wersje swoich przebojów (poziom tam zaprezentowany był poniżej wszelkiej krytyki), a następnie - wciąż na luzie i bez większego stresu - wydał premierowe Press To Play, które miało okazać się jego kolejnym sukcesem. Tak się jednak nie stało; płyta, oprócz żenującego poziomu artystycznego, okazała się też wielkim knotem komercyjnym. Dopiero to postawiło Paula z powrotem do pionu. Zrozumiał, że do kolejnego albumu musi się naprawdę przyłożyć.
Zaprosił więc do współpracy różnych wiodących producentów, a same kompozycje dopracowywał niemal 18 miesięcy. Najważniejszym momentem pracy nad albumem okazało się jednak spotkanie Paula z Elvisem Costello, piosenkarzem i kompozytorem, a także późniejszym dwukrotnym zdobywcą Grammy (pierwszy raz w 1999 roku, a drugi - w 2020). Od razu wywiązała się między nimi nić porozumienia i stworzyli razem kilka piosenek, z czego na album trafiły 4. Mimo, że wielu wskazywało na podobieństwo tej współpracy do tandemu Lennon/McCartney (co zresztą wówczas potwierdzał sam Paul), współpraca nie była kontynuowana, co ex-Beatles skomentował po latach, że mimo wszystko zabrakło tej harmonii twórczej, która charakteryzowała duet kompozytorski odpowiedzialny za przeboje Fab Four. Oprócz tego w studiu pojawiła się także gitara Pink Floyd, David Gilmour, który zagrał w utworze We Got Married.
W pewnym momencie jednak współpraca Paula i Elvisa się zepsuła; Costello chciał powrotu do "zwyczajnego" i tradycyjnego grania, w stylu bliższym Beatlesów, natomiast McCartney chciał nowych brzmieć i udziwniania. Koniec końców rozeszli się, a materiał nagrany z Costello trafił do szuflady na dłuższy czas, gdyż Paul nie chciał go wydać w takim kształcie. W końcu zebrał kilku producentów, którzy mieli pomóc mu przearanżować te utwory, tak by zgadzały się z wizją ex-Beatlesa. W takiej właśnie formie wydane zostało Flowers In the Dirt.
A jak to było z odbiorem publiczności i krytyków? Cóż, wystarczy wspomnieć, że album dostał nominację do Brit Award oraz Grammy, a także otrzymał 7 razy złotą płytę i 3 razy platynową (w tym podwójną w Hiszpanii). Także Paul chyba nie mógł narzekać.
Rozpoczynamy pierwszym singlem z płyty, wydanym miesiąc przed ukazaniem się albumu, czyli przebojowym My Brave Face. Jest to utwór stworzony więc do otwierania longplaya, pokazujący że McCartney znów jest w formie. Rozpoczynamy krótkimi chórkami, które momentalnie przeobrażają się w żwawy rytm i świetną melodię wyśpiewywaną znakomicie przez Paula. Piosenka, co ciekawe, była pierwszym utworem nagranym podczas sesji do albumu, a ponadto w pisaniu jej pomagał McCartneyowi Elvis Costello. Ten ostatni wspomina jednak, jak wielkim entuzjazmem wśród muzyków odbił się fakt, że Paul przyszedł do studia ze swoim legendarnym basem marki Hofner. Jak wiadomo, nie używał go od wielu lat (zmienił go jeszcze podczas działalności zespołu The Beatles). Jest to więc pierwsze nagranie od ponad dwudziestu lat, w którym McCartney na nim zagrał (od tego czasu używał go już przy każdej okazji). Piosenka okazała się wielkim przebojem, jednak Paul grał ją tylko do trasy w 1991 roku. Później nigdy już do niej nie wracał. A szkoda, bo to naprawdę rewelacyjny, dynamiczny i dodający energii kawałek, gdzie tekstowo podmiot liryczny podkreśla, że mimo przeciwności na swojej drodze, odnalazł wreszcie własną tożsamość. No wypisz-wymaluj McCartney.
