środa, 5 lutego 2020

"Under Cover" - Ozzy Osbourne [Recenzja]


Under Cover to - jak sama nazwa wskazuje - album z samymi coverami. Ozzy Osbourne w tym samym roku wydał box Prince of Darkness, w którym znalazło się 9 z 13 tu omawianych coverów,  jako "nowości" od Księcia Ciemności, jednak postanowiono wydać również pojedynczą płytę z samymi "premierowymi" nagraniami. Niektórzy powiedzą: pójście fanom na rękę, by nie musieli kupować boxu by dostać nowe nagrania. Inni: skok na kasę opychając 2 razy to samo. Bardziej mnie ciągnie niestety to zdania tych drugich. Warto zwrócić uwagę - abstrahując od kwestii moralności wydania tej płyty - na jeszcze jedną kwestię; Under Cover był pierwszym albumem, podczas którego Ozzy nie sięgnął po alkohol czy inne używki. Zamiast niego pił jednak olbrzymie ilości Red Bulla, by mimo wszystko coś stymulowało go przy nagrywaniu.
Większość z tych piosenek to hard rockowe (lub okołorockowe) standardy z lat 60./70., które Ozzy wybrał jako te dla niego najważniejsze. Jako, że jest wielkim fanem Beatlesów, znalazła się tu jedna ich piosenka, a dodatkowo dwie solowe od Johna Lennona. Sam jednak narzekał potem, że na płycie nie znalazła się jednak jego ulubiona piosenka wszech czasów, a mianowicie A Whiter Shade of Pale zespołu Procol Harum. Wytwórnia odradziła mu to jednak, gdyż niedawno Zakk Wylde nagrał cover tegoż utworu na płycie Black Label Society, Hangover Music Vol. VI. A właśnie, Zakk. Wylde nie znalazł jednak czasu na pomoc swojemu mistrzowi i nawet nie pojawił się na tej płycie, więc zastąpić musiał go Jerry Cantrell, gitarzysta Alice In Chains.


Zaczynamy jednak utworem, którego przeróbka swoją premierę miała właśnie dopiero na tej płycie. Rocky Mountain Way to przebój Joe Walsha z 1973 roku. Rozpoczynają go mocne, ciężkie gitary, do których po chwili dołącza reszta instrumentarium. Nie do zniesienia jednak jest wokal Ozzy'ego, który jest tak mocno podciągnięty autotune'em, że sprawia wrażenie, jakby zamiast żywego człowieka śpiewał robot. Uwagę zwraca szczególnie znakomite i przesterowane solo gitarowe. Sam miks jednak jest naprawdę słaby; zamiast wyraźnego odizolowania ścieżek mamy tu jedną ścianę dźwięku, która sprawia, że słucha się tego nagrania dość ciężko. Może gdyby nieco inaczej załatwić kwestię miksu i nałożyć mniej "poprawek" na wokale, to piosenka wypadałaby naprawdę o wiele lepiej, bo czuć tu po prosu potencjał i to, że Ozzy naprawdę nieźle sobie radzi. Szkoda, że zostało to tak koncertowo zmarnowane.

And we don't need the ladies
Crying 'cause the story's sad, so sad
'Cause the rocky mountain way
Is better than the way we had

Druga piosenka i od razu ballada. In My Life to cover zespołu The Beatles z albumu Rubber Soul z 1965 roku. W porównaniu do oryginału, wersja Ozzy'ego została jednak znacznie spowolniona, tonację obniżono o tercję małą, a dość żwawa melodia przeobraziła się w rasową balladę. W pierwszej zwrotce Ozzy śpiewa tylko do wtóru fortepianu, w drugiej dołączają do niego inne instrumenty, a przyspieszone solo na fortepianie w wersji Beatlesów, zostało zastąpione tu delikatnymi smyczkami, również mogącymi się kojarzyć z późną twórczością Fab Four. Muszę przyznać, że Osbourne dał tu sporo własnego ducha interpretacyjnego i wrażliwości i bardzo do mnie ta wersja przemawia. Nie wiem, czy jest lepsza od oryginału, naprawdę ciężko mi to stwierdzić, jednak uwielbiam do niej wracać.

There are places I remember
All my life though some have changed
Some forever not for better
Some have gone and some remain
All these places have their moment
With lovers and friends I still can recall
Some are dead and some are living
In my life I love them all

Mississippi Queen to jednak ponowne dociśnięcie gazu do dechy. Na Ozzy'ego ponownie nałożono jednak tonę niepotrzebnych dodatków wokalnych, a w dodatku zrobiono to topornie i bez wyczucia, w związku z czym ponownie niepotrzebnie psuje to całość. Miks ponownie brzmi okropnie. Ale chociaż zagrane to jest ze sporą dozą werwy. Utwór ten to klasyk zespołu Mountain z 1970 roku i warto wspomnieć, że solo gitarowe zostało zagrane gościnnie przez Leslie'ego Westa, gitarzystę właśnie zespołu Mountain. 

