sobota, 14 marca 2020

"Back In the U.S." - Paul McCartney [Recenzja]


Pierwsza solowa trasa McCartneya od prawie 10 lat okazała się wielkim sukcesem (podczas prawie 60 koncertów obejrzało go ponad milion ludzi), no i musiała oczywiście też zostać udokumentowana. Album Back In the U.S. (na który złożyły się piosenki zebrane z 27 koncertów) okazał się jednak tak wielkim sukcesem, że - po trasie europejskiej w 2003 roku - zdecydowano się wydać jego bliźniaka, Back In the World. Oba albumy są prawie takie same, więc zdecydowałem się omówić tylko pierwszy z nich. 
Nie obyło się jednak bez kontrowersji. Na Anthology Harrison i Starr nie zgodzili, się by piosenki które Paul napisał wraz z Lennonem popisać jako "McCartney-Lennon" zamiast - kultywowanego od początku działalności Beatlesów - "Lennon-McCartney", co zostało ustalone już na początku lat 60., bo tak po prostu lepiej brzmiało. Zapis "McCartney-Lennon" Paul zastosował już przy wydaniu Wings Over America w 1976 roku, jednak wtedy dotyczyło to piosenek, przy powstawaniu których udział Johna był raczej nikły, bądź też wręcz zerowy. Wtedy jednak Lennon jeszcze żył, a nie zgłosił do tego żadnych pretensji. Teraz jednak wdowa po Johnie, Yoko Ono, stanowczo potępiła postępowanie Paula, który wszystkie piosenki Beatlesów podpisał jako "Paul McCartney and John Lennon". McCartney odgryzł się, że to jego reakcja na to, że na albumie kompilacyjnym Lennon Legend: The Very Best of John Lennon, Yoko nie uwzględniła nazwiska McCartneya pod kompozycją Give Peace a Chance, mimo że - faktycznie - powinno być tak podpisane; mimo że Paul nie brał w powstawaniu piosenki udziału, to jednak utwór powstał jeszcze w czasach istnienia The Beatles, a wszystkie piosenki wówczas powstałe, tak Beatlesi podpisywali. Starr też nie krył zdegustowania postępowaniem Paula, jednak nie chował urazy zbyt długo, bowiem niedługo po wydaniu albumu, pojawili się razem na scenie podczas specjalnego koncertu poświęconego pamięci ich zmarłego przyjaciela - George'a Harrisona.
Płyta ukazała się w listopadzie 2002 roku, tylko w Stanach Zjednoczonych i w Japonii (świat musiał poczekać dopiero na Back In the World, które ukazało się kilka miesięcy później). Wydawnictwo sprzedało się na całym świecie (ponieważ faktycznie było później eksportowane) w 2 milionach egzemplarzy, a także zostało 4-krotnie odznaczone platyną i 2-krotnie złotem. Okazało się więc to wielkim sukcesem, który zdecydowanie zdeklasował album Driving Rain, który ta koncertówka miała promować.
Warto odnotować jeszcze jeden fakt: to właśnie podczas tej trasy ukształtował się koncertowy zespół McCartneya, z którym muzyk gra do dzisiaj. Na perkusji - Abe Laboriel Jr., na gitarze - Rusty Anderson, na gitarach i, okazjonalnie, basie - Brian Ray, a na klawiszach - Paul Wickens. Ten skład koncertowy to najdłużej grający wspólnie zespół Paula i chyba dobrze im się współpracuje, skoro grają razem już 20 lat.