Now that I'm alone again
I can't stop breaking down again
The simplest things set me off again
And take me to that place
Where I can't find my brave face
Where I can't find my brave face
My brave, my brave, my brave face
Odmiennie prezentuje się natomiast cudownie funkujący Rough Ride. Rozpoczynamy od nagłego i przelotnego hałasu, jednak od wejścia świetnego riffu gitary rytmicznej jest już znakomicie, a wokale Paula są tu naprawdę porywające i bardzo przekonujące. Mimo, że mamy tu mniej dynamizmu niż w My Brave Face, to piosenka brzmi o wiele mocniej, a głos McCartneya jest bardzo wyrazisty i szczery. Co ciekawe, piosenkę napisał Paul, co świadczy o jego ciągłych poszukiwaniach, gdyż nie przypominam sobie, by wcześniej popełnił piosenkę w takiej stylistyce. Połączenie funkowego rytmu z eksplodującymi dęciakami i nonszalanckim głosem McCartneya wypada tu znakomicie i aż chciało by się posłuchać płyty wypełnionej kompozycjami w takim właśnie stylu.
I needed loving, needed a friend
I needed something that would be there in the end
On a rough ride to heaven
Want to get inside, what will I do?
On a rough ride to heaven
I want to get inside to be with you
Również w You Want Her Too Paulowi pomagał Elvis Costello. Na tym jednak udział producenta i kompozytora się nie skończył, bowiem mamy tu do czynienia z duetem. Występ Costello jest bardzo przyjemny i sympatyczny, aczkolwiek nie wpływa zbytnio na sam utwór, gdyż jest on raczej symboliczny, niż nazbyt wysunięty na pierwszy plan. Piosenka ma świetną melodię i wybuchowe refreny, jednak prezentuje się nieco słabiej od poprzednich dwóch utworach. Wciąż to jednak naprawdę wysoki poziom i ponad 3 minuty dobrego grania, którego warto wysłuchać.
My intentions are quite sincere
(That's not what you said the other night)
And all you can do is sneer
(Go ahead and kid yourself you're right)
She makes me do things I don't want to do
I don't know why I should be telling you
I know that you want her too
O wiele delikatniej wypada natomiast napisany samotnie przez Paula Distractions. Już sam wstęp sugeruje nam, z jakiego rodzaju utworem będziemy mieli tutaj do czynienia. Muszę przyznać, że to jeden z najdelikatniejszych i najpiękniejszych utworów, jakie słyszałem od ex-Beatlesa. Niespiesznie i z gracją płynący z głośników głos McCartneya jest naprawdę kojący, a sama melodia jest przepiękna. Produkcja jest dopieszczona, a klasy dodaje jej świetna aranżacja smyczków, której dokonała Clare Fischer. Nie dziwi udział smyczków, gdyż również za produkcję odpowiada tu Paul, który od zawsze miał wyraźne ciągoty to aranżacji orkiestrowych. Tutaj jednak wszystko zrobione jest ze smakiem i wyczuciem, absolutnie nie może tu być mowy o zbytnim przepychu bądź patosie.
I'll find a peacful place far away from the noise of a busy day
Where we can spend our nights counting shooting stars
Distractions like butterflies are buzzing 'round my head
When I'm alone I think of you
And the things we'd do if only we could be through
With the distractions like butterflies they're
Buzzing round my head, when I'm alone I think of you
And the life we'd lead if we could only be free
From these distractions
O wiele dynamiczniej wypada natomiast We Got Married, gdzie na gitarze udzielił się gościnnie sam David Gilmour. Piosenka nie jest może bardzo rozpędzona, jednak bardzo fajnie wypada kontrast między wolniejszymi zwrotkami, a przyspieszonym refrenem. Jednak i tutaj główną rolę gra zaangażowanie w głosie Paula i świetne zgranie wszystkiego. Po prawie dwóch minutach "normalnego" grania mamy jednak krótki mostek, w którym wszystko przyspiesza. I potem sytuacja już tylko się rozwija. Raz jest wolniej, raz szybciej, raz przebija się Gilmour, raz McCartney, raz nawet solo trąbki, ale na pewno nie ma co narzekać na nudę. Jak dla mnie ten kawałek to najlepsza i najbardziej porywająca rzecz na albumie, głównie przez swoją niecodzienność i świetne płynięcie. Żeby grać przez 5 minut "zwykłą" piosenkę i nie znudzić ani na chwilę? Niewielu to potrafi. Paul udowadnia, że i w takich kompozycjach czuje się swobodnie.