Mississippi Queen, you know what I mean
Mississippi Queen, she taught me everything
This lady she asked me, if I would be her man
You know what I told her, I would do what I can
To keep her lookin' pretty, buy her dresses that shine

Całkiem fajnie wypada natomiast Go Now z 1964 roku. Ozzy brzmi nawet nieźle, a całość wzbogacono chórkami w stylu The Beach Boys, co stanowi bardzo fajny kontrast do nisko strojonych gitar i hałaśliwej perkusji. Ogólnie piosenka wypada - mimo wszystko - ciężko, ale lekko, jeśli mogę użyć takiego sformułowania. Czuć, że to Ozzy, ale płynnie to wszystko leci i słucha się tego wyśmienicie, szczególnie gdy nadchodzi znakomite solo gitarowe.

We've already said goodbye
Since you got to go, oh you better
Go now, go now, go now, go now
Go, before you see me cry

No i kolejny cover Lennona (tym razem jednak z solowego okresu twórczości). Woman to utwór pochodzący z ostatniej płyty wydanej za życia Johna - Double Fantasy z 1980 roku. I ponownie słychać, że Ozzy znakomicie czuje twórczość i wrażliwość ex-Beatlesa. Nie ma tu może mowy o większej rewolucji, bowiem Książę Ciemności wykonuje ten numer dość wiernie i zachowawczo. Jednak jak najbardziej można mówić tu o dużej klasie i podejściu z szacunkiem. O ile In My Life mogło zaskakiwać, o tyle Woman może już co najwyżej po prostu sprawić, że z uśmiechem na twarzy przypomnimy sobie o tym wielkim przeboju. Przepięknie.

Woman please let me explain
I never meant to cause you any sorrow and pain
So let me tell you again and again and again
I love you now and forever

21st Century Schizoid Man to bez wątpienia jeden z najcięższych utworów, jaki został napisany. Piosenka otwierała bowiem arcydzieło zespołu King Crimson, czyli ich znakomity debiut - In the Court of the Crimson King. I w wersji Ozzy'ego robi to jak najbardziej poprawne wrażenie. Przynajmniej na początku. Tutaj akurat przesterowany wokal Osbourne'a można uzasadnić hołdem dla pierwowzoru. Zauważyć jednak warto, że piosenka została skrócona o gitarowe popisy, w związku z czym jej czas został ucięty niemal o połowę. Szkoda, bo byłoby o wiele ciekawiej. Tutaj mamy tylko niewielką próbkę tego znakomitego kawałka. Mimo, że zaczyna się całkiem obiecująco, po chwili jednak całość się rozłazi w szwach i sprawia wrażenie nieco chaotycznej i fatalnie złożonej próby powtórzenia maestrii charakteryzującej oryginał. 

Death seed blind man's greed
Poets' starving children bleed
Nothing he's got he really needs
Twenty first century schizoid man

Niestety również zostaje zepsute potężne All the Young Dudes, czyli klasyk napisany przez Davida Bowiego, a wykonywany oryginalnie przez zespół Mott the Hoople (choć i sam autor często do niego wracał na koncertach). Ozzy jednak kompletnie nie ma pomysłu, co tu nowego wnieść, więc nie wnosi zupełnie nic i ogranicza się do bezpłciowego odśpiewania. Nawet muzycy sprawiają wrażenie, jakby myślami byli już poza studiem, bo całość jest odegrana zupełnie bez życia i bez polotu.

Billy rapped all night about his suicide
How he'd kick it in the head when he was 25
Sweet guy, don't want to stay alive when you're 25

Całkiem fajnie wypada natomiast For What It's Worth wykonywane oryginalnie przez Buffalo Springfield. Ten mega przebój został i tutaj zinterpretowany właściwie podobną metodą, z tą różnicą, że raczej akustyczne instrumentarium zostało przekształcone na typowo hard rockowe. Tutaj czuć już więcej życia, a i Ozzy zdaje się śpiewać jakby lepiej. Faktycznie, w tej piosence pojawia się chociaż minimalne zaangażowanie, co już pozwala mu stać się lepszą piosenką niż większość materiału na płycie. Jak to się mówi: na bezrybiu i rak ryba.

There's something happening here
What it is not exactly clear
There's a man with a gun over there
Telling me I got to beware

I think it's time we stop, children, what's the sound
Everybody look what's going down

No cóż, dobre rzeczy nigdy nie trwają wiecznie, i Good Times to powrót do zdecydowanie słabszej formy. Ponownie bez życia i bez polotu. A szkoda, bo akurat przy tym klasyku zespołu The Animals, to Ozzy mógł zabłysnąć. Nie chciało mu się i zrobił to chyba najgorzej, jak tylko się dało.