Jakież może być lepsze rozpoczęcie koncertu, niż wspaniały przebój Beatlesów Hello, Goodbye z 1967 roku? No, pewnie by coś tam się znalazło, ale ten kawałek jest wręcz stworzony do przywitania z publicznością. Paul jest w bardzo dobrej formie wokalnej i słychać dużą radość Beatlesa z powrotu na scenę. Znakomity wykon, naładowany energią do granic możliwości.
No, ale nie samymi Beatlesami repertuar Paula stoi, więc serwuje nam teraz swój wielki przebój ze wspaniałego albumu Band On the Run, czyli szalony, rockowy Jet. Wypada to nie mniej porywająco niż w wersji studyjnej i świetnie trzyma dynamiczne tempo.
Nie zwalniamy, gdyż McCartney już serwuje nam kolejny ponadczasowy hit Beatlesów - All My Loving z drugiego albumu zespołu, With The Beatles. Cóż powiedzieć, ta piosenka to po prostu Paul w pigułce i gość po prostu nie jest w stanie tego położyć. Romantyczny tekst, piękna melodia, dużo pasji w głosie i dynamiczne wykonanie. Wszystko, za co kochamy nie tylko Paula, ale i Beatlesów. 
Fajnie, że McCartney sięga też po nieco bardziej zapomniane piosenki Beatlesów, przypominając że nie tylko hiciorami Fab Four stoi. Na tej koncertówce przypomina nam Getting Better ze swojego ulubionego albumu macierzystej formacji - legendarnego Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band. Warto zauważyć, że robi to w najlepszym możliwym stylu, wykonując to z pasją i zaangażowaniem. Gwarantowany poprawiacz humoru.
A teraz wielki przebój McCartneya z 1980 roku, czyli wybuchowe Coming Up. Niestety, Paul nie wyciąga już wyższych nut z refrenów, przez co piosenka traci nieco ze swojego pierwotnego nastroju. Generalnie jest to jednak wciąż petarda i porcja optymistycznej energii.
I kolejny niezapomniany przebój z Band On the Run - tym razem mój ukochany Let Me Roll It. Warto zwrócić tu uwagę na wokale Paula. Ależ ten człowiek jeszcze się tu trzyma. Słuchając późniejszych płyt McCartneya można ze smutkiem zauważyć, że niestety stracił swoją niepowtarzalną barwę. Tu jednak jeszcze wciąż śpiewa znakomicie i po prostu wybija z butów. Piosenka nie mniej hipnotyzuje niż w swojej studyjnej wersji, a rockowa energia wręcz wylewa się z głośników. Porywający wykon.
No, ale to jednak trasa promująca Driving Rain, więc warto przejść do kilku utworów z tejże płyty. Na początek piosenka, który otwiera ów album - Lonely Road. Przyznam się szczerze, że wątpiłem w to, by ten kawałek nadawał się na koncerty. Rzeczywiście, wypada tak sobie, ale na pewno nie tak źle, jak się spodziewałem. Jest tu sporo energii, wykonawczo jest na najwyższym poziomie i generalnie wypada nie najgorzej.
Już przy recenzji Driving Rain pisałem, że utwór tytułowy jest wręcz stworzony do grania na żywo. Tego samego zdania widocznie był McCartney, sięgając po niego na trasie. I wypada to naprawdę dobrze. Jest dynamicznie, rockowo i całość naprawdę przyjemnie się słucha.
Sporym kontrastem do niego jest z pewnością Your Loving Flame. Ta piękna ballada wypada jednak na koncercie nieco przyciężkawo i według mnie nie był to najlepszy wybór repertuarowy. Nie jest może źle, jednak wokalnie McCartney po prostu się tu męczy i ciągnie wykon w dół. Mogło być lepiej.
No dobrze, ale publiczność czeka na hiciory. Paul ma ich przecież pod dostatkiem. Zaczyna od Blackbird. Wypada to przepięknie i rozpoczyna segment koncertu, kiedy McCartney zostaje z publicznością sam na sam. Uzbrojony tylko w gitarę akustyczną chce zapewnić publiczności nieco bardziej akustyczny set. Rozpoczęcie go od klasycznego Blackbird to bardzo dobry wybór. Publiczność nieco się wycisza i robi się tak "domowo".
Kontynuujemy nieco zapomnianą piosenką z debiutu Paula, McCartney, czyli kawałkiem Every Night. Kolejny dobry wykon.
I znowu Beatlesi, tym razem jeden z najwspanialszych utworów w historii - We Can Work It Out. Myślę, że to dobre miejsce, by zauważyć, jak niespotykaną charyzmą obdarzony jest McCartney. Jemu nie potrzeba kolorowych światełek, iluminacji, pstrokatości itd. Wystarczy jego wokal, gitara akustyczna i piosenka. Przykuwa uwagę słuchacza tak skutecznie, że nie można oderwać się od słuchania. Wspaniałe.
I znowu McCartney sięga do jednej z bardziej zapomnianych piosenek Beatlesów - Mother Nature's Son z "Białego Albumu". To jedna z moich ukochanych piosenek Paula i w wersji na żywo wypada nie mniej pięknie, niż w studyjnym oryginale.
Następnie mamy piosenkę, dzięki której Paul do szeregu swoich nagród mógł dołączyć także Oscara. Vanilla Sky to bez wątpienia utwór wspaniały. Przywodzić może na myśl materiał, który McCartney zawarł na Flaming Pie. Niepowtarzalny klimat i rozmarzony nastrój po prostu wypadają tu znakomicie. Słychać, że publiczność całkowicie ucichła, zahipnotyzowana tym wykonaniem, w które Paul wkłada całe serce. Wypada to znakomicie i przepięknie.
McCartney siada przy fortepianie. Na początek coś tam sobie przy nim plumka, po czym zaczyna śpiewać You Never Give Me Your Money. W pewnym momencie Paul jednak wtrąca śpiewnie, że nie pamięta słów, bo nie zawracał sobie głowy ćwiczeniem tego przez całą trasę. Po chwili jednak płynnie przechodzi do Carry That Weight, które bez potężnego chóralnego zaśpiewu nie robi jednak takiego wrażenie. I po chwili znów powrót do You Never Give Me Your Money. Bardzo ciekawy i nieprzewidywalny wykon.
Siedzenia przy fortepianie ciąg dalszy. Tym razem jednak Paul proponuje nam już bardziej konwencjonalne podejście do piosenki - ponadczasowy i przepiękny The Fool On the Hill z albumu i filmu Magical Mystery Tour. Robi się klimatycznie.
Kolejny segment koncertu. Tym razem Paul postanowił poświęcić dwie piosenki, składając hołd swoim nieobecnym już przyjaciołom z The Beatles. Najpierw utwór, który napisał specjalnie dla Johna, po jego tragicznej śmierci w 1980 roku. Here Today, które znalazło się na albumie Tug of War z 1982 roku Paul również wykonuje tylko z towarzyszeniem gitary akustycznej. Słychać, że śpiewa to pod wpływem mocno szargającym nim emocji. Piosenka może też przecież równie dobrze być wyrazem tęsknoty za Lindą. Głos łamie mu się w tych bardziej wyciszonych momentach i słychać, że balansuje na granicy wzruszenia. To tylko dodaje wykonaniu szczerości i sprawia, że słucha się tego z nie mniejszym zaangażowaniem, niż tym, które Paul włożył w śpiewanie.
A teraz pora na hołd dla Harrisona. McCartney zdecydował się zaśpiewać utwór Something, zaaranżowany na ukulele, które było jednym z ulubionych instrumentów George'a. Siłą rzeczy piosenka wypada teraz nieco pogodniej niż romantyczny pierwowzór. Paul bardzo sprawnie wykonuje całość i kończy pierwszą płytę albumu w jak najlepszym stylu.