Going fast, coming soon
We made love in the afternoon
Found a flat, after that
We got married
Working hard for the dream
Scoring goals for the other team
Times were bad, we were glad
We got married
Uspokaja nieco Put It There, którego tekst zbudowany jest wokół jednego z powiedzonek jego ojca: "Put it there if it weights a ton". Cały tekst jest wręcz ujmujący swoją niewinnością i szczerością. W ślad za nim idzie piękna melodia i delikatne wykonanie Paula. Zostało tu użyte o wiele mniej środków niż w przypadku We Got Married, a i tak piosenka nadal angażuje i rozczula. Ten akustyczny utwór trwa nieco ponad 2 minuty, ale może i lepiej, bo jakby był dłuższy, mógłby nieco nudzić. Tak jednak się nie dzieje i bardzo dobrze.
Put it there if it weights a ton
That's what father said to his young son
I don't care if it weights a ton
As long as you and I are here, put it there
Long as you and I are here, put it there
Kolejnym singlem promującym album było, rozpoczynające stronę B, Figure of Eight. Ze wszystkich singli ten utwór jest akurat najsłabszy, ale - tak jak w przypadku You Want Her Too - to wciąż bardzo dobre i przyjemne granie. Po prostu słabsze od poprzednich numerów.
Is it better to love one another
Than to go for a walk in the dark?
Is it better to love than to give in to hate?
Yeah we'd better take good care of each other
Avoid slipping back off the straight and narrow
It's better by far than getting stuck
In a figure of eight
Największym przebojem z płyty, obok My Brave Face, zostało znakomite This One i jest to mój ulubiony fragment albumu. Nawet nie wiem, co tak bardzo ujęło mnie akurat w tej piosence. Jest ona, jeśli posłuchać to obiektywnie, dość "zwyczajna" i nie wyróżniająca się niczym szczególnym. Tekst jest bardzo fajny, choć nieco naiwny, a muzyka to po prostu typowa dla Paula "love ballad". Ale wszystko to zagrane i zaśpiewane jest tak rewelacyjnie i z zaangażowaniem, że uwielbiam wracać do tej piosenki i za każdym razem nucę ją później przez resztę dnia. Świetne wokale, świetny aranż (produkcji ponownie podjął się sam Paul) i w ogóle wszystko tu znakomicie gra i pasuje do siebie. Typowy ujmujący i wpadający w ucho McCartney, jednak w jak najbardziej pozytywnym tego zdania znaczeniu.
Did I ever take you in my arms
Look you in the eye, tell you that I do
Did I ever open up my heart
Let you look inside
If I never did it, I was only waiting
For a better moment that didn't come
There never could be a better moment
Than this one, this one
The swan is gliding above the ocean
A god is riding upon his back
How calm the water and bright the rainbow
Fade this one to black
Podobnie przebojowo wypada Don't Be Careless Love, jednak jest to ponownie leciutki spadek formy. Piosenka wciąż porywająca, wpadająca w ucho i naprawdę fajna, jednak brakuje jej "tego czegoś". A szkoda.
The lamp burns down and out
I'm getting pretty tired of this
I feel so bad something might be going amiss
I won't be there so look out for yourself
You're getting in deep whatever you do
Don't let me go back to sleep
Don't be careless love
Podobny problem mam z That Day Is Done, chociaż tu piosenka jest o wiele bardziej dopracowana, a melodie bardziej zachwycające, a szczególnie cudownie płynące refreny w porównaniu z wolniejszymi zwrotkami. Koniec końców nie zapada mi to w pamięć tak, jak niektóre piosenki z tej płyty, jednak podczas słuchania jest jak najbardziej przyjemnie i satysfakcjonująco.
There was applause when she stepped up
I wished that I could interrupt
I made no sign, I made no sound
I know I must stay underground
That day is done, that day is done
You know where I've gone
I won't be coming back
That day is done
How Many People to kolejny, po Rough Ride, funkujący kawałek, jednak tym razem z o wiele bardziej zaangażowanym tekstem. W konfrontacji z tą żwawą muzyką wypada to co najmniej osobliwie, jednak tym ciekawsze nasze obcowanie z tą piosenką. Najważniejsze, że muzycznie brzmi to naprawdę dobrze i interesująco, wyróżniając się z reszty peletonu.
How many people
Stand in a line?
How many people
Never get a chance to shine?
If you can tell me
I'll gladly listen
How many people have died?