When I was drinking
I should have been thinking
When I was fighting
I could have done the right thing
All of that boozing
I was really losing
Good times
Good times

No co jak co, ale klasyku zespołu Cream,  Sunshine of Your Love, to już Ozzy spieprzyć nie mógł. A jednak to zrobił. I to koncertowo. Już od początku wszystko tu nie gra. Ikoniczny riff został zagrany i zmiksowany w taki sposób, że trzeba się naprawdę mocno wsłuchać, by wysłyszeć pojedyncze dźwięki i go rozpoznać. Miks daje nam w kość, bowiem słucha się tego wręcz fatalnie. Koszmar.

It's getting near dawn
When lights close their tired eyes
I'll soon be with you my love
To give you my dawn surprise
I'll be with you darling soon
I'll be with you when the stars start falling

Fire miało w sobie potencjał, by być prawdziwą petardą. Niestety, zrealizowano to tylko połowicznie, bowiem jest to odegrane po prostu poprawnie. Niestety, całość jednak jest wyprana z energii, nudzi i naprawdę męczy. 

I am the god of hell fire and I bring you
Fire, I'll take you to burn
Fire, I'll take you to learn
I'll see you burn

I znowu Lennon. I znowu się  Ozzy'emu udało. Kto jak kto, ale pochodzący z klasy pracującej Osbourne najlepiej rozumie ponury sens dołującej piosenki Johna Working Class Hero z albumu John Lennon/Plastic Ono Band. Tak jak w przypadku Woman wykonanie jest dość wierne - są tu nieznaczne zmiany aranżacyjne, ale bardziej o charakterze kosmetycznym - i zadziałało to, bo piosenka sama w sobie jest bardzo wymowna. Ozzy zrobił więc rzecz oczywistą i rozsądną, tj. nie przeholował i poszedł w minimalizm. Opłaciło się i dzięki temu ten kawałek brzmi tak dobrze.

They hurt you at home and they hit you at school
They hate you if you're clever and they despise a fool
Till you're so fucking crazy you can't follow their rules
A working class hero is something to be

Płytę kończy przeróbka klasyka The Rolling Stones, Sympathy For the Devil. Piosenka jak najbardziej pasuje do Ozzy'ego i brzmi naprawdę fajnie. Wersja Stonesów charakteryzowała się jednak właśnie nieco wyciszonym tłem muzycznym, które tworzyło fajny kontrast do prowokacyjnego tekstu. U Osbourne'a to tło stało się jednak typowo hard rockowe, co pozbawiło utworu wyjątkowości. Szkoda, że przez to utwór stał się tak prosty i mało zaskakujący. Niemniej brzmi całkiem nieźle i słucha się tego z przyjemnością.

Please allow me to introduce myself
I'm a man of wealth and taste
I've been around for a long, long time
Stoly many a man's soul and faith
And I was around when Jesus Christ
Had his moment of doubt and pain
Made damn sure that Pilate
Washed his hands and sealed his fate


Under Cover to absolutny koszmarek i najgorsza płyta w solowej dyskografii Ozzy'ego (właściwie nie tylko solowej). Ozzy odwalił tutaj totalny kit, fundując nam całkowicie pozbawione polotu, energii, oryginalności i jakiejkolwiek inwencji twórczej odgrzewane kotlety, bowiem nazwanie tego "coverami" byłoby zbyt dużym komplementem. Na wokale nałożono taką porcję komputerowych efektów, że ciężko wysłyszeć, czy gdzieś za tym wszystkim kryje się faktycznie prawdziwy głos żyjącego wokalisty. Tak właśnie wyobrażam sobie płyty nagrywane po śmierci konkretnych wokalistów - komputerowo wygenerowane głosy (trochę zapachniało Black Mirror). Miks albumu jest okropny; wszystko zlewa się w jedno i trzeba mocno się wsłuchać, by wyciągnąć z tego jakiekolwiek pojedyncze ścieżki. Nawet muzycy jakoś specjalnie się nie starają. Piosenki są odegrane na odczepnego. Jedyne, co na tej płycie się broni, to same kompozycje. Tu akurat Ozzy wiedział, co robi, bo wybrał praktycznie same evergreeny, które po prostu są samograjami. Zdecydowanie in plus wyróżniają się In My Life, Woman, For What It's Worth, Working Class Hero i odrobinę Sympathy For the Devil. Jednak ogólnie rzecz biorąc, Ozzy naprawdę ma czego się wstydzić. Wciskanie takiego kitu swoim fanom naprawdę nie przystoi ikonie, panie Osbourne.

Ocena: 2/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...