Drugą płytę rozpoczyna od jednej ze swoich najwspanialszych kompozycji, czyli ponadczasowej Eleanor Rigby z albumu Revolver. Mam jednak z tym wykonaniem problem. Miałem przyjemność podziwiania Paula na koncercie i wiem, że usłyszenie tej piosenki na żywo to wielkie przeżycie. Jednak szkoda, że smyczki zostały tu zastąpione przez imitujące je klawisze. To już lepiej by było, moim zdaniem, gdyby podkład puścić z taśmy. W takiej wersji brzmi to niestety zbyt plastikowo i kiczowato. Wokalom Paula nie mam nic do zarzucenia, jednak wykon na minus przez aranż.
Niczego nie brakuje jednak przepięknemu Here, There And Everywhere. Romantyczna atmosfera i fajny aranż z akordeonem. 
No, ale McCartney to nie tylko Beatlesi, więc czas na kolejny przebój z Band On the Run - tym razem to wielowątkowy utwór tytułowy. Słychać, że wokale Paula się mocno postarzały, jednak piosenka jest na tyle dobra, że wypada porywająco w każdej wersji. I tutaj nie zawodzi i brzmi rewelacyjnie.
Zostajemy w dynamicznym klimacie za sprawą szalonego Back In the USSR. Wykonanie niczym nie ustępuje pierwowzorowi, co już jest rekomendacją samo w sobie.
Koncert McCartneya nie może odbyć się jednak bez poruszającego i wspaniałego Maybe I'm Amazed. To pierwszy solowy przebój Paula, który uspokoił jego fanów, że "po Beatlesach też jest życie". McCartney w wykonanie tej piosenki wkłada całe swoje serce, acz słychać że wyciąganie kilku nut przychodzi mu z trudem. Tak czy siak, śpiewa tu szczerze i z wyczuciem. Piosenka wypada więc przepięknie.
Paul przypomina swój radosny i optymistyczny C Moon, czyli wielki przebój Wingsów. McCartney wykonuje to lekko i ze swobodą, dzięki czemu brzmi to naprawdę świetnie.
Zmieniamy jednak klimat za sprawą kolejnego przeboju Wings, czyli romantycznego My Love. To typowy, balladowy McCartney, również w wersji live. Po prostu pięknie.
No ale Paul ma też w repertuarze parę mocnych rockowych killerów, o czym przypomina za sprawą beatlesowskiego Can't Buy Me Love. No i cóż mam powiedzieć, mamy tu sporą dawkę rockowej energii. Można dać się porwać.
Ostatni kawałek z promowanego na koncertach Driving Rain to utwór Freedom, napisany jako reakcja na tragiczny zamach 9/11. Właściwie wykon niewiele różni się od wersji studyjnej, więc nie mam tu nic nowego do napisania. Po prostu jest fajnie.
Jeden z najlepszych muzycznych tematów. Live And Let Die napisane do filmu o Bondzie o tym samym tytule. Wersja koncertowa wypada bardzo dynamicznie i rockowo. Dobrze się słucha.
Kolejny klasyk Beatlesów - jedna z najwspanialszych piosenek wszech czasów - Let It Be. Wykonanie nie różni się za bardzo od oryginału, co znaczy że jest naprawdę dobre. Słabiej wypada niestety solówka gitarowa, zupełnie wyprana z życia i bez polotu. No szkoda.
No i wreszcie piosenka, na którą zawsze wszyscy czekają, czyli wspaniała i przepiękna Hey Jude. Część balladowa wypada dobrze, jak zwykle, ale o ciary musi przyprawiać chóralny zaśpiew publiczności na koniec, którą Paul znakomicie dyryguje.
Kolejna piosenka z ostatniego albumu Beatlesów - The Long And Winding Road. Pięknie, romantycznie, nostalgicznie. Czego chcieć więcej.
Paul podbija puls za sprawą szalonego i dynamicznego Lady Madonna. Rockandrollowe pianino, dobre wokale i ogólnie dobry nastrój, który wprowadza ten wykon. Bardzo dobrze zagrane.
Bardziej rockowo wypada szaleńce i młodzieńcze I Saw Her Standing There. Niestety, wokale Paula nie zawsze brzmią tu najlepiej, jednak nie przeszkadza to specjalnie w odsłuchu.
Utwór wszech czasów. Uzbrojony tylko w gitarę akustyczną Paul wykonuje niezapomniane Yesterday. Wokal już nie ten i w niektórych momentach się załamuje, ale co tam. Ten utwór broni się w każdym wykonaniu. Także i tutaj.
Na sam koniec Paul serwuje nam rockowo-psychodeliczne Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band (Reprise). McCartney śpiewa tu, jakby znów był młodzieniaszkiem i w ogóle nie odczuł upływu tych 35 lat. Po chwili jednak do całości wplecione zostaje The End z Abbey Road. Solówka perkusyjna w wykonaniu Abe'a wypada naprawdę znakomicie. Fakt, że Paul nie ma tu za wiele okazji, by pośpiewać, jednak część instrumentalna wypada naprawdę bardzo dobrze i wieńczy album naprawdę wyśmienicie.


Koncertówki Paula zawsze można podsumować tak samo: wspominkowo i sympatycznie. Bo tak jest. McCartney ma taki zestaw hitów, że mógłby obdarować nimi kilku artystów. Ma z czego wybierać, więc jego koncerty zawsze mają w sobie jakąś dozę wyjątkowości. Nigdy nie wiadomo, co tym razem wybierze, oprócz zestawu żelaznych klasyków, które po prostu trzeba zaśpiewać. Na Back In the U.S. Paul nie zawodzi, trzyma formę i funduje nam 2 godziny muzyki na poziomie. Klasyki Beatlesów, solowe przeboje i garść nowych piosenek. To wszystko składa się na bardzo dobry koncertowy album, którego słucha się z satysfakcją i prawdziwą przyjemnością. Krótko: McCartney w formie.

Ocena: 7/10


Back in the U.S.: 115:21

CD 1:
1. Hello, Goodbye - 3:46
2. Jet - 4:02
3. All My Loving - 2:08
4. Getting Better - 3:10
5. Coming Up - 3:26
6. Let Me Roll It - 4:24
7. Lonely Road - 3:12
8. Driving Rain - 3:11
9. Your Loving Flame - 3:28
10. Blackbird - 2:30
11. Every Night - 2:51
12. We Can Work It Out - 2:29
13. Mother Nature's Son - 2:11
14. Vanilla Sky - 2:29
15. Carry That Weight - 3:05
16. The Fool on the Hill - 3:09
17. Here Today - 2:28
18. Something - 2:33

CD 2:
1. Eleanor Rigby - 2:17
2. Here, There and Everywhere - 2:26
3. Band on the Run - 5:00
4. Back in the U.S.S.R. - 2:55
5. Maybe I'm Amazed - 4:48
6. C Moon - 3:51
7. My Love - 4:03
8. Can't Buy Me Love - 2:09
9. Freedom - 3:18
10. Live and Let Die - 3:05
11. Let It Be - 3:57
12. Hey Jude - 7:01
13. The Long and Winding Road - 3:30
14. Lady Madonna - 2:21
15. I Saw Her Standing There - 3:08
16. Yesterday - 2:08
17. Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band (Reprise)/The End - 4:39

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"PWRϟUP" - ACϟDC [Recenzja]

Po tragicznej śmierci Bona Scotta w 1980 roku, zespół ACϟDC z pewnością nie miał z górki. Zdarzało się wiele zawirowań, jednak chyba kolejną...