O wiele bardziej podnośnie i patetycznie brzmi Motor of Love. Muzyka tu użyta jest wręcz stworzona do jakiegoś zaangażowanego tekstu (np. tego z How Many People?). Tutaj jednak użyto słów wręcz banalnych, wpadających w ucho, a czasem podchodzącym nawet pod grafomanię. Zupełnie to jednak nie przeszkadza, a słucha się tego znakomicie. Po wolniejszych i bardziej zamyślonych zwrotkach, uderzani jesteśmy natomiast mocniejszymi i bardziej wzniośle brzmiącymi refrenami. Piosenka jednak trwa nieco za długo; 6 i pół minuty to naprawdę bardzo dużo, jeśli mamy do czynienia właściwie z powtarzalnością jednego motywu. Gdyby całość skrócić, zostawiałoby to lepsze wrażenie, a tak męczy trochę podczas słuchania. W skrócie: jest dobrze, ale gdyby było krócej, byłoby bardzo dobrze.
My friends keep asking me why
There's such a smile on my face
There's a home at my place
Thanks to you
I don't want anything from you
Turn on your motor of love
Ostatni kawałek to właściwie jedna, szalona, improwizacja, podczas której Paul wyśpiewuje tetrastych po francusku. Où Est Le Soleil? jest jednak jak najbardziej przemyślane (o ile istnieje takie zjawisko jak "przemyślana improwizacja"), dzięki czemu całość brzmi naprawdę dobrze. Tutaj użyte zostały typowe dla późnych lat 80. nieco ciężej brzmiące syntezatory. Rewelacyjnie brzmią tu dochodzące jakby z oddali wokale Paula; McCartney śpiewa tu bardzo mocno, a jednocześnie melodyjnie. Ponownie jednak całość jest nieco zanadto rozwleczona; niemal 5 minut to jeszcze nie tak źle, jednak w piosence właściwie niewiele się dzieje, a jedynymi ciekawszymi momentami, są krótkie przejścia np. perkusji. Ostatecznie rzecz ujmując, Paul kończy płytę dość dobrze, chociaż ten album zasługuje na lepsze zakończenie.
Où est le soleil?
Où est le soleil?
Dans la tête
Dans la tête
Où est le soleil?
Dans la tête
Travaillez
Où est le soleil?
Ciężka praca się opłaciła, bowiem Flowers In the Dirt to album wspaniały i porywające. Kwintesencja Paula z lat 80. Najlepsza płyta od czasów Tug of War. Czemu? Ponieważ na Flowers In the Dirt nie ma ani jednego wypełniacza, ani jednego niewypału. Owszem, nie każda piosenka jest na jednakowym poziomie, ale czuć że każdemu poświęcono dużo czasu, co owocuje znakomitymi emocjami podczas odsłuchu. Słychać po prostu, że podczas pracy nad materiałem, Paul schował gwiazdorstwo do kieszeni, i skupił się na muzyce. Każda piosenka jest dopracowana, ma swój indywidualny klimat, a melodie są naprawdę rewelacyjne. Wszystko jest tu dopieszczona i dopięte na ostatni guzik. Jasne, nie wszystkie piosenki są równie zjawiskowe, bądź ujmujące, stąd taka ocena, a nie wyższa. Uważam też że płyta trwa nieco za długo (prawie godzinę), co przy tak dość jednowymiarowych i utrzymanych w jednakowej stylistyce produkcyjnej utworach może nieco męczyć. Całość jednak, mimo swoich niezaprzeczalnych wad, jak najbardziej mnie ujmuje, przekonuje i wracam do niej bardzo często. Paul w latach 80. radził sobie różnie, ale zaczął je (McCartney II, Tug of War) i skończył (Flowers In the Dirt) tak świetnie, jak przystało na legendę muzyki rockowej i popowej.
Ocena: 8/10
Flowers in the Dirt: 53:42
1. My Brave Face - 3:18
2. Rough Ride - 4:43
3. You Want Her Too - 3:11
4. Distractions - 4:38
5. We Got Married - 4:57
6. Put It There - 2:07
7. Figure of Eight - 3:25
8. This One - 4:10
9. Don't Be Careless Love - 3:18
10. That Day Is Done - 4:19
11. How Many People - 4:14
12. Motor of Love - 6:18
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz